Każda płyta Rosalíi, ba!, każdy jej singiel, to wydarzenie. Wszelka aktywność artystki intryguje: wzbudza zaciekawienie i kontrowersje. Gdy Rosalía zabrała się za flamenco wspólnie z Raulem Refree, gitarzystą i producentem znanym ze swojego nieortodoksyjnego podejścia do iberyjskich tradycji, ich „Los Angeles” zostało skrytykowane przez purystów, a chwalone było przez pozostających poza obiegiem flamenco krytyków. A także, co może ważniejsze, słuchaczy. Rosalía i Refree, zabierając się za materiał klasyczny, zgodnie z zasadami sztuki wybrali piosenki wokół jednego tematu i zbudowali spójną opowieść; nawet piosenka Willa Oldhama była na miejscu (choć, patrząc na recepcję – nie dla wszystkich).
Przepustką do międzynarodowej kariery był „El mal querer” – niezwykle ambitny projekt (i jednocześnie praca licencjacka artystki). To album koncepcyjny, oparty na dwunastowiecznej protopowieści „Flamenca”, skarbie literatury oksytańskiej, stanowiący opowieść o tytułowej złej miłości i wyzwalaniu się z toksycznego związku. Warto zresztą dodać, że było to sprzężone w tamtym czasie z doświadczeniem artystki. „El mal querer” łączył futuryzm, kulturę uliczną, katalońskie dziedzictwo i religijną ikonografię w spójną całość, choć to zadanie wydaje się na papierze niemożliwe.
Single, które pojawiły się już po wydaniu „El mal querer”, sygnalizowały silny zwrot w stronę muzyki latynoamerykańskiej. Rosalía sięgnęła po coraz popularniejszy reggaeton i za oceanem została z miejsca wrzucona do szufladki z napisem „latino” (w myśl przekonania, że każda użytkowniczka języka hiszpańskiego musi być Latynoską). Słusznie przeciwko temu zaprotestowało środowisko, a sama Rosalía uporczywie przypominała, że nie przystaje do tej kategorii. Mleko jednak się rozlało i Katalonka została oskarżona o zawłaszczenie kulturowe. Nie pierwszy zresztą raz. Jako niepochodząca z Andaluzji nie-Romka zmagała się z podobnymi zarzutami jeszcze w czasach debiutu – że nie ma prawa wykonywać flamenco, że wykorzystuje ikonografię inspirowaną romską kulturą, do której także nie ma prawa. Oczywiście, flamenco jest nierozerwalnie związane z Andaluzją i tamtejszymi Romami, ale równocześnie bardzo silnie rozwija się ruch awangardowego flamenco heterodoxo, a jednym z jego ośrodków jest właśnie Katalonia. Zresztą flamenco, jak każdej tradycyjnej formy muzycznej, nie da się sprowadzić do określonego, jedynego słusznego, pierwotnego obrazu. Wszak muzyka tradycyjna zawsze była muzyką współczesną i chłonęła wpływy, innowacje z zewnątrz. Sami wykonawcy flamenco mieli dużo liberalniejsze podejście do swojego gatunku jeszcze w połowie XX wieku – wystarczy tylko wspomnieć fenomen Aziza Baloucha, pochodzącego z dzisiejszego Pakistanu śpiewaka, gitarzysty i teoretyka flamenco, który rozumiał gatunek lepiej niż wielu przed i po nim.
Podobnie jak wykonawcy flamenco, heterodoxo najchętniej wykorzystuje technikę remiksu, tak jak to robią to Raul Cantizano czy Nino de Elche. Camarón de la Isla, jeden z idoli Rosalíi, po latach tradycyjnego grania postanowił odświeżyć flamenco i połączył je z jazzowymi improwizacjami, muzyką indyjską oraz rockowym instrumentarium. Został za to wyklęty przez ortodoksów, ale dziś jego „La leyenda del tiempo” jest niekwestionowanym klasykiem. Rosalía idzie w ślady swego mistrza. Miesza gatunki i style, nowoczesne estetyki z tradycyjnymi tekstami.
Na najnowszej „MOTOMAMI” wprowadza te działania na wyższy poziom. Przykładowo: rozproszone w różnych miejscach albumu ukłony w stronę japońskiej popkultury można uznać za mrugnięcie w stronę popularności flamenco w tym kraju. Zaś autotune w odwołującym się do flamenkowej tradycji „Bulerias” pokazuje, że ta gatunkowa muzyka w XXI wieku nadal może być aktualna.
Artystka mówi, że to jej najbardziej osobisty album, że odsłania się na nim tak, jak na okładce. Rzeczywiście, od początku do końca – choć nie zawsze własnymi słowami – śpiewa dla siebie i o sobie. O niespełnionych miłościach, seksualnej przyjemności, ułomnościach sławy. Przy tym, warto dodać, pierwszy raz nie sięga po teksty tradycyjne.
„MOTOMAMI” powstawała w trakcie lockdownów, kiedy świat zatrzymywał się w miejscu. Stylistyczne rozedrganie i bogactwo albumu jest sprzeciwem wobec bezruchu, bezczasu tamtych dni; zatrzymanie świata negowane jest muzyką. Owo rozedrganie jest wszechogarniające, może nawet przytłaczające. Króluje tu muzyka karaibska w różnych odcieniach. Przede wszystkim reggaeton, ale Rosalía chwyta się champety, neoperro czy jamajskiego dembow. Nie boi się dźwiękowych eksperymentów. W tym sensie „MOTOMAMI” to właściwie awangardowy pop ubrany w płaszczyk mainstreamu.
Rosalía jest jedną z niewielu artystek, które mogą ten mainstream pchnąć do przodu, jeszcze bardziej zbliżyć go do muzyki niezależnej. Główny nurt od lat karmi się pomysłami wypracowanymi w podziemiu, jednak Katalonka łączy te dwa światy – chciałoby się powiedzieć, że jak nikt inny. Pozbywa się gatunkowych etykietek, w jej muzyce jest miejsce na wszystko, a ona z owym wszystkim pozostaje w dialogu. „Saoko” napędzane rwanym, prawie feejazzowym bitem to afirmacja wczesnego hitu Daddy’ego Yankee (artysty najbardziej znanego jako autor „Despacito”). Z kolei „Delirio de grandeza” to dyskusja zarówno z kubańskim klasykiem o tym samym tytule i puszczenie oka do krótkotrwałego rapowego składu. W „Bulerias” i „Sakuro” Rosalía składa hołd swoim flamencowym korzeniom. Przeszłość objawia się na płycie także inaczej – w postaci głosu babci artystki. Całe to przebodźcowanie najlepiej odzwierciedlają „CUUUuuute” i „Diablo” (z gościnnym udziałem Jamesa Blake’a).
Żeby osiągnąć obezwładniający efekt, Rosalía zmieniła metodę pracy. Poprzednie dwa albumy nagrywała w towarzystwie jednego producenta – „Los Angeles” z Refreee, „El mal querer” z El Guincho. Przez „MOTOMAMI” zaś przewija się cała plejada gości i magików konsolety. Od wspomnianego przed chwilą Blake’a, przez Pharrella Williamsa, The Weeknd (którego namówiła na śpiewanie po hiszpańsku), Sky Rompiendo, aż po dominikańską raperkę Tokischę. Lista wygląda imponująco! Ale nic dziwnego – Rosalía ma taki status, że nie sposób jej odmówić.
Zresztą, „MOTOMAMI” kończy się refleksją na temat statusu megagwiazdy. W „Sakuro” na tle aplauzu publiczności Rosalía porównuje swoją sławę do kruchości i nietrwałości kwiatu wiśni. Czy to daleko idąca samoświadomość czy kokieteria? A może zbytnia ostrożność? Prawda jest taka, że „MOTOMAMI” Rosalía ukuła sobie miejsce w popowym panteonie i nie opuści go przez najbliższe lata. Ten status jej się po prostu należy.