Nr 6/2025 Na teraz

Jak podpala się piekło?

Tomasz Kowalski
Teatr

„Szacownym skarbem są dla nas «Tkacze» [Gerharta] Hauptmanna, bo znajdujemy w nich oddźwięk naszych smutków i cierpień dzisiejszych […]” – w ten sposób, z wyraźną admiracją, pisano w 1920 roku w „Jednodniówce poświęconej zagadnieniom teatru robotniczego” o sztuce niemieckiego noblisty przy okazji jej premiery w Scenie i Lutni Robotniczej, amatorskim teatrze działającym wówczas w Warszawie. Opublikowany w 1892 roku dramat cieszył się ogromnym zainteresowaniem twórców działających w kręgach robotniczych – jego akcja nawiązuje do autentycznych wydarzeń z 1844 roku, kiedy to zdesperowani dolnośląscy tkacze z Pieszyc i Bielawy podnieśli bunt przeciw głodowym płacom oraz narastającemu wyzyskowi, splądrowali kilka fabryk i domów ich właścicieli. Przyglądając się temu, co doprowadziło do wybuchu kumulujących się latami upokorzeń i frustracji, autor sztuki – sugestywnie prezentując nędzę doświadczaną przez bohaterów jego dramatu – położył nacisk na klasowe nierówności i brak perspektyw na jakąkolwiek zmianę.

W „Tkoczach” wyreżyserowanych w Teatrze Śląskim w Katowicach przez Maję Kleczewską spośród problemów ukazanych w dramacie Hauptmanna na pierwszy plan wysuwają się kwestie postępującego ekonomicznego rozwarstwienia i jego skutków. Znakiem tego procesu jest – między innymi – język, co sygnalizuje już brzmienie tytułu. W spektaklu, podobnie jak w opublikowanym niedawno przekładzie autorstwa Mirosława Syniawy – tkocze mówią po śląsku, podczas gdy polskiego używa właściciel fabryki oraz jego poplecznicy, wspierający machinę wyzysku. W ten sposób reżyserka wykonuje znaczący gest w stronę lokalnej tożsamości (szczególnie ważny w kontekście kolejnego fiaska starań o uznanie śląskiego za odrębny język regionalny), ale także nawiązuje do oryginalnego zamysłu Hauptmanna, który w pierwszej wersji swojego dramatu posłużył się miejscowym dialektem niemieckim. Brak porozumienia pomiędzy przedstawicielami różnych warstw społecznych przekłada się tutaj – dosłownie – na mówienie różnymi językami.

Mimo pewnych ingerencji dramaturgicznych i skrótów (za adaptację tekstu odpowiedzialny był Grzegorz Niziołek, z którym współpracował Zbigniew Rokita) spektakl zachowuje pierwotną strukturę dramatu. Uwspółcześnione zostały realia, w jakich rozgrywa się akcja – tkocze równie dobrze mogliby być na przykład pracownikami magazynów jednego z gigantów sprzedaży internetowej. Gdy w pierwszym akcie, czekając w kolejce na skromne wynagrodzenie, które mają dostać za swą ciężką pracę, skarżą się na warunki albo proszą o wypłacenie zaliczki, słyszą, że na ich miejsce jest wielu chętnych. Usadowieni na stojących w rzędzie krzesłach jawią się jako stłamszona, upodlona masa, z której poszczególne jednostki wyłaniają się tylko na chwilę – jak choćby padający na kolana i rozpaczający Ansorge (Marcin Gaweł) – próbując wzruszyć wypłacającego pieniądze Pfeifera (Paweł Kempa). Ten jednak, podobnie jak pojawiający się wkrótce fabrykant Dreissiger (Mateusz Znaniecki), pozostaje głuchy na ich prośby.

Fabrykant uważa tkaczy za motłoch, który najchętniej w ogóle by nie pracował i całe dnie spędzał w knajpach. Jego wywód o tym, że dokłada do interesu, by dawać ludziom pracę; że wszyscy oskarżają go o wyzyskiwanie pracowników, widzą jedynie luksusy, w jakich żyje, a nie dostrzegają ryzyka, na które naraża się, prowadząc własną fabrykę, oraz o spoczywającej na nim odpowiedzialności – do złudzenia przypomina retorykę współczesnych przedsiębiorców. Ekspresja, z jaką Znaniecki gra postać Dreissigera, pozwala kojarzyć tę postać z Elonem Muskiem – w późniejszej części spektaklu, kiedy akcja przenosi się do luksusowego, utrzymanego w nowoczesnym stylu wnętrza jego domu umieszczonego ponad poziomem sceny, nawiązania te stają się jeszcze wyraźniejsze.

Kompozycja dramatu przekłada się na rozwiązania sceniczne – każdy akt spektaklu, podobnie jak u Hauptmanna, rozgrywa się w innej przestrzeni, a zaprojektowana przez Justynę Łagowską scenografia podporządkowana jest wyrazistym kontrastom. Miejscem akcji drugiego aktu jest mieszkanie starego Baumerta (Grzegorz Przybył) umieszczone w przeszklonym kontenerze wysuwającym się z podscenia. To właściwie maleńki pokoik, w którym gnieździ się kilka osób, wśród nich jest niepełnosprawny chłopak. Stare, niepasujące do siebie fotele, stolik z ceratą, odchodząca od ścian, brudna tapeta, święty obrazek i stare garnki doskonale komponują się z odnoszącymi się do codziennych bolączek rozmowami prowadzonymi przez domowników i odwiedzających ich Ansorgego i Moritza (Michał Piotrowski). Scenę tę kradnie Grażyna Bułka, grająca Matkę Baumert – jej powtarzające się kilkukrotnie zawodzenie podkreśla beznadziejność sytuacji robotników, ale budzi także śmiech publiczności.

fot. Przemysław Jendroska

Efekt komiczny – często wynikający z jawnego przerysowywania pewnych sytuacji – wykorzystywany jest przez twórców „Tkoczy” w różnych momentach w celu zdystansowania się od naturalistycznej poetyki dramatu Hauptmanna. Dość wspomnieć, że nędza tkoczy jest tak dotkliwa, że Baumert zabił własnego psa, by go zjeść, co zgrabnie kontrapunktowane jest przez utrzymane w konwencji programów kulinarnych nagranie przedstawiające kuchnię bogatych, w której mięso zdaje się cudownie mnożyć (projekcje: Krzysztof Garbaczewski). Tego rodzaju zabiegi tworzą interesującą formę dla dawnego tekstu, a jednocześnie uniemożliwiają dokonywanie nadmiernych uproszczeń podczas przenoszenia ukazanej w nim wizji świata na współczesną rzeczywistość. Trzeba przyznać, że część wykorzystanych rozwiązań sprawdza się bardzo dobrze – jak formułowana ze współczesnej perspektywy wypowiedź pani Welzel (Barbara Lubos). Kobieta ta najpierw zachwyca się, jak pięknie o pomocy biednym mówią Bono, papież i Bill Gates, by za chwilę stwierdzić, że skoro wielkim tego świata nie udaje się zaradzić problemowi, to najwyraźniej nic się z nim zrobić nie da. Z kolei żona Dreissigera (Kateryna Vasiukova) uskarża się na dotykający ją hejt w mediach społecznościowych, ale równocześnie pociesza się, że to efekt i wyznacznik jej statusu.

Komicznemu przerysowaniu podlegają niemal wszyscy bohaterowie spektaklu Kleczewskiej. Może się nawet wydawać, że zjadliwa ironia odnosząca się do tytułowych tkoczy chwilami sięga zbyt daleko – wątpliwości budzi na przykład efekt nadmiernego teatralizowania zachowań robotników w pierwszym akcie, mogący sugerować, że ich postulaty nie mają realnych podstaw, a wynikają jedynie z wyuczonej bezradności. Albo działania Bäckera (Dariusz Chojnacki), który w trzecim akcie obejmuje przywództwo nad zgromadzonymi w karczmie tkoczami i z pieśnią na ustach prowadzi ich pod dom fabrykanta, co w równym stopniu zdaje się efektem jego słusznej złości i potrzeby walki o własną godność, jak też awanturniczej natury i pijaństwa.

Choć Dreissiger z początku zdaje się nie przejmować robotniczym buntem – większą część czwartego aktu zajmują niezobowiązujące rozmowy podczas kolacji z pastorem Kittelhausem (Marcin Szaforz) i jego żoną (Katarzyna Brzoska) – wkrótce musi skonfrontować się z gniewem przybyłych pod jego dom, którym udaje się wtargnąć do jego wnętrza. Rewolucyjna logika jest nieubłagana – fabrykant zostaje powieszony, a jego dom splądrowany. Frustracja tłumu jest tak wielka, że w piątym akcie nadal oddaje się on dziełu zniszczenia, demolując karczmę, z której niedawno wyruszył. Narastającego chaosu nie są w stanie powstrzymać ani protesty przerażonej tym, co się dzieje, pani Heinrich (Ewa Leśniak), ani padające strzały.

W spektaklu Kleczewskiej wszystko to odbywa się pod dyktando Dreissigera, który – choć powieszony – wciąż peroruje, z cyrkową wręcz zręcznością bujając się na linie ponad tłumem. Dotarliśmy bowiem do punktu – zdają się sugerować twórcy – w którym jakakolwiek rewolucja, gdyby w ogóle miała wybuchnąć, nie doprowadzi nawet do zamiany miejsc stojących naprzeciw siebie stron (co od dawna było przecież jednym z kluczowych punktów krytyki wszelkich tego rodzaju zrywów), bowiem utrwalone między nimi dysproporcje są zbyt głębokie. Im dotkliwsze okazują się społeczne frustracje, poczucie krzywdy, niesprawiedliwości lub bieda, tym łatwiej przychodzi bogatym wykorzystać je dla własnych celów, rozgrywając dotkniętych nimi ludzi dla zysku czy doraźnych korzyści politycznych. Jeśli przyjąć taką właśnie interpretację, w nawias trzeba wziąć ostatnią scenę przedstawienia – grzeszącego niestety kilkoma finałami – w której tkocze skandują „momy gód, nic wiencyj” i śpiewają rewolucyjną pieśń. Jej refren wyraża przekonanie, że „już bliski kres niedoli” – można się jednak spodziewać, że nadejdzie on wtedy, kiedy będzie to na rękę możnym tego świata. W tym kontekście podobieństwo Dreissigera i Elona Muska zdaje się szczególnie znaczące, choć mechanizmy rządzące tymi postaciami mają uniwersalny, globalny charakter.

Katowickie przedstawienie, którego niewątpliwym atutem jest gra aktorska znakomitego zespołu, wyjątkowo silnie rezonuje ze współczesnymi realiami. Jest w nim scena, w której Matka Baumert wygłasza dłuższy monolog ubrana w fenomenalny kostium autorstwa Konrada Parola, złożony z kilkudziesięciu – nałożonych na całe ciało – biustonoszy i będący groteskowym obrazem luksusowego zbytku, wyobrażonego sobie przez współczesnego „tkocza”. Przypomniałem sobie o niej, gdy pisząc ten tekst, natknąłem się na informację, że w ciągu jednego dnia, na skutek giełdowych wahań, wartość majątku Elona Muska zmniejszyła się o 29 miliardów dolarów. To kwota wyższa od tej, jaką w tym roku samorządy mają otrzymać z budżetu państwa na utrzymanie szkół i przedszkoli w całej Polsce. A Matka Baumert zaczyna od słów: „Podpaliłabym ten świat, ale jak podpala się piekło?”.

Gerhart Hauptmann
Tkocze

Reżyseria: Maja Kleczewska
Asystent reżysera: Zbigniew Wróbel

Tłumaczenie, konsultacje językowe: Mirosław Syniawa
Adaptacja, dramaturgia: Grzegorz Niziołek

Scenografia, reżyseria światła: Justyna Łagowska
Kostiumy: Konrad Parol
Muzyka: Cezary Duchnowski
Choreografia: Maćko Prusak
Projekcje: Krzysztof Garbaczewski

Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego
Premiera: 14.02.2025