Szekspir – jak powszechnie wiadomo – jest zawsze „współczesny i aktualny”, ponieważ jego twórczość „ukazuje uniwersalne i ponadczasowe ludzkie namiętności”. Prawdziwość tego mitu każdego niemal dnia weryfikowana jest na scenach całego świata.
Probierzem wspomnianego przekonania są teatralne festiwale prezentujące spektakle oparte na dramatach Stratfordczyka, które organizowane są cyklicznie od Wielkiej Brytanii, przez Stany Zjednoczone, po Japonię i Australię. Od niemal trzydziestu lat – z inicjatywy Jerzego Limona – także w Gdańsku, gdzie w 2014 roku oddano do użytku kierowany przez niego przez kolejne siedem lat Gdański Teatr Szekspirowski. Po śmierci profesora, kiedy dyrekcję instytucji objęła Agata Grenda, Festiwal Szekspirowski zyskał nową formułę. Jedną z wprowadzonych wówczas innowacji jest zainicjowany w 2023 roku konkurs o Nowego Yoricka. Jego adresami są młode osoby – adeptki i adepci reżyserii, studentki i studenci tego kierunku oraz twórczynie i twórcy przed albo wkrótce po debiucie na profesjonalnych scenach. Trzy z puli zgłoszonych przez nich projektów realizowane są z udziałem zaproszonych do współpracy teatrów i prezentowane w formie „szkiców scenicznych” podczas festiwalu, a jedna z prezentacji zostaje nagrodzona przez jury. W 2023 roku, podczas pierwszej edycji tego konkursu, statuetka wręczona została za projekt Pameli Leończyk, która – we współpracy z dramaturżką Darią Sobik oraz aktorkami i aktorami Teatru Powszechnego w Warszawie – przygotowała współczesną wersję stosunkowo rzadko wystawianego dramatu Szekspira pt. „Opowieść zimowa”. Niemal półtora roku później odbyła się warszawska premiera spektaklu, którego szkic znała już publiczność festiwalu.
„Opowieść zimowa” to jeden z ostatnich dramatów napisanych przez Szekspira (w 1610 lub 1611 roku). Choć długo klasyfikowany był jako komedia, nie pozwala na łatwe przyporządkowania gatunkowe. Mimo, że kończy się – niemal – szczęśliwie, zbyt wiele w nim okrucieństwa, haniebnych decyzji i nieodwracalnych win, które pozbawiają nas wiary w możliwość bajkowego finału: nie uzasadniają go ani mitologiczne nawiązania, ani wprowadzenie pierwiastka magicznego. Inicjowany jest jak tragedia ludzkich namiętności, której węzeł, podobnie jak w znacznie lepiej rozpoznanym „Otellu”, zawiązany zostaje za sprawą – niszczącej spokój, odbierającej szczęście i prowadzącej do śmierci – małżeńskiej zazdrości. Zaproponowana przez Leończyk i Sobik formuła inscenizacyjna tej „sztuki problemowej” – której założenia mogą wydawać się dość trudne do obrony z dzisiejszej perspektywy – celnie uwspółcześnia jej narrację, nie wpływając w większym stopniu na zmianę położenia występujących w niej postaci ani relacji pomiędzy nimi. Realizatorki warszawskiego spektaklu oparły swój pomysł na – pozornie oczywistym, spopularyzowanym w teatrze ostatnich lat, a więc także możliwym do podważenia przez sceptyków nieustannie domagających się artystycznej oryginalności – skojarzeniu: skoro akcja dotyczy problemów w związku małżeńskim, jej główni bohaterowie nie mogą obyć się bez terapii. Na kozetkę trafia niszczycielka zazdrość Leontesa, króla Sycylii, który – niesiony nieuzasadnionym podejrzeniem – zrywa przyjaźń z Poliksenesem, kompanem swych zabaw dziecinnych zasiadającym na tronie Czech (skąd statkiem przybyć można na śródziemnomorską wyspę, co jest sztandarowym przykładem Szekspirowskiego pojęcia o geografii) oraz popada w nienawiść do ciężarnej żony i matki swych dzieci. Czy król zdolny będzie usłyszeć racje niewinnej Hermiony, dostrzec ją, uwierzyć jej słowom i szczerze przeprosić, czego wprost domaga się kobieta?
Nawiązanie do „kultury terapii”, choć – ze wspomnianych już powodów – może budzić wątpliwości potencjalnych krytyków, okazuje się atutem wyreżyserowanego przez Leończyk spektaklu. Nie chodzi jednak o wątpliwą błyskotliwość tej decyzji, a o niezwykle produktywną analogię: Szekspirowskie postacie używają często zbyt wielu słów, co – podobnie jak poetycka forma ich wypowiedzi – może pozostawiać wątpliwości, czy mogłyby one wybrzmiewać w sytuacjach domowych, relacjach pracowniczych czy w ulubionym przez współczesnych inscenizatorów dramatów Szekspira kontekście bieżącej polityki. Terapia małżeńska – z nie zawsze ujawnianymi intencjami uczestniczących w niej osób, ich sekretami czy zawziętością – okazuje się znakomitym usprawiedliwieniem dla kwiecistości, oględności i asymetryczności scenicznych dialogów. W kameralnej prezentacji nie przeszkadza nawet usadzenie Leontesa i Hermiony na kanapie. Niewielki dystans, z jakiego postaciom tym przygląda się publiczność, dodatkowo skrócony użyciem kamer i projekcjami zbliżeń ich twarzy („to na potrzeby wewnętrzne”), pozwala zaakcentować subtelne gesty, grymasy i reakcje mimiczne królewskiej pary. Końcowy sukces „Opowieści zimowej” nie byłoby jednak możliwy bez obsadzenia w tych rolach Karoliny Adamczyk i Grzegorza Artmana. Sceniczna dojrzałość aktorskiego duetu: znakomite opanowanie, pozwalające na – pozbawione pustego epatowania emocjami – sygnalizowanie siły podskórnych namiętności, zdolnych zniszczyć wszystko, ale też popychających do działania, elektryzuje, wzrusza i irytuje. Ostatnia z wymienionych reakcji szczególnie wyraźnie prowokowana jest przez postać graną przez Artmana.
Leontes – siedząc obok żony w niechlujnym stroju (scenografia i kostiumy: Magdalena Mucha), z przetłuszczonymi, długimi włosami – wydaje się zniecierpliwiony: jakby został przyciśnięty do muru, a spotkanie terapeutyczne było częścią postawionego mu ultimatum. Pozornie spokojny, wręcz nonszalancki, pozostaje jednak napięty i nerwowy. Sam, choć z wyraźnym wysiłkiem, określa przyczynę, która sprowadziła go w to miejsce. Mówi o swojej winie wobec żony; o własnej niegodziwości i destrukcyjnej podejrzliwości, która doprowadziła do jej śmierci. Skoro siedzą obok siebie, wydaje się, że to określanie ma charakter metaforyczny. Skoro Hermiona umarła, a znajduje się obok męża, jest może – z żalu za utraconą miłością i zaufaniem, albo w obliczu zbliżającej się utraty dziecka, które jeszcze trzyma przy piersi – osobą umarłą za życia? Kiedy mówi, Leontes jej przerywa: udziela odpowiedzi za żonę, raz po raz wtrąca coś od siebie. Czasem używa przy tym angielskich słów, celnie określających jego stosunek do poruszanej sprawy. Jest przecież królem, mężczyzną, małżonkiem: jego słowa mają moc sprawczą, a decyzje – stają się prawem.
Kontrast dla królewskiej pary stanowią role dwojga terapeutów. Aleksandra Bożek i Oskar Stoczyński, w półprzezroczystych, białych fartuchach, kreują postaci, które także zdają się na poły transparentne. Szczególnie wyraźnie zaznacza się to w grze Bożek, która jawi się jak postać nie z tego świata. Jej twarz przypomina maskę. Jednak w trakcie terapii, która stwarza okazje do przełamania spersonalizowanych narracji i pozwala cofnąć się pamięcią do zdarzeń, które były zarzewiem tragedii, para terapeutów wchodzi w role innych postaci dramatu. Sekwencja, w której Stoczyński gra czeskiego króla goszczącego od dziewięciu miesięcy na sycylijskim dworze, wprowadza ożywczą zmianę nastroju. Publiczność zostaje przeniesiona z duchowej pustyni do rajskiego ogrodu cielesnej zmysłowości. Atmosferze tej, w swobodnym rozmarzeniu, ulega zarówno Hermiona, jak i Leontes. Czy jego zazdrość, obracająca się przeciwko żonie, nie jest prowokowana namiętnością do przyjaciela z dzieciństwa, z którym tak chętnie „broił” za młodu? Czy nie ma ona ukrywać jego prawdziwych pragnień?
W drugiej części spektaklu, po antrakcie, w czasie którego postać ta czeka w foyer, na scenie pojawi się dziewczyna, grana przez Annę Ilczuk. W szekspirowskim dramacie to Perdita – porzucona z polecenia ojca sycylijska księżniczka, której tożsamość po latach zostaje cudownie odkryta na dworze. W wersji napisanej przez Sobik to pasterka, odgrywająca córkę królewskiej pary. Nieco naiwna, dziecięca, zagubiona, wydaje się kolejną uczestniczą terapii, która załatwić chce tylko własne sprawy. Jej prawdziwa tożsamość nie ma tu takiego znaczenia, jak w świecie, w którym pochodzenie i krew grały jeszcze decydujące role. Dziś są pustymi hasłami (co przypominam miłośnikom herbowych sygnetów). Ważniejsze od realnego pokrewieństwa wydaje się pytanie matki, która – w trakcie terapii po stracie dziecka – może spytać wyobrażoną córkę, czy ta chciałaby być księżniczką. Jeśli tak, może nią się stać, ponieważ każde dziecka ma prawo do marzeń. Nie dlatego, że to bajka o błękitnej krwi, a o sile miłości. Nawet jeśli akurat w tej jej wersji miłość jest akurat w deficycie.
Leończyk i Sobik wykonały bardzo dobrą teatralną robotę. Nie byłoby ona pewnie możliwa, gdyby nie Festiwal Szekspirowski, który zainspirował ich pracę. „Opowieść zimowa” na małej scenie warszawskiego Teatru Powszechnego okazuje się opowieścią o zimie, podczas której zamierają wszystkie pozytywne uczucia, a serca rozgrzać mogą tylko wspomnienia lepszego czasu. Choć to przestroga przed zaniedbaniami – „gdzie byłeś, kiedy dokuczali mi chłopcy”, pyta cudownie odnaleziona córka nieobecnego w jej życiu ojca – spektakl jest także przypomnieniem o konieczności równowagi – „zajmowałem się królestwem”, odpowiada Leontes. Zranione – również z własnej winy – serca mrozi szron beznadziei. Być może, skoro jednym z bohaterów Szekspirowskiej sztuki jest Czas, uda się powrócić do cieplejszej przeszłości. A jednak to bajka – śpiewane songi drażnią nadmiarem słodyczy, ale ich melodie zapadają zaskakująco głęboko w pamięć. Jest w tym spektaklu coś nieuchwytnego, poruszającego i inspirującego. Zapewne nie zawsze pochodzi to od Szekspira, cieszę się jednak, że jego dramat zainspirował to skromne, a jakże bolesne przedstawienie o cząstkach rodziny.