I stało się, Paul Auster już więcej nas nie nawiedzi. Wiadomo to, odkąd w ręce polskiego czytelnika trafił pisany gęstym atramentem melancholii przekład „Baumgartnera” – definitywnie ostatniej książki amerykańskiego pisarza. Zdaje się, że wciąż obserwujemy zmierzch czegoś – trudno mówić, że pewnej generacji, może raczej osobliwego zbiorowiska: mianowicie zbiorowiska pisarzy z zawodu (pisarzy, bo są to głównie mężczyźni). Mam na myśli takich nieźle poczytnych graczy, którzy kojarzyć nam się mogą z zieloną lampką na masywnym biurku, biblioteką, a co kilka lat przywalają w nas opasłą powieścią. Senilne i testamentalne propozycje Jerzego Pilcha, Philipa Rotha czy Milana Kundery tylko momentami ocierają się o jakość oraz przebojowość ich największych dzieł, za to stanowią niezły asumpt, aby takiego pisarza powoli wysyłać do, jak to się ładnie mówi, czyśćca (jeśli nie piekła) recepcji. Tymczasem chociaż powieść „Baumgartner” zaczyna się całkiem niepozornie, Auster wychodzi z pisarsko-biograficznego impasu obronną ręką.
Główny bohater jest charakterystyczny dla wyżej wspomnianego profilu książek i pisarzy – S.T. Baumgartner (dla bliskich Sy, w papierach nosi znienawidzone imiona Seymour Tecumseh) to niemal siedemdziesięcioletni profesor i fenomenolog samotnie mieszkający w wielkim, przeładowanym książkami domu. Poznajemy go jako niezdarnego sklerotyka, który jak nie oparzy się rozgrzanym garnkiem, to spadnie ze schodów. Odwiedza go nieopierzony, także udręczony brzmieniem swojego greckiego nazwiska inkasent, a na dokładkę mąż sprzątaczki traci w pracy dwa palce. Z początku trudno o coś więcej ponad bardzo powierzchowną karykaturę stwierdzenia, że starość ani szlachetna, ani dostojna. Na szczęście autor „Trylogii nowojorskiej” szybko rezygnuje z tych quasi-slapstickowych zagrywek i wspólnie z Baumgartnerem schodzimy dużo głębiej, niż pierwotnie moglibyśmy się spodziewać. Zatem chodźmy.
Głównym strapieniem protagonisty jest, mimo upływu dziesięciu lat, nieprzepracowana śmierć żony, Anny Blume – co spodziewane, pisarki (i poetki oraz tłumaczki) mającej w posiadaniu solidne biurko i maszynę do pisania. Od jej odejścia życie Baumgartnera staje się zdegradowane do powidoku Anny (co poniekąd oddaje okładka polskiego wydania). Zazwyczaj mniej więcej w tym momencie Auster zaczyna uruchamiać swoje szkatułkowe maszynerie, rozpoczyna detektywistyczne gry i mnoży tożsamości bohaterów. W tym przypadku jest inaczej. W porównaniu z wieloma poprzednimi powieściami „Baumgartner” to książka odsączona z całej masy postmodernistycznych nawarstwień. Owszem, kilku markowych zabiegów autor sobie nie mógł odpuścić, w tym zabawy nazwiskami postaci (matka Baumgartnera to Ruth Auster, Anna Blume pojawia się w „W kraju rzeczy ostatnich”) czy rozlicznych fragmentów tekstów pisanych przez parę, odsyłających nas w zupełnie inne przestrzenie i czasy. Nie może być inaczej, w końcu to małżeństwo pisarzy. Jednak Auster wymienia formalne eksperymenty na czułą i sentymentalną podróż po życiu i śmierci Anny. Nieustające wsparcie w pracy, miłość do literatury, wzajemna uważność – to spoiwa, które dały gwarancję długoletniego szczęścia. Rzecz jasna we wspomnieniach właściwie idealnej relacji można, a nawet należy doczytywać się silnych inspiracji wieloletnim związkiem autora z Siri Hustvedt. Mimo to znacznie bardziej intrygującą kwestią są próby utrzymania więzi z żoną po jej tragicznej śmierci. Dlatego że fantomowy ból staje się metaforą absolutną, która sygnuje wszelkie działania profesora z Princeton: „[…] zaś utracona osoba była związana z inną żyjącą osobą, więc jesteś tą osobą, która pozostaje przy życiu, przekonasz się, że amputowana część ciebie, ta fantomowa, potrafi być źródłem głębokiego, nieludzkiego bólu”. Wpierw Baumgartner zabiera się do wydania tomu nigdy niepublikowanych wierszy Anny, ciągle zachodzi do jej biura, wyciąga z szaf damskie ubrania po to, żeby ułożyć je na nowo, czyta jej świetne przekłady, rozpamiętuje… Aż wreszcie, na skutek intensywnego marzenia sennego, w nim samym „zaczyna się pewna zmiana”, a wręcz ciąg pewnych życiodajnych zmian.
Czy można pójść dalej, przekroczyć żałobne rytuały, podtrzymywać więź życia-nie-życia i wierzyć, że Anna „potrafi myśleć o nim myślącej o niej”? Tak, ale za tym objawieniem nie idzie nagłe religijne nawrócenie – stary fenomenolog woli nazwać to „prawdą emocjonalną”. I w tejże prawdzie może stanąć na nogi, bez obaw wejść w dzielone ze zmarłą małżonką teraz. Ciągła bliskość (trudno to nazwać pamięcią) rozsadza traumę, kompromituje psychoanalizę, unieważnia wyznania. Jednocześnie bezpretensjonalny urok tego związku nie daje nam się wyrwać z dojmującej codzienności. Wszelkie życiowe decyzje podejmuje już nie w odniesieniu do niej, lecz wspólnie z nią. Kiedy już doszył utraconą część siebie, a Anna daje zgodę i wsparcie, to nawet nieudana próba ponownego małżeństwa nie jest w stanie załamać Baumgartnera.
Zaskakujące? Jeszcze bardziej zaskakujące jest wyczucie współczesności Austera, który w stylu debiutanta wplata w swoją książkę opowieść o marańskim awansie, a w jej toku dochodzi aż do Iwano-Frankiwska, gdzie finalnie ujawnia swój jednozdaniowy testament. Z recenzenckiego obowiązku muszę odnotować, że Galicja pojawia się tu na dłużej niż Rafał Zawierucha w filmie Quentina Tarantino. Za sprawą wyjazdu na kongres literatów we Lwowie Baumgartner, chcąc dowiedzieć się czegoś o pochodzeniu rodziny matki, poznaje poetę z Iwano-Frankiwska, który raczy go trudną do zweryfikowania wojenną opowieścią – podobno miasto opuszczone już przez Niemców, a jeszcze nie zajęte przez Sowietów miały zamieszkać wilki. „W obliczu braku jakiejkolwiek informacji, która mogłaby potwierdzić opowiedzianą mi historię albo jej zaprzeczyć, dokonuję wyboru i wierzę poecie. I bez względu na to, czy były tam jakieś wilki, czy ich nie było, dokonuję wyboru i wierzę w wilki” – notuje w swoim tekście „Wilki Stanisławowa”. Aż chciałoby się, żeby tak wyraziste hasło skończyło tę książkę, ale to nie tom Jurija Andruchowycza.
W pewnym sensie cały Auster, a więc także jego „Baumgartner” są właśnie o wierze w opowieść o egzystencji na miarę literatury. Główny bohater poprzez czytanie tekstów cudzych, pisanie własnych i czytanie tego, co kiedyś sam napisał, nieustannie zadaje sobie – a kto wie, czy nie przede wszystkim czytelnikom – szereg pytań: w jakim stopniu różnoraka twórczość pomaga załatwiać najintymniejsze sprawy? Jak podtrzymywać czyjeś umarłe życie? Jak nie zamknąć się w traumie niczym w powieściowej szkatułce?
Wreszcie okazja kolejny i ostatni raz czyni Baumgartnera pełnym zapału i nowej energii. Zwraca się do niego (za pośrednictwem starego znajomego) naukowczyni Beatrix Coen, która pragnie napisać dysertację na temat rozległej twórczości Anny Blume – prosi więc o udostępnienie wypchanej maszynopisami szuflady żony. Dzięki takim przypadkom Sy rośnie proporcjonalnie do przeczytanych stron. Postanawia wyremontować dom, ponownie przegląda papiery po żonie, planuje wydać nowy wybór jej wierszy oraz ich wspólną korespondencję, wreszcie skończyć swoją książkę – „Tajemnicę kółka”. Paradoksalnie fantomowa tożsamość rozrasta się, napędza siebie i innych. Przede wszystkim w wyczekiwaniu na przyjazd młodej badaczki Baumgartner znów staje się szczęśliwy, ale i bardzo dumny z zainteresowania pisarstwem Anny.
Ostatecznie Auster robi coś więcej, niż tylko przypomina się literackiemu światkowi, a test późnej twórczości zdaje na piątkę z plusem. Choć chwilami mogłoby się wydawać, że za dużo wątków w cienkiej książce, to nie sposób odmówić wyjścia obronną ręką z wcale niełatwej próby (złożonego) stylu. Gdy protagonista, ranny w antycypowanym przez „Tajemnicę kółka” wypadku, idzie szukać pomocy, zostawia mnie z przedziwnym poczuciem melancholii – bo przecież finał przepadł bez słowa, więc zewsząd obleka niewypowiedziany sekret. A może to nieobecność Austera wzbudza takie uczucia?
Nie wspominałem niczego o Nowym Jorku – bo tu bez zaskoczeń: choć bohater mieszka aktualnie w Princeton, sporą część życia z Anną spędził właśnie tam.