„Nikt nie jest nikim” – brzmi jedna z kwestii wypowiadanych w „Bird”, tak nośna, że z pewnością została już wykorzystana w niejednym tekście omawiającym nowy film Andrei Arnold, już od lipca znany tej części polskiej publiczności, która uczestniczyła w festiwalu Nowe Horyzonty. Bez trudu można by uczynić to zdanie mottem zarówno tego, jak i poprzednich filmów reżyserki „Fish Tank” i „American Honey”, słynącej ze znakomicie opowiedzianych, surowych, a przy tym energetycznych obrazów przedstawiających codzienne życie ludzi ze społecznego marginesu. Tych, którzy z pewnością nie są „kimś” według żadnej z ogólnie przyjętych definicji, tych porzuconych przez państwo i nieuznawanych przez społeczeństwo. Nikt nie jest nikim, a pojęcie marginesu szybko straci sens, jeśli tylko odwrócimy wzrok od centrum – w ten sposób można określić dwa przesunięcia perspektywy, do których reżyserka ponownie zaprasza widzów i widzki w „Bird”.
Te dwa zdania, brzmiące jak wnioski, to oczywiście żaden spojler: u Arnold przyjęcie takich założeń to zaledwie punkt wyjścia do opowiedzenia historii, w której najważniejsze są kreacje aktorskie, muzyka i zdjęcia, zderzające surowość życia na dalekich peryferiach z tym, co w tej rzeczywistości nieoczekiwane, przykuwające uwagę detalem, poetyckie. Gdzieś na północy hrabstwa Kent w południowo-wschodniej Anglii dwunastoletnia Bailey (debiutująca Nykiya Adams) mieszka na skłocie z porywczym, lecz charyzmatycznym ojcem Bugiem (Barry Keoghan), nieco starszym bratem, a teraz także z nową narzeczoną ojca i jej małą córką. To od momentu, kiedy Bug informuje córkę o nadchodzącym ślubie, zaczynają się dziać w życiu Bailey niezwykłe rzeczy, które splatają się z wcześniej nierozwiązanymi sprawami rodzinnymi. Wobec ojca zaabsorbowanego planami ślubnymi i alternatywnymi sposobami organizacji finansów – na skłocie mieszka również żaba rzekomo wydzielająca cenny jad, który ma zapewnić rodzinie bogactwo – Bailey musi wziąć sprawy w swoje ręce. My zaś będziemy obserwować tak typowe dla scenariuszy filmów Arnold przyspieszone pożegnanie z dzieciństwem i przyglądać się jego przeżywaniu w świecie, w którym granice między dzieciństwem i dorosłością są czysto umowne albo wręcz pozacierane: ojcowie są dużymi dziećmi, pędzą ulicami na elektrycznej hulajnodze i wierzą w magiczne żaby, a dzieci przejmują opiekę nad rodziną, same nierzadko zostając rodzicami. Sięgając po głośną muzykę – na ścieżce dźwiękowej znajdziemy brytyjskich klasyków, takich jak Blur, Coldplay, The Verve – i surowe, dynamiczne ujęcia przeplatające się z poetyckimi, za które odpowiada stały współpracownik reżyserki, operator Robbie Ryan, udaje się w filmie uchwycić esencję tego procesu: niepewność, zagubienie, ambiwalencję w momentach odkrywania granic własnej sprawczości, ale też euforię towarzyszącą zacieśnianiu więzi ze swoją rodziną, z bliskimi, z naturą, z najbliższym otoczeniem. Mówiąc w skrócie: rozwijaniu samoświadomości i lepszego rozumienia świata kojarzonego najczęściej przez ludzi z zewnątrz ze społecznym darwinizmem, uzależnieniami, przemocą i brzydotą poprzemysłowego krajobrazu. Arnold po raz kolejny udowadnia, że doskonale i z wyczuciem umie, nie zatrzymując się na zbędnej polemice, przejść do tego, co trudno uchwytne, pokazać dziecięce zadziwienie codziennością. Trudno wyobrazić sobie lepszą kandydatkę do roli Bailey niż Adams, łączącą w sobie robotniczość i dziewczyńskość, hardość z delikatnością, bunt z odruchową chęcią niesienia opieki słabszym. A tych jest w filmie – jak się okazuje – wiele.
Pierwszy okres, niechciana ciąża i poszukiwanie sposobów jej usunięcia, lawirowanie między domami rodziców, konflikt matki z konkubentem, wszelkie formy przemocy domowej – to skrócony katalog problemów, z którymi musi się zmierzyć dziewczyna. Film Arnold bynajmniej nie jest jednak filmem o samotnej, nierównej, heroicznej walce nastolatki ze środowiskową patologią, nie podejmuje też wprost tematu niesprawiedliwości społecznej ani polityczno-ekonomicznych uwarunkowań zjawisk rozpowszechnionych na ubogich przedmieściach czy prowincji, nie przypisuje z góry cech i intencji ludziom, których przedstawia. To raczej realne działania i umiejętność budowania i podtrzymywania relacji stanowią o wartości człowieka – a „Bird” to w dużej mierze film o roztaczaniu opieki nad innymi, słabszymi tam, gdzie państwo zawodzi, o zastępowaniu niewydolnej służby zdrowia i opieki społecznej przez pojedyncze osoby takie jak Bailey, które nie mają narzędzi i warunków – intelektualnych, fizycznych czy materialnych – żeby się tej roli przeciwstawić. Zamiast się nad nimi litować, Arnold pokazuje ich podmiotowość i sprawczość, ale bez heroizowania: tutaj dzieci nadal są dziećmi, a nawet jeśli – jak powiedzieliby wielkomiejscy socjologowie – wchodzą w rolę dorosłych, to właśnie dzięki mniej lub bardziej prowizorycznym, rodzinnym lub quasi-rodzinnym, oddolnym strukturom opiekuńczym nigdy nie są pomocy całkowicie pozbawione. Takie wspólnoty są trwalsze niż te zatwierdzone urzędowymi dokumentami. Bo chociaż te ostatnie nadają wspólnocie formalne ramy, dopiero wypełnienie ich treścią – wzajemną opieką – pozwala światu funkcjonować i bezwarunkowo czuć się w nim „kimś”. Bo nikim jest tylko ten, kto porzuca bez słowa.
Celowo zostawiam na zakończenie do omówienia jeden z najważniejszych, bo tytułowy wątek Birda – nie-do-końca-ludzkiej postaci, pół człowieka, pół ptaka, granej przez Franza Rogowskiego. Bird pojawia się w życiu Bailey w momencie, gdy dziewczyna zaczyna zdawać sobie sprawę z nadchodzących życiowych zmian spowodowanych ślubem ojca, i do końca towarzyszy zmaganiom bohaterki, przynosząc często nieoczekiwaną pomoc. Jego wątek jest metafizyczny i alegoryczny, znacznie silniej uobecniający to, co nadnaturalne, niż miało to miejsce w poprzednich filmach Arnold. Ale zarazem jest niejako konsekwencją wcześniejszych artystycznych poszukiwań reżyserki – baśniowość zawsze była cechą jej twórczości, różnica w tym przypadku polega tylko na tym, że zyskuje materialną, antropozoomorficzną postać. Zmiana dokonuje się bardziej na poziomie tyleż rozwiązań wizualnych, co przeniesienia akcentów w baśniowej poetyce: o ile wizualny rezultat pozostaje kwestią subiektywnej oceny (we mnie osobiście budzi mieszane odczucia), o tyle tak dosłowne potraktowanie ornitologicznej metafory może razić kiczem. Z tym zaś reżyserce już i wcześniej zdarzało się flirtować, co nie oznacza, że z negatywnym skutkiem – łączenie kiczu i patosu idealnie wpisuje się w poetykę coming-of-age, zwłaszcza w rzeczywistości – społecznej, kulturowej, edukacyjnej – która raczej nie dostarcza intelektualnych narzędzi pozwalających je rozgraniczyć na wielkomiejską modłę.
Mam wrażenie, że w przypadku wątku Birda, mężczyzny-ptaka, quasi-biblijne skojarzenia – na przykład z proletariacką wersją anioła – zbyt grubą kreską zaznaczają granice świata, które Arnold innymi sposobami udanie niuansuje i zmiękcza. Odwieczna walka dobra ze złem to chyba jedyny zabieg, który nie sprawdza się w wykreowanym przez nią, pełnym metafor przecież o wiele subtelniejszych, świecie.
Na zakończenie wróćmy jednak do wątku opieki i porzucania innych, bo przecież Bird to postać, która nie tylko pomaga, ale i sama zmaga się z własnym rodzinnym problemem i potrzebuje do jego rozwiązania wsparcia Bailey. Współpraca tej osobliwej pary, oparta na niedopowiedzeniach i niwelowaniu niepokojącego napięcia, jakie roztacza wokół siebie Rogowski, z pewnością zostaje w głowie na długo – i nie jest to zasługa pierzastego kostiumu, ale łączącej ich relacji, wykraczającej poza to, co ludzkie. Biorąc pod uwagę zarówno tę, jak i wiele innych przedstawionych w filmie, przytoczone na początku hasło można by więc rozbudować do wersji: „Nikt nie jest nikim bez innych”. Przy czym nie oznacza to, że sami i same nigdy nie damy sobie rady. Oznacza tyle, że największa samotność to ta, która w nas zostaje, jeśli podejmujemy decyzje, nigdy nie myśląc o innych.