Yórgos Lánthimos mnoży życzliwość, przedstawiając jej rodzaje w trzech osobnych, jakże – przynajmniej na pierwszy rzut oka – różnych nowelach, zebranych w jeden niemal trzygodzinny film. Jednak nawet zwielokrotniona życzliwość nie jest w stanie przemienić się w miłość. Dlatego tytułowy rzeczownik jest słowem zdecydowanie zbyt mało wymownym. Jakby celowo – już na starcie – zwodzącym i konfundującym. Grecki reżyser opowiada bowiem o emocjach i doznaniach o wiele skrajniejszych: uzależnieniu, władzy, manipulacji, które zespala z miłością. W takiej formie przybierają one siłę niszczącą. A także zniewalającą – również tych, którzy zasiedli przed ekranem.
Do kolejnych filmów Lánthimosa podchodzi się uzbrojonym w konkretne oczekiwania. Spodziewamy się, że będzie dziwnie, zagadkowo. Że filmowa rzeczywistość będzie odrealniona, choć na pierwszy rzut oka wszystko wyglądać będzie całkiem znajomo. Tak było już w pierwszych, greckich projektach autora „Kła”. Budował w nich swoje dziwaczne, surrealistyczne historie z budulca znanego z codzienności – ot, rodzina, ot, domostwo, ot, wypadający ząb, jednak członkowie rodziny mają zmienione funkcje, dom przeistacza się w więzienie, a zęby nie służą tylko do gryzienia. Ale takie historie jak z debiutanckiego „Kła”, ale także z „Alp”, mogłyby się rozgrywać gdzieś za rogiem. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie – poza zdrowym rozsądkiem.
Lánthimos tworzy świat, którym rządzi coś, co można opisać mianem przesuniętego realizmu. To forma rozciągania rzeczywistości do granic możliwości – testowania jej elastyczności, sprawdzania, gdzie kończy się świat, jaki znamy. Oczekiwanie, kiedy pęknie. Niekiedy to następuje i w akcję filmów Lánthimosa ingeruje niesamowite, choć zazwyczaj realizm okazuje się nadspodziewanie odporny. Po filmowych ekscesach w kostiumach „Rodzaje życzliwości” stanowią powrót do wczesnych form tworzonych przez reżysera – właśnie do próbowania się z realizmem.
Może to sprawia, że najnowszy obraz wygląda jak interludium, przerwa między większymi i poważniejszymi przedsięwzięciami. Także nowelowa forma powoduje, że całość przedstawia się niczym szybki szkic, coś nagryzmolonego na marginesie, zaledwie zarys trzech różnych pomysłów, które dopiero należałoby rozwinąć w pełnowymiarowy projekt. Ale każdy z nich prezentuje się tak, jakby Lánthimos nie miał do nich serca, jakby brakowało mu czasu i energii – jakby były zbyt dobre, by je całkowicie porzucić, ale nie posiadały potencjału na pełny metraż. Dość szybko wyczerpuje się ich surrealny potencjał, nie rozwijają się jako pełnowymiarowe opowieści, są raczej zalążkami pomysłów niż gotowymi dziełami. Jakby „Rodzaje życzliwości” były kręcone w przerwach między dniami zdjęciowymi „Biednych istot” – na zasadzie rozrywki, odskoczni, zabawy. Nie licząc Jessego Plemonsa, wszyscy główni aktorzy zagrali przecież w poprzednim filmie Lánthimosa. Obok wspomnianego Plemonsa największymi gwiazdami, które przewijają się w obsadzie wszystkich trzech historii, są Willem Dafoe, Emma Stone, Margaret Qualley, Hong Chau.
W pierwszej z nowel odtwarzane przez nich postaci wplątują się w kłącze dziwacznych zależności – najstarszy z nich staje się uosobieniem boga, reszta pragnie spełniać jego pragnienia. Za subordynację są nagradzani – najczęściej pamiątkami po popularnych sportowcach, na przykład nadpalonym kaskiem Ayrtona Senny. W drugiej historii postać grana przez Plemonsa pogrąża się w rozpaczy z powodu zaginięcia żony podczas naukowej ekspedycji. Gdy kobieta wraca, mężczyzna podejrzewa, że to podstawiony sobowtór. W trzeciej noweli Lánthimos powraca do opowieści o bóstwie i podporządkowanych, nadając jej jednak cechy bardziej realistycznej historii o guru i sekcie, której członkowie poszukują mesjasza.
Wszystkie te opowieści w pewnym stopniu osadzone są w znanej nam rzeczywistości, która w pewnym momencie zostaje przekroczona, zniekształcona, poddana testom na realność. W pierwszej noweli zażyłość między postaciami przekracza przyjęte normy – postać grana przez Dafoe reguluje życie swoich „poddanych” w najdrobniejszych szczegółach. Mówi im, co mają jeść, kiedy uprawiać seks, a nawet w jaki samochód wjechać na skrzyżowaniu. W drugiej historii realizm testuje uparte twierdzenie zaniepokojonego męża, przekonanego, że rzeczywistość ma inną naturę, niż wszystkim się wydaje – w zależności od tego, czy ocenimy zachowanie mężczyzny jako paranoję, czy jednak dostrzeżemy w nim adekwatną ocenę wydarzeń, świat przedstawiony zbliży się do tego, z czym mamy do czynienia na co dzień, lub się oddali. Nowela dopełniająca całość wydaje się podchodzić do niesamowitości najbliżej. Kolejne kandydatki na mesjasza lewitują, niekiedy nawet wskrzeszają, a spotykające bohaterów zbiegi okoliczności wydają się wykraczać poza naturalny porządek – jednak prawdziwość tych cudów brana jest przez bohaterów na wiarę, widzowie natomiast mogą być bardziej sceptyczni, zadając kłopotliwe pytania o naturę tego, co jest im pokazywane.
Te jakże różne opowieści łączy wiele. W każdej z nich emocją napędzającą bohaterów jest miłość określana jako pułapka, służąca do wykorzystywania i zniewalania – najczęściej przez bogopodobną figurę władczego mężczyzny, który przywiązaniem i czułością osiąga wszystko, o co prosi. Lánthimos w ten sposób nie mówi o miłości ludzkiej, lecz boskiej – a raczej ludzkich fantazmatach na temat boskiej miłości, która jest milcząca albo manifestuje się w nic niewartych gadżetach (cudach?), branych za oznakę bezgranicznego uczucia. Grecki reżyser w dość oczywisty sposób rozprawia się z formą monoteistycznych religii, w których osoba boska i jej rzekoma miłość do ludzkości stają się usprawiedliwieniem wszelkich czynów wierzących.
Pytanie tylko, czy faktycznie Lánthimos miał ambicje podejmowania dyskusji z wyobraźnią religijną. Jego filmowe gry można bowiem traktować całkowicie inaczej. Bo choć otwarte są na różnorakie interpretacje, ich istotą jest zwodzenie, meandrowanie i zastawianie pułapek na widzów. Szczególnie dobrze widać to w przypadku „Rodzajów życzliwości”. Film rozpoczyna popularna piosenka Eurythmics „Sweet Dreams”, która już na wstępie – za sprawą odwołań do snów i marzeń – bierze w nawias wszystko, co będziemy oglądać. Przykładów tej umowności jest znacznie więcej, począwszy od tej samej obsady, a skończywszy na umieszczeniu w tytułach rozdziałów imienia całkowicie marginalnej postaci. Jakby Lánthimos bawił się uwagą widzów, próbując nakierować ją na to, co znajduje się na obrzeżach opowiadanych historii, i unieważniając tym samym to, co wydaje się znajdować w ich centrum. Jednocześnie powracająca w tytułach postać staje się rozwijanym z noweli na nowelę żartem, który jesteśmy w stanie pojąć dopiero w samym finale. I to właśnie ten humor sprawia, że w pewnym momencie trudno spojrzeć na „Rodzaje życzliwości” inaczej niż jak na grę, szaradę, zabawę. Zamiast precyzyjnie wyrażać sensy, Lánthimos raczej zwodzi i oszukuje. Jakbyśmy to nie my mieli się dobrze bawić, ale ktoś bawił się nami.
Grecki reżyser układa z nowel traktujących o podatności na manipulację film, który na metapoziomie próbuje manipulować widzami. Lánthimos zdaje się utożsamiać z postaciami granymi przez Dafoe – sam staje się bożkiem, guru, bóstwem pragnącym nieustannej adoracji. Podsuwa nam pod oczy piękne obrazy, tropy interpretacyjne, kusi wybujałymi znaczeniami, mami dziwnościami, pięknymi aktorami tylko po to, by rozwijać żyłkę łączącą go z widzami. Jego wygraną jest ich uwaga – wciągnięcie się w rozpisaną przez niego szaradę, rozważanie zasad gry, rozwikływanie zagadek, produkowanie kolejnych poziomów odczytań, śledzenie paralel między opowieściami.
Jest mistrzem, a widzowie marionetkami, które poruszają się dokładnie tak, jak on sobie to zaplanował. Ciągle ich zwodzi, by ostatecznie pokazać swoją władzę, by ostatecznie oszukać jeszcze raz. Jakby chciał przestrzec: nie ufajcie wielkim narratorom – bogom, guru, filmowym reżyserom, którzy otaczają was swoją miłością jedynie po to, by zniewalać.
To sprawia, że być może „Rodzaje życzliwości” nie stanowią interludium w twórczości Lánthimosa, ale jego najważniejszy projekt. Może to właśnie niepozorna w formie (co byłoby dodatkowo zwodnicze) spowiedź wielkiego artysty, który sam przeraził się siły, jaką posiadł. Tworzenie alternatywnych światów, zaludnianie ich emocjami, pragnieniami, projektowanie tego wszystkiego na widownię, która musi sobie poradzić z artystycznym, uczuciowym, ideologicznym, znaczeniotwórczym bagażem jest, zdaje się mówić Lánthimos, zbyt wielką odpowiedzialnością. Być może tak było w przypadku jego niedawnych „Biednych istot”, które interpretowano zarówno jako dzieło wyrażające siłę kobiecej wolności, jak i film wycelowany w feministyczną emancypację. Żartobliwa puenta „Rodzajów życzliwości” zdaje się formą autorskiego oświadczenia: „to tylko gry, zabawy, nie traktujcie ich zbyt poważnie”.
Ale czy to aby nie kolejny poziom manipulacji? Czy ostatecznym dowodem na to, że linki łączące widownię z twórcą, który podrywa ją do zaprogramowanego przez siebie tańca, są nie do zerwania, nie jest fakt, że właśnie w tym momencie wysuwam kolejną interpretacyjną hipotezę? Że nie odrzuciłem całości jako bezpretensjonalnego żartu? Może to zniewolenie. A może miłość.