Nr 18/2021 Na teraz

Motłoch idzie na żer

Marcin Stachowicz
Film

Ciemność, posępna muzyka i cyk, czarny prostokąt ekranu przechodzi w abstrakcyjne płótno. Różnobarwne figury i linie układają się w chaotyczne kłębowisko, wybuch energii, bitwę wszystkiego ze wszystkim. Czy to rewolucja? A może po prostu walka klas w całej swojej nieforemności? I kiedy już myślimy, że nie da się zaproponować bardziej artystycznego otwarcia, Michel Franco serwuje nam kolejną serię obrazów: naga kobieta w strugach deszczu, po skórze ścieka trupio zielona farba; nieostre zdjęcie więziennego korytarza, w stronę kamery kroczy jakaś rozmyta postać (w mundurze?); wyrzucane przez okno meble rozpadają się w drzazgi; po marmurowych schodach płynie woda w kolorze zimnej zieleni; ktoś ciągnie po podłodze martwe ciało. Farba, bez przerwy ta zielona farba – tryska na mury, szyby, drogie ubrania i luksusowe samochody. Tak, to krwawe zamieszki, rewolta motłochu, biedni mordują bogatych, czarni i brązowi grabią białych, wojskowe bojówki porywają i gwałcą wszystkich. Piękny chaos, za który „Nowy porządek” uhonorowano Grand Jury Prize, drugą co do ważności nagrodą na festiwalu w Wenecji.

Patrzę tak – po raz drugi, bo pierwszy raz oglądałem film na pandemicznych Nowych Horyzontach 2020 – na te zielenie, biele i czerwienie, ukrytą w barwnych kompozycjach flagę, i zachodzę w głowę: po co Franco nakręcił tę estetyczną sieczkę? Oraz dlaczego recepcja „Nowego porządku” w polskich mediach jest taka entuzjastyczna? W Meksyku, gdzie toczy się akcja filmu, propozycja Franco spotkała się z wielkim backlashem – oskarżeniami o rasizm, klasizm i epatowanie „tanimi” stereotypami – krótko po udostępnieniu trailera. Oficjalna premiera nie ostudziła, ale wręcz podkręciła emocje: miejscowa krytyka zrównała „Nowy porządek” z błotem, zarzucając reżyserowi między innymi „brak empatii”, „zimny dystans”, przedstawienie protestujących jako „krwiożerczych zombie”, a przewrotu społecznego – „w sposób banalny, płytki i manichejski”. Właściwie jedyne, co się w tym filmie rzeczywiście udało, to perfekcyjna reżyseria, fachowe rzemiosło. Zdjęcia są wyrafinowane, gładkie i piękne, natomiast przemoc i destrukcja – odpowiednio chłodne i szokujące. Ruchy kamery grają na nerwach tak, jak „brutalny motłoch” grałby – oczywiście głównie w wyobraźni spanikowanych elit – na zrabowanych kościelnych organach: wściekle i bez opamiętania. Tu nie ma miejsca na niuanse, balet stereotypów jest wszystkim. Nowe „Wesele” Smarzowskiego chętnie wzięłoby ten film w pełne zrozumienia objęcia.

We mnie przewagę bierze natomiast głęboki wkurw, bo zachwyty nad „przewrotnym odczytaniem” paradoksów rewolucji – tym, jak konsumuje ona samą siebie, nie wyzwala, lecz jeszcze bardziej niewoli doły społeczne, reanimuje trupa wojskowej junty i tak dalej – oznaczają przeoczenie panoszących się po ekranie strachu, pogardy i obrzydzenia białych, postkompradorskich elit nie-białym motłochem. Porównania do polskiego „Wesela” (2021) nie są tutaj od czapy, bo od (nieudanego) ślubu i wesela wszystko się zaczyna – są państwo młodzi z bardzo bogatych rodzin, goście zebrani w dizajnerskiej willi, ulizani i wypięknieni, jakby brali udział w sesji do lifestylowego magazynu albo na glamourowego Instagrama. Sielankę rozwalają dwie sytuacje: urzędniczka z ratusza nie dojeżdża, bo miastem wstrząsają potężne antyrządowe zamieszki, zaś były służący okupuje podjazd, błagając dawnych państwa o pieniądze na operację żony. Państwo mogą dać, ale jakieś zaskórniaki ze świnki skarbonki i dopiero panna młoda, ostoja dobra i piękna, lituje się nad starcem, tyle że jej matka – w ramach przeciwwagi, ostoja kołtuńskiego wyrachowania – zamknęła hajs w sejfie i zmieniła kod. W tle elitarni weselnicy toczą jałowe rozmowy, wyżywają się na służbie, mieszają szampana z MDMA, a gdzieś tam – po drugiej stronie muru – motłoch skacze po samochodach, szabruje sklepy, demoluje szpitale i poluje na ludzi majętnych, mszcząc się za stulecia wyzysku i nierówności. Panna młoda – zniesmaczona postawą własnej rodziny i przyszłego męża – rusza w sam środek rewolucyjnego piekła, na odsiecz znajomym nędzarzom, mijając po drodze płonące stosy, wojskowe kordony i zbezczeszczone trupy. Dante Alighieri lubi to.

„Nowy porządek”, mat. prasowe Gutek Film

Rację ma Klara Cykorz: „Nowy porządek” to świetna ilustracja hasła „Elite panic”, a jedynymi nie-białymi postaciami, które „mają tu jakikolwiek głos, są drugoplanowi służący, których lubi główna bohaterka”. Dokładnie takie były moje wczesne odczucia, gdzieś w okolicach listopada 2020 roku, jeszcze zanim dowiedziałem się o meksykańskim backlashu i, w większości zdumiewająco pozytywnych, recenzjach amerykańskich krytyków. „Zombizacja” demonstrantów, ich zobrazowanie jako bezkształtnej, potwornej, niszczycielskiej masy idzie w parze z bezwstydnym wykorzystaniem współczesnej ikonografii protestu, jej przywłaszczeniem i obróceniem przeciwko niej samej. Twórcy strojów filmowego „motłochu” bez skrupułów korzystają z doskonale rozpoznawalnych i wielokrotnie powielanych reprezentacji manifestacji w Chile, Hong-Kongu, Warszawie, protestów Żółtych Kamizelek czy ruchu Black Lives Matter: są tu wszechobecne maski przeciwpyłowe, luźne ciuchy, bluzy z kapturem, bandany, czapki z daszkiem, sportowe plecaki (a w przestrzeniach miejskich – miasteczka namiotowe, budynki rządowe obwieszone transparentami – wśród nich „1% = Abuse” – oraz mury pomazane graffiti). Cały ten outfit obficie spryskano zieloną, fioletową i czerwoną farbą (oczywiście imitującą krew), co daje wrażenie, jakby ta wielogłowa hydra gniła, obłaziła ze skóry i roznosiła choroby. Jest to koszmar elit w całej swojej fantazmatycznej krasie – trupy, upiory, strzygonie przełażą przez płoty, stają jak wryte, gapią się w milczeniu na pańskie córki i inne (nie)ruchomości, a pan błaga, wrzeszczy, usiłuje negocjować. Nic z tego, motłoch rusza mordować, a twarze, które uda nam się wyłowić z tego kipiącego chaosu, wykrzywiają złość i nienawiść tak zapiekła, że nie ma w nich już nic ludzkiego. Nie przesadzam, dokładnie takie sceny znajdują się w „Nowym porządku”. To jednoznaczna dehumanizacja uczestników antykapitalistycznych protestów, której – w moim odczuciu – nie usprawiedliwiają żadne „niuanse”, „przewrotności” czy finalna krytyka „postmodernistycznych dyktatur”.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, doceniam rozmach filmowej metafory – tak, wiele ludowych rewolt, jak pokazuje historia szczególnie tej części świata, kończy się nadejściem jakiejś formy autorytaryzmu, najczęściej prawicowego. „Akty »grabieży zagrabionego« i ekscesy przemocy, jak zwykle w takich sytuacjach bywa, wymierzone są w klasowych ciemiężców, ale rykoszetem uderzają w maluczkich” – pisze Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej”, dodając, że „Nowy porządek” to nie żadna „reakcyjna powiastka”, tylko „apel do klasy wyższej: wyzysk jest dla was przezroczysty, a na jęk rozpaczy pokornych jesteście głusi”. Bardzo staram się spojrzeć na to w ten sposób, ale jednak za nic nie potrafię. Nie, to nie żadne „ekscesy przemocy” – to raczej „rżnięcie panów piłą”, ludobójstwo, czystka, której dokonują ludzie przedstawieni tak samo, posługujący się identyczną „rewolucyjną oprawą” – i prawdopodobnie mający podobne cele, co uczestnicy demonstracji Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, Extinction Rebellion, a kiedyś Occupy Wall Street. Nawet jeśli jest to odezwa do elit, żeby wzięły pod rozwagę „panowanie klasowe oparte na umowie społecznej”, a nie „samych bagnetach”, bo inaczej po „daninę krwi i ciała” przyjdą nie ci biedacy, którzy wcześniej rabowali i piłowali, lecz ci, których wezwano na pomoc – faszyści z wojska – to i tak bardziej przypomina to ryk przerażenia z trzewi samych tych elit. Bezproduktywny, wykluczający jakąkolwiek rozmowę, nakierowany na branie nóg za pas i spieprzanie tam, gdzie ludzie nie są aż tak wściekli – może na przykład do któregoś z „bezpiecznych” państw Starego Kontynentu?

Jeśli „Nowy porządek” miał przerazić obwieszoną złotem publiczność europejskich festiwali filmowych, to tak, zapewne zrobił to dobrze. Tyle że jest to przerażanie subtelne w takim samym stopniu jak przywoływane wcześniej „rżnięcie piłą”. Oczywiście nie wierzę, że jakikolwiek film może mieć wpływ na cokolwiek, a już najmniej – na klasowe układy, interesy czy zmiany postaw. Gdybym miał jednak przyjąć, że owszem, ma on ukryte zdolności perswazyjne, powiedziałbym, że „Nowy porządek” nie sprowokuje, jak chciałby Sutowski, refleksji dotyczącej progresywnych podatków i płacy minimalnej – ze strachu przed pokazaną w filmie refeudalizacją i armią „pasożytującą” na najbogatszych – tylko jeszcze większe okopanie się elit na własnych pozycjach, zejście do jeszcze głębszych i szczelniejszych bunkrów niezrozumienia, niewidzenia, oddzielenia i obrony przywilejów. Porównania tego filmu do „Parasite” uważam za obraźliwe – to raczej mindset czysto XIX-wieczny, bliski arystokratycznemu wyrzygowi Zygmunta Krasińskiego w „Nie-boskiej komedii” z całym jego chaotycznym piekłem ludowej hydry ulepionej z rasowych, narodowych i klasowych stereotypów. Krwawa rewolta i nowy świt starych faszyzmów – OK, ale proszę najpierw wyjść z tej pancernej budki, którą zawiesił pan nad protestującym tłumem, panie Franco. I przestać się dziwić, że gdzieś tam, za hartownym szkłem, ktoś strzela w pana stronę kulkami z zielonej farby.

 

„Nowy porządek”
reż. Michel Franco
premiera: 15.10.2021