Nr 6/2022 Na teraz

Dude, dude, dude, bro, maaaan: jestem najlepszy, mam tyle i tyle nagród, mieszkałem w takich a takich willach, Los Angeles my home, mam tyyyyle planów, takie szczęście, wszystko dograne, jestem na fali wznoszącej, normalnie duuuuuude!” – gdyby jakiś karykaturzysta dostał zlecenie na portret Mikeya Sabera (Simon Rex), naszkicowałby ogromne usta stojące na dwóch patykowatych nogach (względnie: na zwiotczałym penisie). Bullshit płynie z gardła „emerytowanego” aktora porno non stop, czai się za rogiem, na tylnym siedzeniu samochodu, zjawia się nieproszony na werandzie, włazi z butami do domu i ściemnia, ściemnia, ściemnia, a 95% ściemy to JA zapisane grubą czerwoną czcionką. To poniekąd do tego odnosi się tytuł filmu Seana Bakera: red rocket, czyli „czerwona rakieta”, erekcja u psa, w polszczyźnie – ze względu na kolor – zwana potocznie „szminą”. Ego Mikeya jest w stanie permanentnego wzwodu, chociaż ten prawdziwy nie utrzyma się długo bez farmaceutyków.

Podobnie zresztą jak moja życzliwość: Saber, „sympatyczny wyzyskiwacz” i „zakochany w sobie fantasta”, w ogóle nie budzi sympatii. Może tylko przez chwilę, na początku, kiedy opowieść dopiero zaczyna wyłazić ze swoich plugawych leży. Bohater błogo uśpiony w fotelu międzystanowego busa, w podkoszulce „żonobijce” i z obitą mordą, bez żadnej torby, walizki czy choćby reklamówki z Walmarta. Wysiada na przedmieściach Texas City, gdzieś przy dymiących kominach rafinerii, po czym rusza krokiem tak pewnym i nonszalanckim, jakby sam zbudował te ulice, wyposażył domy i przeleciał wszystkich mieszkańców. Nie musi nawet nic mówić, żeby aktywował się słowotok: Mikey był na szczycie, o krok od wielkiej kariery, teraz zalicza lekki dołek, kryzysik ledwie, ale już ma plan, intuicję, wróci do LA w glorii chwały, zawojuje całą branżę. Puka do drzwi żony Lexi (Bree Elrod), z którą zaczynał pracę w filmach dla dorosłych i której nie widział od kilku lat, i błaga o kąt do spania. Dostaje wyżebrane miejsce na wersalce, zapodaje bajerę i parę nocy zamienia się w parę tygodni spędzonych na bezowocnym poszukiwaniu normalnej roboty: w knajpie, biurze podróży, banku, sklepie. Nalepka „człowiek, który przed kamerą uprawiał seks z tysiącem kobiet” nie działa niestety jak lep na pracodawców, Mikey roluje więc skręty z rysunkiem amerykańskiej flagi i handluje po okolicy. To wszystko tylko przystanek, bo łeb i oko pracują na pełnych obrotach: w pączkarni bohater przyszpila wzrokiem nieletnią sprzedawczynię o pseudonimie Strawberry (Suzanna Son). I oto jest drabiną, po której upadły anioł Pornhuba planuje wspiąć się z powrotem do nieba, oczywiście o ile wcześniej nie potknie się o własnego fiuta i nie pogruchocze kości. W tym nielubieniu Mikeya – i ukochaniu filmu „Red Rocket” – nie jestem zresztą odosobniony. Reżyser Sean Baker podkreśla w wywiadach, że w trakcie pracy nad „Gwiazdeczką” (2012) rozmawiał z wieloma suitcase pimps, w wolnym tłumaczeniu – „tragarzami walizek”, alfonsami czerpiącymi zyski ze związków z kobietami pracującymi w seksbiznesie. Pozwalał szemranym typkom godzinami snuć przechwałki i fantastyczne opowieści, śmiał się z ekstremalnie seksistowskich żarcików, popijał piwko, a później wracał do domu w charakterze moralnego wraku, z poczuciem winy i obrzydzenia. Na kanwie tamtych doświadczeń napisał, wspólnie z Chrisem Begrochem, scenariusz filmu, który teraz, po kilku latach „półkowania”, wreszcie doczekał się realizacji. I nie ma się co dłużej chować za plecami dygresji: jest to rzecz od początku do końca świetnie poprowadzona, zagrana bez fałszów, naszpikowana doskonałym – ciętym i jednocześnie naturalnym – dialogiem oraz zawadiackim flow. „Mandarynka” (2015), „The Florida Project” (2017), „Red Rocket” – każdy kolejny film Bakera dokłada cegiełkę do cyklu o Stanach Zjednoczonych szarych stref, małych miasteczek na obrzeżach wielkich metropolii rozrywki i blichtru, wokół których obracają się całe konstelacje podłych moteli, stacji benzynowych, prowizorycznego budownictwa jednorodzinnego, tanich dragów i sexworkingu. Ten ostatni jest zresztą nie tylko motywem przewodnim, ale też świadomym wyborem etyczno-politycznym: Baker chce być rzecznikiem grup marginalizowanych i pogardzanych, nadawać widzialność i humanizować pracę seksualną, jednak bez nadmiernego romantyzowania czy traumatyzowania; robić kino czerpiące z eksploatacji jako tradycji estetycznej, lecz unikać eksploatowania portretowanych środowisk. I wszystko wskazuje na to, że nie jest to wyłącznie manifest dobrych intencji, bo w kręgach pracowników i pracownic seksualnych reżyser ma opinię realnego sojusznika – archetypu trustworthy male director ery post-MeToo, z którym można pracować bez lęku o własny dobrostan psychofizyczny.

mat. prasowe UIP

Sama metoda pracy także budzi podziw: Baker z żelazną konsekwencją odrzuca dyktat studiów filmowych, rezygnując z gwiazdorskiej obsady na rzecz autorskich castingów. Biografie i style życia aktorów mają się zazębiać ze scenariuszowym rysem postaci, dając pole do improwizacji i emocjonalnej wiarygodności. Grający główną rolę Simon Rex to hollywoodzki odpowiednik Mikeya Sabera, weteran niezliczonych castingów, były raper, gwiazdor MTV i „Strasznych filmów”, prawdziwa sinusoida kariery w show-biznesie, kilkakrotnie startująca od zera do wielkich pieniędzy i z powrotem do zera. Drapieżny narcyzm Sabera, obudowany szarmancko-ziomalską bajerą i obnoszeniem się z własną fizycznością, wydobywa na wierzch podstawową regułę toksycznego świata amerykańskiej rozrywki: niezależnie od piętra, na którym aktualnie tkwisz w systemowej hierarchii, indywiduum zawsze jest wszystkim, a jego otoczenie – tworzywem do urobienia i plecami do wdrapania się na wyższe poziomy konsumenckiej egzystencji. Baker stawia nas, widzów, w moralnie dwuznacznej pozycji, zbliżonej do tej, w której sam się znajdował, jeżdżąc i słuchając wielkościowych fantazji alfonsów: patrzymy, słuchamy i mimowolnie zaczynamy odbierać świat przez pryzmat eksploatacji ludzkich ciał i emocji, kibicując rzekomo „naturalnym” decyzjom Mikeya. No, bo tak po prawdzie kto nie chciałby wrócić do swoich pachnących luksusem willi, nawet jeśli istniały tylko na planie astralnym samczej wyobraźni?

Z całej palety wyhaczonych gdzieś po knajpach i osiedlach aktorów-naturszczyków najbliżej owej widzowskiej, oniemiałej – czy to z wrażenia, czy z obrzydzenia – perspektywy jest bez wątpienia Lonnie (świetny Ethan Darbone, pozafilmowo – kelner w restauracji), niestawiający żadnych warunków kumpel, wykorzystywany przez Mikeya jako darmowa podwózka do miasta. Brodaty fan oldschoolowego nu-metalu robi tutaj za figurę bezinteresownej sąsiedzkości, ucha wysłuchującego bez oporów najgorszego steku pornograficznych bullshitów, nawet jeśli w gruncie rzeczy nic go one nie obchodzą i wolałby pogadać o własnej melancholii czy ekonomicznym uwiądzie regionu. Oczywiście Lonnie też chciałby być podziwiany, ale na innej zasadzie – jako człowiek społecznie użyteczny, szanowany bohater narodowej wyobraźni, dlatego jeździ do galerii handlowej udawać weterana wojny w Iraku. Postawa moralnej wyższości na nic się jednak zdaje w konfrontacji z narcystyczną bajerą – podobnie jak Baker, Lonnie podwozi, popija piwko i potakuje. I dopiero osoba z kręgu „moralnie podejrzanych” – June (Britney Rodriguez), córka dilerki i przyjaciółki rodziny Lexi i Mikeya, która dostarcza bohaterowi towar na handel – rozpracowuje toksynę krótkim świdrującym spojrzeniem i jednym celnym pytaniem: za co, typie, dostałeś te wszystkie nagrody „Blowjob roku”, skoro jedyną twoją pracą było tkwienie bez gaci na jakimś szemranym planie zdjęciowym?

Tak było, nie ściemniam – mistrzostwo Bakera polega na tym, że „Red Rocket” to w takim samym stopniu komedia o strasznym facecie potykającym się o własne prącie, co film z gatunku „horror społeczny”, w którym wspólnota integruje się wokół walki z obcym najeźdźcą i wyzwala z siebie dawno zapomniane pokłady trwałości. Różnica jest taka, że potwór żerujący na cudzym zaufaniu i życzliwości nie przypomina już klauna ze studzienki kanalizacyjnej, ale jeździ na kolorowym rowerku, potrafi dogadać się z każdym i rzeczywiście świetnie uprawia seks (w myśl Bakerowskiej zasady „nie traumatyzujmy”). Jest to kino głęboko pozytywne, zaangażowane społecznie w sposób maksymalnie niepublicystyczny, a jednocześnie celowo zaplątane w dwupoziomową grę spojrzeń, która najpierw ma nas zawstydzić, żeby za chwilę – ocucić w poczuciu wiary w moc wspólnoty. „Zamiast brnąć w morały i rozpaczać nad utratą wartości w konsumpcjonistycznym świecie, reżyser skupia się na gestach ochrony i wsparcia” – pisze w swojej recenzji Agnieszka Jakimiak. I być może tyle właśnie wystarczy – w życiu zawodowym i w tworzonej fikcji – żeby stać się najbardziej trustworthy male director na świecie.

 

„Red Rocket”
reż. Sean Baker
premiera: 11.03.2022