Na początku miasto wygląda jak zbiór świateł. Jenny ogląda je z okna rozklekotanego wozu, którym z lotniska odebrał ją Figgy – daleki kuzyn zza oceanu, piąta woda po kisielu. Dziewczyna ma głowę pełną marzeń, ale na razie chłonie w skupieniu zapachy, dźwięki i obrazy. Nowy Jork lat 80. jest w nocy potężny i groźny, a mieszkańcy kręcą się po zaśmieconych chodnikach przy akompaniamencie policyjnych syren.
Jenny przyjechała tu z rodzinnego Hongkongu – na studia, ale przede wszystkim za miłością. Ma 23 lata, czyli tyle co ja, kiedy wciskam play na laptopie. Nowy Jork wita ją podobnym październikiem, jaki nie tak dawno czułam warszawskim powietrzu. Miesiąc początków. W pierwszych minutach „Jesiennej sonaty” zastajemy Jenny w momencie przejścia – pomiędzy wyprowadzką a zadomowieniem, dzieciństwem a dorosłością, latem a jesienią. Już wkrótce Hongkong stanie się dla niej tylko powidokiem na siatkówce. Maminą kaczkę w sosie barbecue zastąpi kanapka z jajkiem za pół dolara.
Nowy dom bohaterki znajduje się w Chinatown na Manhattanie, w przytłaczającej bliskości Mostu Brooklyńskiego, po którym z hukiem przetaczają się wagony metra. Mieszkanie załatwia jej Figgy – zarządca kamienicy i sąsiad z dołu. Z murami w graffiti obskurny budynek przypomina squaterski pustostan – na korytarzu stoi samotny wózek sklepowy, po drugiej stronie ktoś wysmarował na ścianie capital is sheet. Jest coś anarchistycznego w atmosferze miejsca, co pasuje do charakterów jego lokatorów, a szerzej – do większości mieszkańców Chinatown. Rozrastająca się od końca XIX wieku dzielnica zapewniała diasporze nie tylko bezpieczną enklawę w centrum metropolii, ale i względną niezależność ekonomiczną od przepływu amerykańskiego kapitału. Rozwinięta tam sieć lokalnych usług (sklepy, restauracje, pralnie, banki, kina, a nawet szpital) w pełni zaspokaja potrzeby mieszkańców. W granicach dzielnicy łatwo uniknąć asymilacji z obcą kuchnią i językiem – i tak, mimo wielu lat w Ameryce, Figgy wciąż nie zna angielskiego. Ulice Chinatown mówią bowiem kantońskim – na neonach jaśnieją tylko chińskie znaki, a uliczne bary serwują zupę z zimowego melona oraz kaczkę po pekińsku.
Mabel Cheung portretuje to miejsce w połowie lat 80., kiedy po pierwszej emigracyjnej fali z Chin Kontynentalnych do Stanów Zjednoczonych zaczynają przyjeżdżać Hongkończycy. Masowy exodus to skutek zawarcia w 1984 roku umowy między Chinami a Wielką Brytanią, na mocy której powrót Hongkongu do Chińskiej Republiki Ludowej zaplanowano na rok 1997. Na wzmożone migracje odpowiadają (a i uczestniczą w nich) ludzie kina, na czele z twórcami hongkońskiej drugiej fali – kolejnego już pokolenia filmowców, które pragnie odświeżenia rodzimej kinematografii. „Jesienną sonatę” można oglądać w konstelacji takich tytułów, jak „Just Like Weather” (1986), „Full Moon in New York” (1987), „Song of the Exile” (1989), „Farewell China” (1990), „Crossings” (1994) czy „Floating Life” (1996). Młodzi reżyserzy doświadczyli zarówno wyjazdów swoich bliskich za lepszym życiem, jak i własnych pobytów na zagranicznych uczelniach. Sama Cheung studiowała w Bristolu, a na następne lata przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie połączyła życie w diasporze z nauką w Tisch School of the Arts, zupełnie jak Jenny.
W Nowym Jorku wyobrażenia Jenny prędko zderzają się z rzeczywistością. Amerykański sen okazuje się koszmarem – nowy dom to nora, kuzynowi daleko do prosperującego przedsiębiorcy, a chłopak, za którym przyjechała, znalazł już zastępstwo na jej miejsce. Złamane serce niemal doprowadza do tragedii, kiedy przez załzawione oczy dziewczyna nie dostrzega uchylonych drzwi lodówki, a ulatniający się freon doprowadza do ewakuacji całego budynku. Z kuchni wyciąga ją wtedy Figgy, ratując Jenny pierwszy, ale nie ostatni raz.
I tak, po początkowych perturbacjach z przeprowadzką oraz niewiernym chłopakiem, rozpoczyna się właściwa część filmu, czyli poetycka opowieść o uczuciu, jakie rodzi się ze spotkania pary autsajderów. Oboje czują się w mieście równie obco – Figgy nie zna angielskiego aż tak dobrze, żeby szukać szans poza Chinatown, a Jenny nie wydeptała tu jeszcze swoich ścieżek. W swoim towarzystwie nieoczekiwanie znajdują pociechę, choć różni ich właściwie wszystko – ona jest dziewczyną z dobrego domu, on łobuzem i lekkoduchem; jej marzeniem jest zobaczyć świat, który on widział już jako marynarz; wreszcie – kiedy ona jako opiekunka i kelnerka zarabia na czynsz i czesne, on przegrywa całe oszczędności w karty.
Mimo zbieżności tytułów z dramatem Ingmara Bergmana „Jesienna sonata” to komedia romantyczna – historycznie hollywoodzka, tutaj przepisana na diasporycznych protagonistów, wpisana w wielkomiejską tkankę, zapisana w spłoszonych spojrzeniach. Bohaterom brakuje odwagi na przyznanie się do swoich uczuć, więc serce wkładają w codzienne uprzejmości – tak drobne gesty, jak pościelenie łóżka, ugotowanie obiadu czy zbudowanie regału na książki. Gatunek pracuje tu przeciwko hollywoodzkiemu spojrzeniu, które w azjatyckich bohaterach długo widziało wyłącznie egzotyczne figury gejszy i wojownika kung-fu.
Tymczasem Jenny bliżej do bohaterek innych nowojorskich opowieści z tych lat – Tess z „Pracującej dziewczyny” (1988) czy Sally z „Kiedy Harry poznał Sally” (1989). Mimo wyzwań, jakie stawia przed nimi miasto, z powodzeniem układają tu sobie życie miłosne i zawodowe. „Jesienna sonata” rymuje się zwłaszcza z filmem Mike’a Nicholsa – historia Jenny mogłaby poprzedzać losy granej przez Melanie Griffith postaci. Kobiety dzieli wiek (siedem lat), łączy – rasowe i klasowe nieuprzywilejowanie, które początkowo ogranicza ich pole działania.
Figgy to natomiast postać z gatunkowego pogranicza. Dobrze odnajduje się w roli romantycznego wrażliwca, ale nie jest mu obca gothamowska strona miasta. Za dnia wspólnie z Jenny spaceruje po plaży, w nocy z kumplami załatwia porachunki w wąskiej uliczce. Za fasadą baśniowej opowieści skrywa się bowiem mrok Chinatown – gangi, przemoc i hazard. To, co mogłoby zaburzyć sielankowy klimat filmu, jest jednak ograniczone do nieporadnych scen bójek, które bardziej śmieszą, niż przerażają.
Rola Figgy’ego to jeden z wyjątkowych występów Yun-Fat Chowa, który w połowie lat 80., mimo późniejszej kariery w Hongkongu i Hollywood, ma za sobą pasmo komercyjnych klap. Według anegdoty zgodził się na angaż do „Jesiennej sonaty” parę godzin przed premierą „Byle do jutra” (1986). Ten drugi tytuł okazał się ogromnym hitem, a Chow z dnia na dzień został okrzyknięty gwiazdą. Wystarczyłby więc dzień zwłoki, żeby nie wystąpił u Cheung, która na aktorskie gaże miała zaledwie 75 tysięcy dolarów. Trzynaście lat po jej kameralnym projekcie Chow wystąpi w produkcji, która zarobi ponad dwieście milionów dolarów – oscarowym filmie „Przyczajony tygrys, ukryty smok” (2000).
Losy Jenny i Figgy’ego są oparte na życiorysach prawdziwych ludzi – samej Mabel Cheung oraz jej przyjaciela z Nowego Jorku. Ona przyjechała tu z Hongkongu na studia, on – z Chin kontynentalnych podczas rewolucji kulturalnej. W latach 80. liczebność azjatyckiej mniejszości w Stanach Zjednoczonych zwiększa się niemal dwukrotnie. „Jesienna sonata” jest jednym z pierwszych filmowych głosów w dyskusji o diasporycznej tożsamości – pękniętej i podwójnej jednocześnie. Ten temat podejmują często we współczesnym kinie amerykańscy twórcy azjatyckiego pochodzenia – dzieci tych, którzy przybyli tam w drugiej połowie XX wieku. To historie opowiedziane przez pierwsze pokolenie, które zawdzięcza amerykańskie obywatelstwo nie naturalizacji, tylko prawu ziemi.
Azjatycko-amerykańska tożsamość Figgy’ego i Jenny jest rozdarta, bo choć nowojorskie diaspory wzmacniają narodową identyfikację, metropolia kusi ich obietnicą łatwej asymilacji. W konsekwencji akty, gesty i rytuały stają się ćwiczeniami z tożsamości. Z jednej strony rozmowy po kantońsku i gotowanie chińskich dań, z drugiej – gra w baseball w Central Parku i kupowanie biletów na Broadway. Efektem jest mariaż kultur, połączenie wiary w ideały amerykańskiej republiki z konfucjanizmem.
W połowie lat 80. reżyserka zna jedynie początek historii Jenny i Figgy’ego. To, jak mogłaby się skończyć, dopowiedzą młodsi twórcy z doświadczeniem migracji w rodzinie – Lulu Wang, Celine Song, Daniel Kwan, Jon M. Chu, Lee Isaac Chung, Justin Chon, Alice Wu czy Domee Shi. We współczesnym kinie moglibyśmy odnaleźć odpowiedniki Jenny i Figgy’ego w rodzicach bohaterów odczuwających rozdarcie między tradycjami przodków a amerykańską kulturą. Chociażby w „Bajecznie bogatych Azjatach” (2018), „Kłamstewku” (2019), „Wszystko wszędzie naraz” (2022). Rdzeń fabuły jest w tych filmach podobny: starsze pokolenie wiele poświęca, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość.
Do emigranckiego mitu o ciężkiej pracy Cheung dopowiada liryczny prolog o formowaniu się diasporycznej tożsamości. W „Jesiennej sonacie” ta historia ma wymiar klasowy – losy Figgy’ego i Jenny przełożą się na dwa możliwe scenariusze asymilacji z amerykańskim społeczeństwem. Jeden z nich opiera się na znajomości języka, edukacji i szybkiej adaptacji do nowego środowiska. Drugi pokazuje, o ile dłuższa jest ta droga dla kogoś o mniejszym kapitale ekonomicznym, społecznym czy symbolicznym. Bo o ile sukces Jenny wydaje się pewny wraz z finałową przeprowadzką na Long Island, to Figgy jest bohaterem o wciąż niepewnej przyszłości. Co więcej, wydaje się, że ma zupełnie inne pragnienia niż zdobycie wykształcenia i pracy.
Dziewczyna podskórnie wyczuwa różnice między nimi, a nauczona doświadczeniem, wie już, żeby swojego rozwoju nie uzależniać od nikogo poza samą sobą. Tak jak w tegorocznym „Past Lives” – romans udaremnia zderzenie odmiennych światów. Zamieszkanie w Nowym Jorku oznacza dla obu kobiet nie tylko tysiące pokonanych kilometrów, ale i lata marzeń, planów oraz wyrzeczeń. Nora i Jenny nie mogą poświęcić wszystkiego dla miłości, bo pracowały zbyt ciężko, żeby znaleźć się tam, gdzie są teraz.
Majaczące w oddali dwie wieże przypominają, że „Jesienna sonata” to przede wszystkim baśń z przeszłości, stop-klatka w świecie, w którym nie wydarzyły się jeszcze ani jedenasty września, ani masakra na placu Tiananmen. U Cheung wciąż trwa październik. Beztroscy flâneurzy przemierzają miasto bez celu, przesiadują na parkowych ławkach w towarzystwie seniorów i dzieci, grzeją się w łagodnym cieple jesiennego słońca. Pozwalają wiatrowi znad zatoki rozwiewać ich włosy i trzepotać w szalikach. Kiedy w tunelach metra pędzi nowojorskie życie, oni spokojnie spacerują na powierzchni miasta. Mabel Cheung uchwyciła wyjątkowy moment, w którym czas jest wciąż nieznaną walutą.