Nr 6/2023 Na teraz

Nowojorski stan samotności

Łukasz Muniowski
Literatura Sztuka

Samotność – tak, jak obrazowana jest w kulturze – wydaje się stanem immanentnie amerykańskim. Sprzyjają jej ogromne przestrzenie, realne odległości między (w teorii) sąsiadującymi ze sobą domostwami, ale też archetypy self-made mana i kowboja, więc indywidualności wyrastających ponad przeciętność mas. Oczywiście to nie Ameryka stworzyła samotnika, jednak to ona ukształtowała jego współczesne rozumienie. W „Historii samotności i samotników” Georges Minois opisuje samotność jako luksus, który nie był możliwy w czasach, gdy oddalenie się od grupy zmniejszało szansę na przetrwanie jednostki. Prestiżu samotność nabrała dopiero w XIX wieku, ponieważ, jak pisze Minois, „to epoka praktykująca kult wielkiego człowieka, wyjątkowej istoty, geniusza, bohatera, a wielki człowiek, który wyróżnia się z masy, może być tylko samotnikiem” (s. 441). Self-made mana wyróżnia determinacja i oddanie pracy, które kultywować można tylko samotnie. Gdy inni śpią lub odpoczywają, on tworzy lepszą wersję siebie. Kowboj nigdy nie jest częścią społeczności jaką ratuje, to wieczny samotnik, który rozwiązuje problemy i znika w kierunku zachodu słońca.

Choć wszyscy odczuwamy – bardziej lub mniej intensywniej, permanentnie lub jedynie okazjonalnie – samotność, wybitne jednostki wydaje się charakteryzować umiejętność przeżywania jej w kreatywny sposób. Powszechnie uważa się, że samotność kogoś wyjątkowego jest wyjątkowa, bo ma cel, nie chodzi w niej o samotność per se, a o (najczęściej) dobrowolne odizolowanie się od ludzi, żeby powrócić do nich z czymś, co samotność uzasadni i ukoi. W ten sposób powstaje, jak pisze Olivia Laing w książce „Miasto zwane samotnością”, „sztuka, która naprawia, sztuka, która pragnie kontaktu albo która znajduje sposób, by ten kontakt umożliwić” (s. 205). W tym rozumieniu wybitny samotnik nie różni się niczym od platońskiego filozofa, który świat eksploruje w pojedynkę, nim powróci do jaskini nauczać pozostałych.

Osadzona w Nowym Jorku książka jest jednocześnie autobiografią autorki i zbiorem rysów biograficznych i krytycznych amerykańskich artystów, których dzieła opisywały samotność lub też były próbą jej przezwyciężenia. Autorkę szczególnie zajmuje samotność w wielkich aglomeracjach, w których pozornie tak łatwo jej uniknąć, a które – wedle popkultury – najbardziej jej sprzyjają. Faktycznie bowiem utarte granice między tym, co dozwolone, i tym, co powinno pozostać ukryte, między konwencją i wykluczeniem sprawiają, że fizyczna odległość, bycie na wyciągnięcie ręki od innych, nie oznacza, że owa ręka napotka ciało, a wraz z nim nadzieję na uniknięcie samotności. Jak pisze sama Laing: „Samotnym można być wszędzie, lecz samotność wynikająca z mieszkania w mieście, w otoczeniu milionów ludzi, ma szczególny charakter. Wydawałoby się, że miejskie życie, zmasowana obecność innych, wyklucza taki stan, a jednak sama fizyczna bliskość nie wystarczy, by rozproszyć poczucie izolacji” (s. 10).

Nowy Jork jako metropolia daje poczucie uczestnictwa w czymś większym od siebie – jakby wystarczyło być w jego granicach, by współtworzyć niepowtarzalną atmosferę miasta, które nigdy nie śpi. Można spędzić całe życie. przypisując sobie zasługi miejsc, w których mieszkamy, pozwalać, by kolektywnie wykuwana tożsamość definiowała nas, nawet jeśli kontakty z najbliższym otoczeniem będą ograniczone do pozdrowień, podziękowań i uprzejmości wymienianych na klatce schodowej.

Photo by Miltiadis Fragkidis on Unsplash

Choć książka Laing powstała przed pandemią, idealnie oddaje wywołane nią lęki. Osaczeni przez COVID-19 staliśmy się bardziej samotni niż kiedykolwiek. Zamknięci w mieszkaniach wiedzieliśmy, że za ścianą jest ktoś w podobnej sytuacji, może też potrzebujący bliskości, jednak nawet pomimo najszczerszych chęci sąsiadom mogliśmy zaoferować jedynie własną bierność. Postawieni twarzą w twarz z samotnością poczuliśmy, jak fizycznym jest doświadczeniem, jak trudne jest powstrzymywanie tkanek i stawów, gdy te rwą się do kontaktu z drugim człowiekiem. Sama autorka wyciąga ręce do miasta „z braku miłości” (s. 16), jednak, zamiast do ludzi, ostatecznie lgnie do galerii sztuki, muzeów i książek.

Samotność jest subiektywnym doświadczeniem, subiektywny jest też zbiór, jak nazywa ich autorka, „kronikarzy miejskiej samotności” (s. 12), których pracom przygląda się w książce. Osobisty związek, jaki czuje z ich twórczością, zostaje w „Mieście zwanym samotnością” przedstawiony jako konsekwencja wyjątkowości ich dzieł. Sama książka jest natomiast próbą zuniwersalizowania emocji i doznań, tak by osoby, które do tej pory nie wiedziały nic o życiu i pracach Henry’ego Dargera czy Davida Wojnarowicza (więc ktoś taki jak ja), odnalazły w nich specjalistów od samotności, pomocnych w przełamywaniu poczucia izolacji.

Kiedy autorka opisuje siebie siedzącą zamkniętą w mieszkaniu, podczas gdy dookoła niej wszyscy zdają się żyć pełnią życia, wyobraża sobie siebie jako bohaterkę dzieła sztuki, obrazu Edwarda Hoppera. Trudno o większą zażyłość ze sztuką, ale też większy dowód skuteczności sztuki jako narzędzia pozwalającego oswajać nawet najbardziej niechciane stany, uczucia i emocje.

Seks, przemoc czy nieśmiałość, jakich doświadczali opisywani przez Laing twórcy, wyraźnie przełożyły się na ich opinie dotyczące samotności, ale też bezpośrednio z niej wynikały. W ten sposób ich samotność, jak dowodzi książka, „miała sens”, zaś my, kiedy obcujemy z dziełami autorów, możemy nadać sens naszej samotności (tak jak zrobiła Laing). W końcu czy czas spędzony na kontemplacji sztuki, w samotności, może być za samotność uważany? Zwraca na to uwagę sama Laing, pisząc z przekonaniem, że „nie wszyscy ludzie pozbawieni towarzystwa innych są samotni” (s. 24). W tym kontekście zresztą znamienne jest polskie tłumaczenie podtytułu książki, w którym jej bohaterowie nie są określeni jako samotni, ale mianem „artystów osobnych” – „osobny” to bowiem w języku polskim zarówno „oddzielony od innych”, jak i „mający specjalne przeznaczenie”.

Pisanie jest jednym z najbardziej samotnych działań, więc pisanie o samotności powinno boleć podwójnie. Tymczasem autorka przekuwa to doświadczenie na język, który sprawia, że jej samotność jest po coś. Kamienica, w jakiej wynajmuje mieszkanie Laing, ma kolor „arszenikowej zieleni” (s. 16) – co metaforycznie podkreśla, jak zatruwająca potrafi być samotność, szczególnie dla kobiety po trzydziestce, której izolacja postrzegana jest społecznie jako dziwactwo. To z kolei tylko potęguje jej uwięzienie w zabijającej pewność siebie konwencji. Może dlatego autorka skupia się na malarzach i fotografach, dla których wykluczenie stało się stanem czysto fizycznym. Gdy ciało jest więzieniem, nie da się wejść w interakcje społeczne pozwalające z niego uciec. Drogą ku wyzwoleniu może być natomiast sztuka, która niczego nie narzuca – po prostu jest i cierpliwie, samotnie, daje się kontemplować.

 

Olivia Laing, „Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych”
Tłumaczenie: Dominika Cieśla-Szymańska
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2023