Estetyka i tematyka „Śubuka” Jacka Lusińskiego zachęcają do spojrzenia na niego na tle rodzimego kina ostatnich dwunastu miesięcy (a także z nieco szerszej perspektywy). Opowieść o niemal dwudziestu latach z życia Maryśki i jej syna Kuby, ciepiącego na zaburzenie ze spektrum autyzmu, spotkała się z wieloma pozytywnymi reakcjami wśród krytyków i widzów podczas zeszłorocznego festiwalu w Gdyni – oto powstała produkcja, mówili, która potrafi opowiadać o trudnych i ważnych tematach z werwą, bez przygnębiającego stylu małego realizmu, a przede wszystkim z nadzieją.
„Śubuk” jest bez wątpienia mocnym dowodem na to, że doczekaliśmy się nad Wisłą tak zwanych crowd-pleaserów, wpisujących się w „kino środka” (widz po takim filmie powinien wyjść z seansu z poczuciem dobrze, ale niegłupio spędzonego czasu). Za oceanem produkcje tego typu stały się jednym ze znaków rozpoznawczych Hollywood i co roku z powodzeniem walczą o Oscary. Wystarczy wspomnieć o „Green Book” (2018) czy „Codzie” (2021) – obie produkcje w ostatnich latach zdobyły statuetki za najlepszy film. W Polsce przez długi czas środowisko krytyków utyskiwało, że albo kręcimy zupełnie niekomercyjne (i nie zawsze udane) kino artystyczne, albo skrajnie eskapistyczne kino rozrywkowe z komediami romantycznymi i filmami gangsterskimi na czele. Ostatnie lata zmieniają ten obraz. Kamieniem węgielnym dla nowego, dobrze zrobionego komercyjnego kina na ważny temat byli „Bogowie” (2014) Łukasza Palkowskiego. Utrzymana w hollywoodzkim stylu historia życia kardiologa Zbigniewa Religi z brawurową rolą Tomasza Kota osiągnęła frekwencyjny sukces (ponad dwa miliony widzów w kinach) i okazała się jednym z ulubionych polskich filmów ostatnich lat (ponad trzysta tysięcy ocen na portalu Filmweb, składających się na ogólną notę 8,0).
Schemat opowieści zaprezentowany w „Bogach” (a także w pokazywanym w kinach rok wcześniej „Chce się żyć” [2013] Macieja Pieprzycy) stał się matrycą, z której korzystały kolejne produkcje. Odtąd polskie crowd-pleasery opowiadają głównie prawdziwe historie lub takowymi się inspirują. Często ukazują spory wycinek z życia swoich bohaterów, co pozwala obserwować pokonywanie przez postacie kolejnych trudności i ostateczną drogę do celu. Produkcje pokroju „Bogów” zazwyczaj są przezroczyste formalnie, mają linearną narrację, a najistotniejsze filmowe momenty zostają w nich podkreślone zamaszystym muzycznym gestem. Dobrze widać to w niedawnym „Johnnym” (2022) Daniela Jaroszka o księdzu Janie Kaczkowskim. Covery piosenek „Bóg” i „Nic nie może wiecznie trwać” śpiewane przez Dawida Podsiadłę mają przekonać odbiorców o świętym charakterze postaci Kaczkowskiego. Sceny te ocierają się o kicz, co niekoniecznie musu być argumentem przeciwko filmowi – estetyka kiczu nie jest crowd-pleaserom obca.
„Bogowie”, „Najlepszy” (2017), „Sztuka kochania” (2017), „Zabawa zabawa” (2018), „Johnny” – każdy z tych tytułów przyciągnął do kin rzesze widzów. Do tego grona jednak nie można zaliczyć „Śubuka”, który w pierwszy weekend wyświetlania zobaczyło niewiele ponad dziesięć tysięcy osób. Dlaczego akurat film Lusińskiego został skazany na box office’owy niebyt?
„Śubuk”, choć inspirowany prawdziwymi losami matek opiekujących się dziećmi z niepełnosprawnością, nie ma rozpoznawalnego bohatera odgrywanego przez aktorską gwiazdę. Matka Polka, rodzima everywoman, w którą wciela się utalentowana, ale wciąż nieznana szerszemu gronu odbiorców Małgorzata Gorol, przegrywa w starciu na popularność z Kotem grającym Religę, Magdaleną Boczarską w roli Michaliny Wisłockiej czy Dawidem Ogrodnikiem przeobrażającym się na ekranie w Kaczkowskiego. Historia Maryśki jest być może zbyt bliska codziennemu życiu, a crowd-pleasery karmią się szczyptą tabloidowości. Znój matki walczącej o lepsze życie dla swojego autystycznego dziecka może wydawać się mniej angażujący niż opowieść o życiu znanego, zmarłego w młodym wieku księdza onkocelebryty (jak Kaczkowski sam siebie określał). Porównanie „Śubuka” i „Johnny’ego” jest o tyle ciekawe, że film Jaroszka nie tylko osiągnął świetny wynik frekwencyjny, ale moim zdaniem jest produkcją gorszą, stosującą o wiele tańsze i banalniejsze chwyty niż obraz Lusińskiego.
„Śubuk” cierpi z powodu braku jednoznacznej deklaracji wewnątrz dzieła dotyczącej tego, kto powinien być jego odbiorcą. Z jednej strony niewątpliwie jest przedstawicielem „kina środka”, z drugiej jednak nie w pełni chce korzystać z chwytów typowych dla crowd-pleaserów. Nie ma tu znanych, wpadających w ucho piosenek (za niezły rytm filmu odpowiada muzyka skomponowana przez Hanię Rani), a ciężar gwiazd mają wziąć na siebie pojawiający się na drugim planie Andrzej Seweryn i Aleksandra Konieczna. Tym samym dzieło Lusińskiego znajduje się w rozkroku pomiędzy feel good movie a kinem artystycznym. Wynikające z tego pęknięcia widać w „Śubuku” niemal w każdej scenie.
Pierwsze minuty filmu przywodzą na myśl styl Wojciecha Smarzowskiego, w którego dziełach niejednokrotnie pojawia się wysokie stężenie tragedii na jedną minutę projekcji. Akcja „Śubuka” zaczyna się w 1989 roku, kiedy młoda Maryśka zachodzi w ciążę z policjantem. Oboje nie chcą dziecka. Mimo to dziewczyna ucieka z gabinetu, gdzie miała poddać się aborcji. Ostatecznie decyduje się urodzić, ale nie dla siebie, tylko dla swojej starszej siostry, która zamierza sprawować opiekę nad nowym członkiem rodziny. Im głębiej w fabułę, tym życie rzuca głównej bohaterce więcej kłód pod nogi – siostra niespodziewanie umiera, a synek Kuba okazuje się mieć zaburzenie ze spektrum autyzmu. Maryśka, choć zależało jej głównie na studiach i karierze, nagle zostaje sama z wymagającym permanentnej i profesjonalnej opieki dzieckiem. W ciągu kilkunastu minut przez ekran przetaczają się wydarzenia dotykające wielu ważnych społecznych zagadnień: aborcja, zajmowanie się dzieckiem z niepełnosprawnościami zmuszające do rezygnacji z osobistych ambicji, a także nieudolność służby zdrowia, opieki społecznej i szkolnictwa w zetknięciu z osobami ze spektrum autyzmu. Bez wątpienia tematy poruszane w „Śubuku” są istotne i nie w pełni odkryte przez polskie kino. Ostatecznie jednak Lusiński zostaje pokonany przez własne ambicje. Większość interesujących wątków zostaje porzuconych w dalszej części filmu. Zamiast tego oglądamy sympatyczne kino o tym, że wystarczy wierzyć, mieć chęci i siłę przebicia, a żadne drzwi nie pozostaną dla nas zamknięte (część z nich po prostu wyważymy). Ów bon mot napełnia serca nadzieją, ale jednocześnie spłyca codzienny znój walki o dziecko z niepełnosprawnością. „Śubukowi” nie służy epizodyczna struktura. Kolejne przeszkody na drodze Maryśki i Kuby przedstawiane są w krótkich sekwencjach według powtarzalnego schematu – problem, pomysł na rozwiązanie problemu, zwycięstwo. Widz nie ma czasu na emocjonalne zaangażowanie. Część wydarzeń przelatuje przez ekran i pozostawia odbiorcę obojętnym.
Mylić może również tytuł. Śubuk w filmie jest ksywką syna Maryśki, ale przecież pierwszych skrzypiec w opowieści nie gra Kuba, lecz jego matka. Lusiński nie kopiuje pomysłu Pieprzycy, który w „Chce się żyć” głównym bohaterem uczynił cierpiącego na porażenie mózgowe Mateusza i to z jego perspektywy widz patrzył na rzeczywistość. „Śubuk” to przede wszystkim hołd złożony kobietom opiekującym się dziećmi z niepełnosprawnością. Reżyser robi wiele, żeby nie ukazywać Maryśki jako cierpiętnicy (a tak można postrzegać tę postać po obejrzeniu pierwszej części filmu), ale jako fajną, przebojową dziewczynę. Z tego powodu Lusiński dokonuje twórczego szpagatu – przez większość ekranowego czasu przekonuje nas, że oglądamy festiwal sukcesów matki i syna, a na koniec znów, w nieporadny sposób wraca do porzuconej uprzednio kwestii braku szczęścia i spełnienia bohaterki. Uroczy crowd-pleaser i artystyczne, społecznie zaangażowane kino nie chcą się tu spiąć w jeden koherentny film.
„Śubuk” nie jest produkcją nieudaną, a jednak wpisana w niego niekonsekwencja nie pozwala czerpać satysfakcji z tego, że na ekranie został poruszony istotny temat. Obraz Lusińskiego można uznać za symptomatyczny dla całego nurtu. W rodzimych crowd-pleaserach, nawet tych, które osiągnęły komercyjny sukces, łatwo dostrzegalne są produkcyjne i narracyjne szwy, co utrudnia pełną immersję w opowiadaną historię. Musimy więc jeszcze poczekać, aż Polacy zaczną kręcić amerykańskie filmy tak, jak robią to sami Amerykanie, ale może za jakiś czas i my dostaniemy swojego „Green Booka” lub „Codę”.