Zaczynał jako zakochany w górach dokumentalista, spec od odbierających dech w piersi zdjęć filmowych, wielbiących majestat szczytów. Z czasem zaczął przechodzić na stronę fabuły, dodając do dokumentalnych ujęć wątki fabularne, najchętniej o charakterze melodramatycznym. Piszę o Arnoldzie Francku, czołowym przedstawicielu volksistowskich filmów górskich, w których pierwsze kroki w filmowej branży czyniła Leni Riefenstahl, ulubiona reżyserka Adolfa Hitlera. Bardzo podobną drogę twórczą – to znaczy tematyczno-gatunkową – pokonał także Marcin Koszałka, który „Białą odwagą” wchodzi w dialog z niemieckimi Bergfilme.
Filmy górskie były niezwykle popularnym gatunkiem w niemieckim kinie lat 20. ubiegłego wieku. Zachwycały imponującymi zdjęciami kręconymi podczas jazdy na nartach, wykorzystywały zdjęcia lotnicze i nocne, a także szerokie kadry wypełniane ośnieżonymi szczytami Alp. Filmy te dodatkowo zaopatrywano w pretekstowe, ale emocjonalnie angażujące wątki romansowe. Popularność takich tytułów, jak „Białe piekło na Piz Palü” czy „Święta góra”, pomagała propagować ideologię kultu „krwi i ziemi” stanowiącego jedno ze źródeł niemieckiego nazizmu. Te same wątki wykorzystuje Koszałka, opowiadając o Goralenvolk, grupie podhalańskich górali kolaborujących z nazistami w czasie II wojny światowej. Autor „Czerwonego pająka” w pełni świadomie przechwytuje ideowe treści niemieckich filmów – z tą różnicą, że czyni to jedynie po to, by je obnażyć.
Bo „Biała odwaga” wcale nie jest filmem, jak wielu się mogło wydawać przed premierą, nastawionym na tanią sensację ani dziełem za wszelką cenę próbującym wpisać się w schemat „pedagogiki wstydu”. Nie ma również charakteru analizy historycznej, w której najważniejsze byłyby fakty. Jego intencje mają raczej charakter filozoficzny – autor chce podważyć fundamenty idei nazizmu. A przy okazji obnażyć pozorne wartości tak łatwo zamieniające się w pieniądze – zdekonspirować ludzką hipokryzję, cynizm i bezwzględność. Na celowniku znajduje się również ideologia, której fałsz obnaża się w pełnej krasie, ostatecznie przegrywająca z życiowym pragmatyzmem. Film Koszałki nie jest więc w żadnej mierze krytyką konkretnych osób, grup społecznych czy narodowości. Przechwytując znaczącą scenerię niemieckich filmów, przewrotnie podważa stojącą za nimi ideę i próbuje oczyścić góry z volksistowskich konotacji.
Tak jak u Francka, film zaczyna się od melodramatu, który z czasem opuszcza utarte gatunkowe schematy, koncentrując na innych wątkach; tłumi konflikty i obniża temperaturę namiętności. Bronka i Andrzej mają się ku sobie. Ich rodziców z kolei łączą wspólne interesy, co przypieczętowane powinno być ślubem. Problem w tym, że ojciec Bronki uważa za lepszego kandydata dla córki starszego brata Andrzeja – Maćka. Słowo ojca jest święte. Mężczyźni dobili targu. Młodzi nie mają nic do gadania. I niczego nie zmienia fakt, że dziewczyna jest już w ciąży z ukochanym. Andrzej wyjeżdża do Krakowa, gdzie zarabia na życie cyrkowymi pokazami wspinaczki po murach kościoła mariackiego. Zresztą od początku ciągnęło go do miasta. Mówili po wsi, że „wspina się jak miastowy”, nikt bowiem prócz niego tego nie robił, tym bardziej bez zabezpieczeń. Gdy los pary został przesądzony, chłopak proponuje dziewczynie, by uciekli razem do Krakowa, ale Bronka się nie zgadza: „tak się nie godzi, tu żyłam i tu żyć będę”. Tu wszyscy wokół przejawiają umiłowanie do rodzinnej krwi i ojcowskiej ziemi, tylko nie on. Mimo to właśnie Andrzej już wkrótce wróci na Podhale w esesmańskim mundurze jako wzór góralskiego nazisty.
Można odnieść wrażenie, że Koszałki, co jednak dość rozczarowujące, nie do końca interesuje Goralenvolk. Jakby w połowie drogi zaczął się tematu obawiać albo nie wiedział, jak opowiedzieć o niej tak, by przypadkiem ktoś nie wytknął mu tendencyjności czy historycznego fałszu. Dlatego jak może, ucieka od tematu, a historię góralskiej kolaboracji wykorzystuje jedynie jako jeden z przykładów zauroczenia nazizmem. Na szczęście reżyser potrafił połączyć te tematy w spójną wizję, w której na pierwszy plan wychodzą góry i wspinaczka.
Objawia się to już w tytule: „biała odwaga” to zwykła magnezja pozwalająca łatwiej i pewniej wspinać się po stromych tatrzańskich ścianach oraz wykazać się podziwianą przez okupantów brawurą. W tej ostatniej Niemcy dostrzegają aryjską wielkość, będącą cechą wszystkich górali ponoć złączonych wspólnym korzeniem z Gotami, co czyni Podhalan i Niemców jednym narodem. Koszałkę najbardziej interesuje ideologiczne zawłaszczenie gór przez hitlerowców – mit z jednej strony budowany na pseudonauce nazistowskich antropologów, z drugiej na kulcie siły, tak bardzo przecież potrzebnej, by wspinać się po stromych górskich ścianach. Fetyszyzacja scen górskiej wspinaczki, tak licznych i z trudem kręconych, być może miała służyć „denazyfikacji” – oczyszczenia skał z faszystowskiej ideologii, przywróceniu im fizyczności, ciężkości, zwyczajności.
Nazizm zatem ma anielską twarz uśmiechniętego i przyjaznego antropologa, który bada górskie społeczności, a przy okazji wspina się na wysokie szczyty. To właśnie wspólna pasja łączy Andrzeja z Wolframem von Kamitzem, który nie tylko próbuje zdobywać tatrzańskie szczyty, ale również udowodnić Berlinowi tezę o pokrewieństwie etnicznym górali i Niemców. Nietrudno odnieść wrażenia, że nauka nie jest tu istotna, a wyniki badań – używane czysto instrumentalnie – mają jedynie przekonać górali do kolaboracji, zwrócić ich przeciwko dotychczasowym „ciemiężycielom”, Polakom. Koszałce udało się obnażyć ten ideologiczny fałsz, który zresztą okupanci ostatecznie zostają zmuszeni porzucić w imię zbrodniczego pragmatyzmu. Od mętnych idei i naukowych tez znacznie lepiej działają, jak się okazuje, chciwość i cynizm.
To wcale jednak nie działa na korzyść góralskiej ludności ukazanej w filmie. Niektórzy obawiali się, że Koszałka „oczerni” górali faktem historiami o kolaboracji. Jest gorzej – dla górali. Nie sama bowiem współpraca w ramach Goralenvolk jest największą skazą na ich sumieniach. Gdyby tak było, bohaterów można byłoby tłumaczyć „otumanieniem” ideologią, mitami i legendami. Oni sami natomiast mogliby się powoływać na „historyczną konieczność” czy wspólnotę krwi z okupantami. Nic jednak z tego – decyzja niektórych górali o współpracy z hitlerowcami, podyktowana jest zazwyczaj chęcią przejęcia pustych sklepów i pensjonatów, których żydowscy właściciele zostali wywiezieni do krakowskiego getta.
Inną kwestią jest, że Koszałka zupełnie pomija kwestię odpowiedzialności góralskiej społeczności za pomoc w eksterminacji Żydów. Wydaje się – wbrew prawdzie historycznej – że bohaterowie filmu jakby tylko czekali, aż Niemcy ich wywiozą, nie przykładając do tego ręki. Nawet postać żydowskiej dziewczyny Andrzeja nie wnosi wiele do tematu. Można odnieść wrażenie, że twórcy nie mieli pomysłu na rozwinięcie wątku i umiejscowienie go na szerszym planie góralskiej kolaboracji. A przecież Goralenvolk to nie tylko esesmańskie mundury i bratanie się z nazistami. To przede wszystkim umoczenie rąk w krwi i współodpowiedzialność.
Reżyser „Białej odwagi” jest także jak najdalszy od jakiekolwiek generalizowania czy przypisywania większym grupom społecznym immanentnych cech. W sposób szczególny dba o to, by nikogo nie urazić i niczego nie uprościć. Na każdego kolaborującego górala przypada tak samo wielu walczących z nazistowską okupacją. Tyleż jest w nich łajdactwa, co szlachetności. A Goralenvolk wydaje się dziełem przypadku. Jest w tym sporo zachowawczości, może nawet nadmiernej ostrożności, żeby nie powiedzieć asekuranctwa. Tak jakby autor chciał opowiedzieć o góralskiej kolaboracji, ale w taki sposób, by przypadkiem nikt nie poczuł się dotknięty. Każdy zatem ma swoje racje, a nawet jeśli ich nie ma, to spotka go kara bądź odkupienie. Koszałka opowiada o tym z niesamowicie lodowatym dystansem – kadrami w chłodnych tonacjach kolorystycznych, bez eskalowania emocji, chowając uczucia za twarzami bez wyrazu, więcej czasu poświęcając górom niż ludziom. Nawet nuty melodramatyczne ostatecznie wybrzmiewają głucho i z daleka, jakby wszyscy Podhalańczycy mieli serca równie zimne jak otaczające ich skały.
I to właśnie one okazują się najważniejsze. Bo stają się w rękach nazistów narzędziem ideologii. Tak jak miało to miejsce w niemieckich filmach sprzed niemal stu lat, Koszałka dostrzega w nich symbol kultu siły, a także przywiązania do krwi i ziemi. Wspinający się Andrzej, który dla innych górali jest ryzykantem i „miastowym”, w oczach Niemców staje się wzorem Aryjczyka. Chcą go takim widzieć naziści: ulepić góralskiego Übermenscha ze swoich mitów, obsesji i fantazji. Spod cudzego spojrzenia można się jednak wydostać. Rozbić ideologię, oczyścić skały z ideologicznej nadbudowy. Szczyt pozostawić szczytem, kamień kamieniem, a wysiłek wspinaczki zwyczajnym napięciem wytrenowanych mięśni.