Nie ma bardziej pokrzywdzonego przez krytykę filmu ostatniego sezonu od „Syna” Floriana Zellera. Po pierwszych weneckich pokazach słychać było skrajnie różne głosy, które jednak szybko zlały się w monofonię zdominowaną przez sceptyków. Zarzuty układają się w kolaże powtarzanych jak mantra tez: że naszkicowany przez Zellera obraz depresji jest nie tylko nietrafiony, ale wręcz szkodliwy; że ze świata przedstawionego bije chłodem i sztucznością; że twórcom brakuje empatii. Czytam zjadliwe recenzje i odnoszę wrażenie, że widziałem inny film – wprawdzie reżyserskim kunsztem i precyzją ustępujący debiutanckiemu „Ojcu”, lecz nadal udany, mocny i ważny. Szczególnie dlatego, że choć może wywoływać poczucie anachronizmu, pozostaje boleśnie aktualny.
Nowy film Zellera – adaptacja trzeciej i najbardziej osobistej części jego teatralnej trylogii o rodzinie – na pierwszy rzut oka wygląda jak kartka z minionej epoki, równoległej rzeczywistości, w której mężczyźni pod krawatami urabiają się po łokcie z uśmiechami na ustach, a kobiety nie zdradzają znużenia domowymi obowiązkami. Komentarze Petera pod adresem jego zmagającego się z chorobą syna, Nicholasa, są tak nieczułe, jakby depresji nie było jeszcze w słownikach. A przecież dziś, w czasach kultury terapeutycznej jesteśmy bardziej świadomi niż kiedyś, z czym wiąże się ta choroba. Przestrzeń publiczną wypełniają dyskusje o zdrowiu psychicznym, półki tradycyjnych i internetowych księgarni uginają się pod ciężarem żerujących na popularności tematyki psychologicznej poradników spod znaku mindfulness. Wbrew pozorom Zeller doskonale chwyta Zeitgeist późnokapitalistycznej codzienności. Artykułuje skrupulatnie skrywany za fasadą samodoskonalenia lęk, że chociaż spędzamy coraz więcej czasu na kozetkach u terapeutów, to nadal wiemy niewiele o sobie i innych. W przeciwieństwie do bezdusznego ojca (genialnego w krótkim epizodzie Anthony’ego Hopkinsa) Peter nie ma wyrwy zamiast serca. Wykorzystuje każdą krztynę energii, by pomóc Nicholasowi, ale nie potrafi go zrozumieć. Nie chodzi o żadną emocjonalną ułomność, raczej banalny fakt, że umysł innego człowieka zawsze pozostanie niezdobytą twierdzą.
Właśnie na zwyczajowej niemożności przekroczenia własnego punktu widzenia zasadzała się atrakcyjność narracji „Ojca”, zabierającej nas w głąb mózgu chorego. W „Synu” zaś pozostajemy od tej perspektywy tak daleko, jak tylko możliwe. Na Nicholasa spoglądamy oczami otaczających go dorosłych – rodziców, Petera i Kate, a także nowej partnerki Petera, Beth. Ich perspektywy sumują się w nieznośnie chimeryczny obraz nastolatka, który raz śmieje się do rozpuku z pierwszej lepszej kreskówki, raz wyje z egzystencjalnego bólu, bo czuje, że nie pasuje do tego świata. Nie wiemy, dlaczego nie pasuje. I się nie dowiemy. Zagadki nie stanowi za to kierunek, w którym Nicholas zmierza. Na kuchennym stole pojawia się znaleziony w jego sypialni nóż, za pralką ponoć leży broń palna, a od Czechowa wiemy, że każda strzelba prędzej czy później wystrzeli. Tragedię łatwo przewidzieć, za to trudno jej zapobiec. Zwłaszcza gdy nie chce się dopuścić najgorszych myśli o własnym dziecku. Z trójki dorosłych tylko Beth, spoglądająca z zewnętrznej perspektywy, dostrzega faktyczne zagrożenie. Peter i Kate patrzą na syna zaślepieni rodzicielską miłością, piękną, ale i zwodniczą. Najważniejsze w kontekście filmu pytanie brzmi: czy to miłość wystarczająca? Czy ma moc zbawczą? Odpowiedź rozstrzygnie o losie Nicholasa.
Zeller uderza w bardzo wzniosłe tony, więc niekiedy brakuje oddechu, zwykle obecnego w jego – dość obfitej – twórczości. Pisarz, dramaturg i reżyser swoją karierę rozpoczął zaraz po skończeniu dwudziestu lat i szybko stał się jednym z gorętszych nazwisk na literackiej mapie Francji. Stylistycznie zadłużony u Milana Kundery, tematycznie zahaczający o rejony kojarzone przede wszystkim z Michelem Houellebecqiem, jego słynnym rodakiem. Zanim pisarska kariera rozkręciła się na dobre, Zeller niespodziewanie zatracił się w świecie teatru (kariera dramaturga rozpoczęła się, gdy przyjaciel Zellera poprosił go o napisanie libretta do opery. Autor „Ojca” twierdzi, że zgodził się tylko przez wzgląd na miłość do muzyki, bo w zasadzie nigdy nie interesował się teatrem. Dopiero w trakcie prac nad sztuką odkrył, że dużo bardziej odpowiada mu oparty na ciągłej współpracy świat teatru od samotniczego trybu pisania powieści). Z humoru uczynił nieodłączny element nawet najpoważniejszych sztuk. Sceniczna wersja „Ojca” nieprzypadkowo nosi podtytuł „Tragiczna farsa”. Te dwa przeciwstawne rejestry zderzają się, przenikają i mutują u Zellera nieustannie, trochę w stylu wczesnego Harolda Pintera i jego komedii zagrożeń. Filmowa adaptacja „Syna” od początku do końca pozostaje śmiertelnie poważna – z jednym wyjątkiem. Gdzieś w samym środku filmu Peter, Beth i Nicholas pokracznie tańczą do „It’s Not Unusual” Toma Jonesa, na chwilę zapominając o wszelkich utrapieniach. Ale gdy tak się uroczo wydurniają, piosenka nagle się zmienia, kamera zwalnia i leniwie przesuwa się w stronę nastolatka, momentalnie wybudzonego z radosnego transu. Peter i Beth energicznie podrygują, niczego nieświadomi. Nicholas zaś wrócił już do swojej smutnej normy.
Nawet teraz, kiedy wracam myślami do tej sceny, w mojej głowie wciąż kłębią się sprzeczne myśli. Pewna część mnie – ta, która przypomina sobie ciarki raz po raz jeżące włosy na ciele w trakcie seansu – chciałaby widzieć doskonałe przelanie na ekran nieopisywalnych uczuć. Inna – beznamiętna i krytyczna – wie, że do doskonałości w tej scenie daleko. Wyczuwa jawny zgrzyt: jakby najprawdziwsze, płynące z trzewi emocje przybrały ostatecznie formę kiczu. Na podobną przypadłość cierpi cały „Syn”. Niebezpiecznie często przypomina film wykonany nie przy pomocy skalpela, lecz topora. Problem nie w braku delikatności, a w umiarze. To kwestia warsztatowego wyczucia. Zeller chyba nie ma „kamery w oczach” – myśli raczej za pomocą słów niż obrazów. Korzysta co prawda ze skarbca możliwości oferowanych przez filmową poetykę (narrację przetyka aktywizującymi odbiorcę montażowymi elipsami), ale nie zawsze trafia w odpowiednie punkty. Przekroczenie cienkiej granicy umiaru potrafi zmienić szczerość w obłudę. Dlatego czasem „Syn” autentycznie porusza, a czasem zasiewa ziarno niepewności. Reżyser nie zawsze potrafi też zrobić użytek z pomocy współtwórców. Hans Zimmer nie stworzył tak lirycznej ścieżki dźwiękowej od co najmniej dwóch dekad – tylko co z tego, skoro w rękach Zellera muzyka równie często bezbłędnie podbija emocjonalny wydźwięk sceny, co sprawia, że całość staje się rzewna do przesady.
W jednym z wywiadów francuski autor wyraził podziw dla technicznej maestrii Alfonso Cuaróna. Jeśli marzy o zbliżeniu się do reżyserskiej sprawności Meksykanina, czeka go jeszcze sporo pracy. Bo na razie nad formą panuje tylko chwilami. Największej mocy „Syna”, przechylającej szalę na stronę artystycznego triumfu, upatruję gdzie indziej: w zamknięciu w prostej historii trudnego tematu. Mimo podania w kształcie ocierającym się o kicz zachowuje on swoją podniosłą wagę i dojmującą siłę rażenia. Zeller stworzył film, bazując na własnym doświadczeniu (obraz zadedykował zresztą swojemu synowi, Gabrielowi) – ale zamiast dostrzegać indywidualność perspektywy, mamy poczucie, jakby mówił o nas wszystkich. Rodzicach i dzieciach, przeszłych, teraźniejszych i przyszłych.
Kochasz, ale nie wiesz, jak pomóc. Patrzysz głęboko w oczy i dalej nie znajdujesz wspólnego języka. Chcesz być czuły, a tylko zadajesz kolejne rany. Myślisz o jednym: jak poradzić sobie z tym całym chaosem wynikłym z niczego, a może jednak mającym ukrytą, jasno sprecyzowaną przyczynę? W zadziwiającym – choć nie bezproblemowym – finale na twarzy Hugh Jackmana wypisane jest wszystko to i jeszcze więcej.
W pewnym momencie Beth mówi na głos coś, co boimy się przyznać: „Lepiej widzieć w czarnych barwach niż niczego nie widzieć”. Trudno przełknąć tę gorzką pigułę, kiedy znacznie łatwiej żyje się, nie zdejmując z nosa różowych okularów nawet na moment. Zeller przekonuje, że zderzenia z rzeczywistością nie da się uniknąć, a każda sprawczość jest tylko iluzją. Z „Syna” przeziera ból rodzica, który nie podołał zadaniu. W tym sensie Peter przypomina trochę Charliego z „Wieloryba” i Caluma z „Aftersun”. W porównaniu z pozostałą dwójką ekranowych ojców bohater Zellera zdaje się na wygranej pozycji – jest w sile wieku, ma młodą partnerkę, nie narzeka na brak gotówki, przed nim szansa na prowadzenie kampanii prawyborczej. Tym bardziej na jego wizerunku odznacza się ta jedna skaza: ojcostwo go przerasta. Zeller nie szuka na siłę recepty na ujarzmienie tej (i innych) niedoskonałości. Zamiast tego oswaja z myślą, że bezsilność dopada wszystkich bez wyjątku – nawet jeśli czasem chowa się pod maską ideału.