Wystawiona w Teatrze Collegium Nobilium „Mewa” to kolejny wyreżyserowany przez Katarzynę Minkowską spektakl, w którym kamera pojawia się jako rekwizyt, a filmowany przez nią, wyświetlany na ekranie obraz staje się jednym z mediów współtworzących teatralną opowieść. W „Moim roku relaksu i odpoczynku” (Teatr Dramatyczny, 2022) i w „Kiedy stopnieje śnieg” (TR Warszawa, 2024) postaci, które były osobami artystycznymi, także używały narzędzi audiowizualnych. I tym razem na scenie ustawiony jest statyw z kamerą nakierowaną na twarz stojącej bez ruchu aktorki. Zanim wszyscy widzowie i widzki zajmą swoje miejsca, minie chwila, w czasie której po policzkach intensywnie wpatrującej się w kamerę, powstrzymującej mruganie Niny Zariecznej (Maria Kresa) spłynie kilka łez. Pod sceną, z egzemplarzem reżyserskim w rękach, stoi Konstanty Trieplew (Kuba Dyniewicz). Za moment rozpocznie się próba ich performansu, a raczej – pokazu work in progres. Zmiana użytego określenia sugeruje, że choć praca nie została jeszcze zakończona, jej autor uznał, że warto pokazać ją światu. Taka perspektywa tworzenia może inspirować, choć osoby o konserwatywnych poglądach, jak Arkadina (Julia Banasiewicz), mogłyby uznać, że niszczy integralność powstającego dzieła. Odmienne spojrzenia mogą być przyczyną światopoglądowego sporu pomiędzy osobami ceniącymi proces i tymi, którzy stawiają na efekt. Minkowska chce przyglądać się takim konfliktom.
Decyzja Minkowskiej, żeby wystawić akurat „Mewę” Czechowa, nie dziwi. Świat tego dramatu jest bliski artystycznej wrażliwości reżyserki. Pojawiają się w nim tematy, które interesowały ją już wcześniej: dysfunkcyjna rodzina, toksyczna matka czy pytania o autentyczność sztuki. Minkowska zajmuje się nimi z całkowitą powagą, podobnie jak Czechow, który – chociaż nazywa swój tekst komedią – mówi o nich serio i bez ironii.
To także dobry tekst, żeby zaproponować go studentkom i studentom w ramach dyplomu aktorskiego. Jest tu co grać, a także o czym rozmawiać. Reżyserka, współpracując z dwoma dramaturżkami (Marta Lewandowska i Joanna Połeć), zdecydowała o przeniesieniu akcji we współczesne realia. Ubranie klasycznego tekstu w dzisiejszy kostium łatwo zdeprecjonować jako gest wskazujący jedynie na ponadczasowość problemów poruszanych w klasycznej literaturze. Często nie towarzyszy mu głębsza refleksja. Zastanawia mnie, czy twórczynie zaprosiły młode osoby aktorskie do rozmowy o tym, do czego dzisiaj odnieść można spory dotyczące poszukiwań nowych form w sztuce, które u Czechowa toczone są pomiędzy Konstantym a jego matką Ireną Arkadiną. Czy spytały je o opinie dotyczące miejsca, w jakim jest obecnie teatr? W przedstawieniu nie dostrzegłam czytelnych efektów takiej refleksji.
Dramatyczna oś spektaklu Minkowskiej opiera się na tarciach pomiędzy Konstantym i Arkadiną. Wiele tematów dramatu, na przykład wątki miłosne, jest marginalizowanych. Konflikt syna i matki rozciąga się także na jej partnera – Borys Trigorin to ceniony pisarz, w którego Arkadina jest zapatrzona. W spektaklu Minkowska przedstawia ich jako ikoniczną parę, która mogłaby budzić zainteresowanie magazynów plotkarskich i brukowców. Grana przez Banasiewicz Arkadina kojarzyć się może na przykład z Magdaleną Cielecką. Z blondwłosą, budzącą podziw gwiazdą rodzimej sceny artystycznej, również posiadającą młodszego partnera, łączą ją także skojarzenia prowokowane przez powracający w jej ustach (po wcześniejszym przywołaniu przez Ninę) tekst „4.48 Psychosis” Sarah Kane. Cielecka grała główną rolę w polskiej prapremierze tej sztuki, którą wyreżyserował Grzegorz Jarzyna (Teatr Polski w Poznaniu i Teatr Rozmaitości, 2002), wprowadzając tak na polskie sceny nie tylko nową dramaturgię światową, ale także nową estetykę.
W pokazie wpisanym w pierwszy akt dramatu Nina mówi u Minkowskiej kilka zdań z tekstu Kane. Przerywa jej Konstanty, proponując, by grała bez słów. Młody twórca chce wydobyć esencję użytego tekstu, unikając odtwarzania słów, które uważa za zakłamane. Bardzo ważna – zarówno w sztuce, jak i w relacjach międzyludzkich – jest dla niego prawda, której przeciwstawia sztuczność. Lubi osoby dziwaczne i podobnie jak on neurotyczne, bo odnajduje w nich szczerość. Dlatego ceni nieszczęśliwą Maszę i niezręcznego Miedwiedienkę, a nie znosi swojej matki oraz jej partnera.
Nina Zarieczna dysponuje szczególnym rodzajem naturalności i swobody, choć jest również naiwna, ale i zadziorna. Grająca ją Kresa, dzięki delikatnej urodzie i łagodnemu głosowi, świetnie ukazuje te cechy. Kresa, podobnie jak jej postać, to początkująca aktorka – obie chcą się sprawdzić, zabłysnąć i zapaść w pamięć publiczności. Udaje się to dzięki delikatności, kontrastującej z kreacją Arkadiny przez Banasiewicz. Kiedy to matka Konstanstego mówi tekst „4.48”, zagrywa się: pragnie zrobić na wszystkich wrażenie i udowodnić, że jest najlepsza w tym, co robi, w co sama zresztą głęboko wierzy. W miarę rozwoju opowieści Banasiewicz odkrywa jej niejednoznaczność – kruchość i lęk przed porzuceniem, które ukrywa pod maską wyuczonej autoprezentacji. Aktorka świetnie radzi sobie z rolą, w którą wpisane jest niebezpieczeństwo przyjęcia maniery nieznośnej celebrytki – bez uchwycenia niuansów, dzięki którym przestaje być jedynie ikoną kultury, a staje się bezradną matką czy kochanką.
W scenie, w której Trigorin wyjawia Arkadinie swoje zauroczenie Niną, jedynie nieznaczne mikrogesty i drgnięcia na jej twarzy świadczą o wewnętrznej walce. Toczy ją doświadczona życiowo kobieta, która, choć zraniona, potrafi być mądra i cierpliwa. A może jest tylko dobrą manipulatorką? Tę scenę, w całości zaczerpniętą z tekstu Czechowa, Minkowska z Banasiewicz rozpracowały idealnie. Arkadina wie, że na Trigorina lepiej zadziałają komplementy dotyczące jego sztuki niż obarczenie go winą. Pod ciężarem uwielbienia, jakim zostaje obdarzony, artysta zgadza się na wspólny powrót do domu. Jego uczucia do Arkadiny znów biorą górę. Zdaje się, że ona i Nina dają mu to samo – podziw i przekonanie, że jego twórczość coś znaczy. Nina pragnie jednak tego, co on już ma, ale sam nie ceni. Zazdrość i ciekawość, którymi obdarza go dziewczyna, sprawiają, że Trigorin może zobaczyć siebie jej oczami i poczuć, że wszystko, na co pracował, jest wiele warte.
Mewa to kolejny spektakl, w którym Minkowska wytwarza wrażenie specyficznej, dusznej atmosfery towarzyszącej rodzinnym spotkaniom. Tu też, podobnie jak w „Kiedy stopnieje śnieg”, powietrze wydaje się tak gęste, że można kroić je nożem. Jest to chyba zasługa częstego podwojenia, a czasem nawet potrojenia równoległych narracji – nierzadko przysłuchujemy się kilku rozmowom toczonym jednocześnie. To zwielokrotnienie sprawia, że łatwiej poruszyć publiczność, a jednocześnie zdaje się nas dystansować, nie pozwalając się skupić na konkretnych wątkach. Obraz z kamery często zwraca uwagę na kolejną ścieżkę narracyjną, podążając za osobami wyłączonymi z pierwszoplanowej akcji. Sceniczne rozedrganie i przebodźcowanie sprawiają, że publiczność może niemal poczuć się częścią tej relacyjnej układanki, tworzonej przez bohaterów i bohaterki. Obserwując ich skomplikowane więzi i znając ich sekrety, zaczynamy rozumieć ich wewnętrzne konflikty.
Dramatyczne napięcie osiąga punkt kulminacyjny w scenie równoległych konwersacji – jedna z nich dotyczy ujawnionej zdrady, druga – języka sztuki. Twórczynie pokazują, że podejmując tak różne tematy, można kłócić się w równie namiętny sposób. Trieplew i Trigorin rzucają się na siebie z pięściami. Trieplew zarzuca twórcom, między innymi Gombrowiczowi, onanizowanie się własnym „ja”, epatowanie intymnością i troskę tylko o własne ego. Trigorin stwierdza, że niezależnie od tego, jakiego rodzaju historię opowiadamy, nie istnieje sztuka pozbawiona osobistej perspektywy jej twórcy. Konstanty pragnie jednak czystej prawdy, której nie dostrzega w wykoncypowanych zdaniach. Konflikt, toczący się w tym samym czasie po drugiej stronie sceny, również dotyczy prawdy – takiej, która długo skrywana nagle wychodzi na jaw. Sorin, choć długo to wypierał, zdaje sobie sprawę, co naprawdę znaczył pocałunek jego żony i najlepszego przyjaciela. Zdaje się, że równocześnie działo się też coś na ekranie. Niestety, objęcie uwagą trzech symultanicznych wątków nie jest łatwe. To ryzyko zdaje się wkalkulowane przez twórców dyplomowej „Mewy”.
Nie mam pewności, po której stronie sporu Trieplewa z Trigorinem czy Arkadiną gotowa jest stanąć Minkowska. Spektakl nie sugeruje, z jaką filozofią sztuki i koncepcją teatru bohaterowie i bohaterka mogliby się dziś utożsamiać. A przynajmniej nie robi tego w sposób dosłowny. Od młodej, cenionej reżyserki, jaką jest Katarzyna Minkowska, oczekuje się progresywności i radykalnych poszukiwań. Młoda twórczość wciąż kojarzy się nam z ojcobójstwem, którego oznak szukamy w nowych wypowiedziach artystycznych, oczekując od nich podważania dominujących języków teatralnych. Tymczasem spektakle Minkowskiej są przykładami teatru opowieści i psychologii, do którego – jak widać – z dużą przyjemnością wracamy. Docenia je zarówno środowisko teatralne, jak i „zwykła” publiczność. Może więc spektakl ten jest znakiem zatoczenia estetyczno-narracyjnego koła? Może mówi o tym, że minął już czas przekroczeń i eksperymentów, a my znów chcemy historii, które są nam bliskie?
Możliwe jednak, że pytania o stare i nowe formy twórczości teatralnej nie są dla twórczyń „Mewy” szczególnie ważne, a ja podążam tylko za sugestią wpisaną w informacje zapowiadające spektakl. Mowa tam o problemie, który ponoć „jest na ustach całego środowiska” i dotyczy tego, „jaki teatr chcemy oglądać we współczesnych czasach?”. Odpowiedzi na to pytanie nie znalazłam w przedstawieniu. Zobaczyłam raczej spektakl o tym, jak się o teatr sprzeczamy. Minkowska mówi, że w świecie sztuki zawsze będą jacyś Trieplewowie i Trigorini – marzyciele i pragmatycy, poszukujący i broniący status quo. Potrzebujemy jednych i drugich – niezależnie od tego, o jaką dziedzinę kultury chodzi.
Choć Minkowska nie schlebia gustom większości, jej teatr zdaje się zyskiwać coraz więcej sympatyków i sympatyczek. Rozpoznać możemy w nim siebie, nasze myśli, doświadczenia, emocje. Jednoznaczna odpowiedź na pytanie – „jakiego teatru chcemy?” – jest niemożliwa. Dlatego Minkowska jej nie udziela.