Nr 6/2025 Na teraz

Niezgoda rujnuje

Kamil Bujny
Teatr

Nie wierzyłem w to, że „Wspólnota mieszkaniowa” Jiříego Havelki wyreżyserowana przez Lenę Frankiewicz we Wrocławskim Teatrze Współczesnym będzie typową komedią, nastawioną wyłącznie na dobrą zabawę widzów. Nie wierzyłem i pewnie dlatego przez cały spektakl z uporem godnym lepszej sprawy wyglądałem plot twistu, oznak metateatralności, sugestywnych zmian w zachowaniu któregoś z bohaterów, suspensu bądź puenty nadającej dość oczywistym diagnozom bardziej zaskakujący kontekst lub wydźwięk. Nie doczekałem się ich i choć żałuję, to nie moje oczekiwania powinny mieć wpływ na ocenę, ale sam sposób realizacji przedstawienia – wszak komedia nie jest łatwym gatunkiem teatralnym.

Spektakl rozpoczyna zwyczajowy, często słyszany w teatrze tekst, wypowiedziany po czesku. Na proscenium, oddzielonym od głębi sceny zsuniętą czerwoną kurtyną, pojawia się występujący gościnne Jan Węglowski, który uprzejmie, w języku naszego południowego sąsiada, prosi widzów, aby wyłączyli telefony komórkowe i nie robili w trakcie pokazu zdjęć. Już sama znana i standardowa prośba wyrażona w obcym języku wywołuje śmiech publiczności – nie tylko przez to, że czeski, co pokazują badania, wydaje się Polakom zabawny, lecz także przez efekt zaskoczenia. Zapowiedź pełni jednak również inne funkcje: umacnia widza w przekonaniu (wywołanym przedpremierowymi działaniami marketingowymi teatru), że przedstawienie będzie utrzymane w stylu czeskiej komedii oraz oddala jego treść od rodzimych realiów. Reżyserka, aby podtrzymać wrażenie dystansu, pozostawia oryginalne, zaproponowane przez Havelkę, nazwiska bohaterów. Obserwując przebieg spotkania tytułowej wspólnoty, nie poznajemy losów Kowalskich czy Nowaków, lecz Pani Zahrádkovej (Anna Kieca), Pana Zahrádka (Miłosz Pietruski), Pani Procházkovej (Anna Błaut) czy Pani Horváthovej (Irena Rybicka).

Zebranie wspólnoty jest burzliwe od samego początku. Choć nie wszyscy zaproszeni mieszkańcy przybyli na obrady, to Pani Roubíčkova (Beata Rakowska), zebrawszy podpisy, stwierdza kworum. Można więc radzić. Jest kawa, są ciastka i nowi lokatorzy, a wśród nich ­ nader uprzejmi i chętni do pomocy – bracia Čermákowie (Krzysztof Boczkowski, Krzysztof Zych). Tematów do omówienia jest tyle, ile osób w obitym brązową boazerią pomieszczeniu – każdemu coś nie pasuje, każdy ma inną wizję przyszłości. Wspólnotę mieszkaniową toczy konflikt interesów. Pani Horváthovej nie odpowiada podział opłat za wodę, ale Pan Kubát (Maciej Tomaszewski) nie godzi się na montaż wodomierzy. Jak twierdzi, nigdy wcześniej ich nie było, a było dobrze. Pan Nitranský (Mariusz Bąkowski), użytkownik najwyższego piętra, oraz Pan Bernášek (Maciej Kowalczyk) i Pani Bernášková (Lina Wosik), którzy spodziewają się dziecka, chcieliby w bloku zainstalować windę, ale przeciwna temu pomysłowi jest Pani Procházková, właścicielka lokalu na parterze. Co jej po windzie, skoro już teraz nie musi używać schodów? Pani Zahrádková, młoda i ambitna przewodnicząca wspólnoty, namawia do remontu instalacji gazowej, jednak spotyka się to z twardym oporem tych, którzy twierdzą, że kasa świeci pustką. Pada więc propozycja sprzedaży strychu, ale odrzuca ją zarówno Pani Horváthova (susząca ponoć na strychu ubrania), jak i Pan Kubát, oponent wszelkich możliwych zmian. Różnica poglądów przeradza się w awanturę, do głosu dochodzą wzajemne animozje i uprzedzenia. W międzyczasie umiera matka Pana Šveca (Tadeusz Ratuszniak), a Pani Bernášková nieomal rodzi dziecko. Ale nawet powaga śmierci i cud narodzin nie są w stanie zatrzeć różnic między sąsiadami i zmusić ich do współpracy. Zebranie kończy się bijatyką, zerwaniem kworum i rezygnacją zarządu – jakby wszyscy postradali zmysły i zapomnieli o tym, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. A tak się składa, że ten trzeci, którego nikt o nic nie podejrzewa, już czeka na swój odpowiedni moment.

„Wspólnota mieszkaniowa” jest klasyczną komedią charakterów, opartą na ukazywaniu wyrazistych i karykaturalnych postaci, wchodzących ze sobą w rozmaite scysje i zatargi. Właściwie od samego początku wiadomo, co będzie stawką przedstawienia – wyolbrzymiony do granic możliwości konflikt, wynikający nie tyle z konkretnego sąsiedzkiego problemu, ile z krnąbrności i zawziętości bohaterów; przedmiotem sporu nie okazują się zatem kwestie istotne (na przykład światopoglądowe), lecz sprawy zupełnie marginalne, hiperbolizowane przez protagonistów prowokowanych porywczą naturą.

Przez cały, trwający ponad dziewięćdziesiąt minut spektakl na scenie widzimy pełną, czternastoosobową obsadę. Akcja „Wspólnoty mieszkaniowej” rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni (wynajmowanym na godziny pomieszczeniu, przypominającym świetlicę lub duży pokój biurowy) i podporządkowana jest jednemu wątkowi – obradom mieszkańców osiedla. Wszystko, co determinuje zdarzenia i przebieg prezentacji, wynika z napięć oraz różnic pomiędzy bohaterami. Frankiewicz ogranicza środki teatralne: zaprojektowana przez Michała Dracza scenografia jest statyczna, projekcje i efekty specjalne (dym) pojawiają się bodaj tylko raz (w finale), a światło, które wyreżyserował Damian Pawella, poprowadzono w tak płynny i naturalny sposób, że prawie wcale nie zauważa się jego przejść. Widz w pełni skupia się na obserwowaniu bohaterów, siedzących przez niemal cały spektakl przy długim – ustawionym w kształcie odwróconej litery „L” – stole.

Żadna z postaci nie została poprowadzona przez reżyserkę, aktorki ani aktorów w sposób przeźroczysty; nie sprowadzono jej też do biernego trwania, każdej pozwalając na zindywidualizowane zaistnienie. Dzięki temu członków i członkinie wspólnoty poznajemy na tyle dobrze, by móc zrozumieć motywacje determinujące ich postępowanie. Na przykład frustrację Pani Horváthovej postrzegamy jako jej sposób na wyładowywanie napięcia wynikającego z poczucia bycia niedocenianą i niekochaną, niechęć Pana Kubáta do wszelkich zmian odczytujemy jako efekt jego niezgody na świat, w którym on nie dyktuje już warunków, a bierność Pana Šveca interpretujemy przez pryzmat jego relacji z matką. Do prawdy o naturze wielu z bohaterów i bohaterek przybliża nas również analiza języka, jakim się posługują. Ulubione bon moty bądź powiedzenia poszczególnych postaci wyrażają – często zupełnie nieprawdziwe – ich wizje na własny temat. Pani Procházková, majętna właścicielka kilku mieszkań, pragnąca uchodzić za niezwykle dobrą osobę, ciągle powtarza, że wartości judeochrześcijańskie nie są jej obce; jej wspólnik, Pan Novák (Marek Koziarczyk), gdy tylko wyczuwa, że może ubić jakiś interes, stwierdza, że ma „taką małą firemkę”, a nieakceptujący żadnych zmian Pan Kubát kategorycznie i teatralnie wykrzykuje raz po raz „wykluczone!”. W trakcie zawziętych dyskusji powracają te same inwektywy i określenia, stanowiące wyraz światopoglądu poszczególnych postaci, mające najczęściej homofobiczne, klasowe lub rasistowskie podłoże.

fot. Natalia Kabanow

Nie bez znaczenia okazują się także kostiumy Krystiana Szymczaka, które nie tylko odzwierciedlają materialny status i charakter bohaterek i bohaterów, lecz także „zamykają” ich w określonych społecznych figurach: Pani Roubíčková – jako służbistka i biurokratka – ubrana jest w elegancką, choć niegdysiejszą, garsonkę; niesamodzielny życiowo i z każdą chwilą coraz bardziej pijany Pan Švec nosi stary wytarty dres i rozciągnięty sweter, a Pani Procházková, bogata i pewna siebie potentatka nieruchomości, ma na sobie obcisłą sukienkę à la Chanel, przyozdobioną dużą ilością złotej biżuterii. Z kolei Pan Zahrádka, w pełni podporządkowany woli stanowczej żony, ubrany jest jak kilkuletni chłopiec – w ogrodniczki i bluzę dresową. Wartym uwagi detalem jest koszulka Pani Horváthovej z wizerunkiem Pata i Mata, bohaterów zabawnego czechosłowackiego serialu lalkowego „Sąsiedzi”.

Wprawdzie oglądaniu „Wspólnoty mieszkaniowej” towarzyszy wrażenie dobrej zabawy, widz koncentruje uwagę na czym innym. Od momentu, gdy rozeznamy się w sytuacji dramatycznej i rozpoznamy utarte motywy oraz fabularne schematy (dotyczące sąsiedzkiego sporu, niemożności porozumienia się przez przedstawicieli różnych grup społecznych itp.), zdajemy sobie sprawę z tego, że eskalacja konfliktu jest nie tyle głównym tematem przedstawienia, ile pretekstem do opowiedzenia o czymś ważniejszym – o negatywnych skutkach braku solidarności i zaufania. Oczywistym jest więc, że zdezintegrowana i skłócona ze sobą grupa mieszkańców prędzej czy później poniesie konsekwencje własnych decyzji. Frankiewicz, żeby umocnić odbiorcę w tym przekonaniu, prowadzi niektóre z postaci w taki sposób, aby wydawało się, że to właśnie one wykorzystują osiedlowy spór do partykularnych celów. Myślimy tak między innymi o negującym wszelkie możliwe pomysły zmian Panu Kubacie, o zamożnej Pani Procházkovej, której towarzyszy dwuznacznie zachowujący się mężczyzna, o wydającym pieniądze wspólnoty małżeństwie Zahrádkovów, o zagadkowo milczącym przez prawie cały spektakl Panie Sokole (Jan Węglowski) i o nader uprzejmych braciach Čermákach. Podejrzany wydaje się także Pan Švec, który – niczym Edek z „Tanga” Mrożka – mógłby hipotetycznie wykorzystać to, że inni mają go za bezkonfliktowego nieudacznika, i spróbować w tylko sobie znany sposób przechytrzyć wspólnotę. Fakt, że z taką premedytacją wypatrujemy potencjalnego oszusta, doszukując się przejawów nieuczciwości w postępowaniu wielu różnych postaci, świadczy o tym, w jak niewielkim stopniu różnimy się od groteskowo zachowujących się bohaterów i bohaterek – wszak ich konflikt bierze się właśnie z tego, że każdy i każda z nich podejrzewa kogoś innego o niecne zamiary i nieuczciwość.

Kreślona w spektaklu satyra nie jest w żaden sposób sproblematyzowana bądź zniuansowana, a co za tym idzie – nie bardzo wiadomo w kogo wymierzone jest jej ostrze. Śmiejemy się trochę z siebie, a trochę z kogoś innego, ale ostatecznie niewiele z tego ubawu wynika. Ukazany przekrój społeczeństwa nie jest szczegółowy ani pogłębiony, a bohaterowie – jak to w komediach bywa – ucieleśniają zaledwie określone typy zachowań i powiązane z nimi stereotypy (o dużym potencjale komicznym: wścibska sąsiadka, skąpiec, głupek, biurokrata itp.). Podczas kilku scen dochodzi jednak do chwilowego pęknięcia komediowej fasady. Dość przywołać te sytuacje, gdy Pani Horváthová doświadcza czułości ze strony sąsiadów i na chwilę przestaje być tak cyniczna i oziębła; lub moment, w którym Pan Švec dowiaduje się, że umarła jego matka – rozpacz mężczyzny przechodzi w euforię, wynikającą z faktu, że wreszcie może „właścicielować”. Podobnych psychologicznych niuansów w ukazywaniu postaci i obowiązujących między nimi relacji jest niestety niewiele – dominuje schematyzm i ogólnikowość.

W rezultacie „Wspólnota mieszkaniowa” wybrzmiewa jako oczywista opowieść o rozpadzie więzi społecznych i ludzkiej skłonności do ulegania konfliktom, stanowiąc groteskowo poprowadzoną przestrogę przed brakiem solidarności. Twórcy nie próbują poszerzać uniwersalnych diagnoz, ukontekstawiać prezentowanej historii lub przewrotnie ogrywać komediowej konwencji (z myślą na przykład o uprawianiu teatru krytycznego bądź podważaniu utartych narracyjnych schematów). Poprzestają na znanych i bezpiecznych rozpoznaniach, które można sprowadzić do starego przysłowia, tak lubianego przez złotoustych polityków: „zgoda buduje, a niezgoda rujnuje”. Mimo to, wbrew wspomnianym powierzchownościom i oczywistościom, można się spodziewać, że wyreżyserowana przez Frankiewicz komedia Havelki okaże się frekwencyjnym sukcesem w repertuarze teatru; choćby przez to, że we Wrocławiu brakuje dobrze zrealizowanych i przekonująco zagranych komedii, które można oglądać bez poczucia zażenowania i którym daleko do sztampowych, objazdowych fars – co akurat w tym przypadku się udało.

Jiří Havelka
„Wspólnota mieszkaniowa”

Przekład: Michał Sieczkowski

Reżyseria, opracowanie muzyczne: Lena Frankiewicz
Ilustracja muzyczna: Wojciech Pulcyn

Scenografia: Michał Dracz
Kostiumy: Krystian Szymczak
Reżyseria światła: Damian Pawella

Wrocławski Teatr Współczesny im. Marii i Edmunda Wiercińskich
Premiera: 22.02.2025