Po zakończeniu zeszłorocznej edycji poznańskiej Malty ujawniono, że – za sprawą rozmaitych przyczyn, częściowo niezależnych od organizatorów oraz nakładających się, niesprzyjających okoliczności – organizująca ją fundacja popadła w długi. Ich wysokość przekraczała kwotę rokrocznej dotacji miejskiej dla tej imprezy – odkąd sięgam pamięcią znacznie przewyższającej środki przyznawane w Poznaniu jakiejkolwiek innej organizacji pozarządowej realizującej zadania w obszarze kultury. Kryzys finansowy łączył się z kryzysem wizerunkowym; razem, obejmując coraz szersze kręgi – stawiały pod znakiem zapytania dalsze istnienie festiwalu odbywającego się od 1991 roku. Pod koniec lipca zeszłego roku ogłoszono, że Maltę przejmie Dominika Kulczyk. Wpisując w jej markę cele realizowane przez własną fundację, zapowiedziała przekształcenie tego cyklicznego wydarzenia w – bezprecedensowy, jak nieco na wyrost informowały wówczas media – festiwal sztuki kobiet. „Malta jest kobietą” – zadeklarował natychmiast pragmatycznie, choć także nieco cynicznie, ustępujący dyrektor festiwalu – wiedząc, że zawsze znajdą się jakieś argumenty na potwierdzenie tak ogólnej refleksji. Tymczasem w gronie zaangażowanych uczestniczek i uczestników poznańskiego życia kulturalnego częściowa ulga wiązana ze spodziewaną zmianą w lokalnej hierarchii podziału środków pomiędzy organizacje pozarządowe przeplatała się z narastającym niepokojem. Wynikał on między innymi z groźby podporządkowania wydarzenia, które niejednokrotnie współtworzone było także przez nich, finansowane z miejskiego budżetu oraz promowane w ogólnopolskich mediach i wspierane przez zaprzyjaźnione z dyrektorem Michałem Merczyńskim gwiazdy literatury, sceny czy kina oczekiwaniom dyktowanym prawidłami wielkiego biznesu. Można było mieć obawy czy widzialność Malty nie zostanie wykorzystana w praktyce culturewashingu, mającego ocieplić postrzeganie imperium Kulczyk, która – choć mniej od ojca zainteresowana branżą wydobywczą – pozostaje aktywna w branżach technologicznej czy energetycznej. Program tegorocznej Malty przypomniał, że Dominika Kulczyk była także autorką – współprodukowanej przez TVN i emitowanej w latach 2014-2021 – serii dokumentalnej „Efekt domina”. Jej kolejne odcinki udowadniały, że to „jedyna polska filantropka, która poprzez osobiste zaangażowanie realizuje programy pomocowe na całym świecie”.
Gdy zapowiedzi finansowania Malty przez Kulczyk Foundation zostały potwierdzone, można było wyobrażać sobie, że decyzja najbogatszej kobiety w Polsce zachęci także innych możnych tego świata do pójścia w jej ślady i poprawiania swojego wizerunku przez inwestowanie w kulturę. Czy to pozytywna perspektywa? Chociaż ubocznym efektem takiego stanu rzeczy może być wspieranie wybranych działań kulturotwórczych i wzmacnianie pozycji promowanych przez fundatorów twórczyń i twórców, ważniejsze w takich sytuacjach okazuje się zwykle zwiększenie zasobów tych, którzy dysponują kapitałem ekonomicznym, o kapitał symboliczny. Decyzja miliarderki wracającej do miasta, w którym dorastała, by ocalić festiwal, od kilku miesięcy przedstawiany jako wydarzenie tworzące kulturową tożsamość Poznania, prezentowany był jako gest bezinteresowny i pozbawiony skaz. Niewielu komentatorów zastanawia się nad tym, że przejęcie marki Malty przez prywatną fundację rodziny Kulczyków nie jest tym samym, co wsparcie niezależnej inicjatywy kulturalnej poprzez mecenat. Przeoczenie to po części wynikać może z faktu, że sama miliarderka określa się „mecenaską” festiwalu i tak właśnie opisana została jej funkcja w odnoszących się do niego informacjach. Wsparcie ważnych inicjatyw kulturalnych przez biznes, choć dość powszechne w wielu państwach na Zachodzie, w Polsce ostatniej dekady – gdzie zainteresowanie inwestorów przesunęło się w stronę sportu, festynów czy targów kulinarnych – było coraz rzadsze. Nie przeszkadzałoby mi, gdyby taka praktyka znowu stała się popularna. Mam jednak poważne wątpliwości dotyczące prywatyzacji kultury, co może prowadzić do jej podporządkowania doraźnym potrzebom nowych właścicieli, a także urynkowienia, wprowadzania rozmaicie warunkowanych ograniczeń dostępności i wytwarzania nowych pól elitarności; w efekcie zaś – do pogłębiania istniejących i powstawania nowych podziałów ekonomicznych czy społecznych. Pierwsza edycja Malty po zmianie jej organizatora nie potwierdziła jednoznacznie tych obaw. Po jej zakończeniu wiadomo już, że nie mieliśmy raczej do czynienia ze spektakularnym zwrotem zmieniającym charakter tego festiwalu. Nieco trudniej o pewność, czy nie zaczęła się właśnie faza jego subtelnej instrumentalizacji.
W czasie trzech dekad swojego istnienia – które w kulturze są wiecznością – Malta zmieniła się z wydarzenia spełniającego ważne zadania w wymiarze lokalnym w wielką interdyscyplinarną imprezę, odbywającą się pod tyleż nośnymi, co mało konkretnymi hasłami zwracającymi uwagę na tematy o wymiarze globalnym. Warunkiem postępu jest zmiana. Dlatego oddanie przez Michała Merczyńskiego sterów festiwalu po 33 latach – niezależnie od zapowiedzi, że niedawny dyrektor pozostanie w jego orbicie i będzie go „wspierał, ale w mniej formalnej roli” (co mogło zostać odebrane jak sygnał ograniczenia swobody osoby mającej przejąć odpowiedzialność za kształt i program tego wydarzenia) – mogło dawać nadzieje na nowe otwarcie. Po zaangażowaniu i zaskakująco szybkim odejściu Karoliny Rozwód, która wkrótce po swojej rezygnacji wygrała konkurs na dyrektorkę PISFu, kuratorką festiwalu została Agata Kołacz. Chociaż stało się to zbyt późno, by miała ona szansę przygotować i zrealizować autorski program, powołanie to skłaniało do przypuszczeń, że jej doświadczenie – zdobyte między innymi na stanowisku koordynatorki zespołu do spraw międzynarodowych w TR Warszawa czy podczas programowania tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Kontrapunkt w Szczecinie – zestawione z imponującą energią, świeżością spojrzenia na sztukę, bezkompromisowością, odwagą oraz świadomością dotyczącą społecznej funkcji kultury, już w kolejnej edycji Malty przyniesie ciekawe i wartościowe efekty. Wszystko to będzie możliwe, jeśli tylko wsparcie Michała Merczyńskiego ani mecenat Dominiki Kluczyk nie ograniczą suwerenności jej decyzji, a autorskie plany kuratorskie zyskają szanse realizacji.
Przedłużający się proces transformacji festiwalu i roszad personalnych sprawił, że tegoroczna Malta, podobnie jak wiele jej wcześniejszych edycji, wydawać się mogła imprezą hybrydyczną, próbującą spajać różne płaszczyzny artystyczne i społeczne oraz odmienne punkty widzenia. Tym razem nie tylko za sprawą eklektycznego programu, ale też poprzez łączenie perspektyw jej dotychczasowych i nowych organizatorów oraz przejściowej dyrektorki i obecnej kuratorki. Zdając sobie sprawę, że znakomita większość wydarzeń wpisanych w kalendarium tej imprezy mogła się odbyć tylko dzięki zaangażowaniu prywatnych środków, wszystko, co wydarzyło się pod szyldem Malty pomiędzy 7 a 15 września mógłbym traktować jak wartość dodaną do poznańskiej kultury (która, wbrew zeszłorocznej retoryce, istniała i nadal ma się nie najgorzej, także niezależnie od tego festiwalu), zakładając równocześnie „nieprzemakalność” jej publiczności na culturewashing. Takie założenie pozwoliłoby mi nie tylko docenić wielkość i rozmach tegorocznego festiwalu, ale także pominąć część możliwych wątpliwości, również tych związanych z niezbyt konkretną i niespecjalnie spójną linią programową. Nie musiałbym zastanawiać się dlaczego – pomimo pierwotnych deklaracji, a także organizacji wydarzeń takich jak „Period Celebration Party” – Malta nie stała się wcale festiwalem w pełni kobiecym. Nawet przewodnie moduły jej programu, jak seria wydarzeń realizowanych pod hasłem „Wiedźmy”, okazywały się dotykać zapowiadanych tematów na tyle powierzchownie, że mogły być kojarzone, jak zauważyła Magdalena Rewerenda, z „infantylną narracją i pop-ezoteryką”. Korzystając z furtki dobrej woli, mógłbym pominąć również brak możliwości zakupu karnetów ułatwiających wstęp na większą liczbę wydarzeń oraz fakt, że ceny pojedynczych biletów na niektóre spektakle czy koncerty dla wielu osób stanowiły barierę trudną do przekroczenia (bilety na koncert Anohni and the Johnsons w Berlinie w lipcu tego roku były nawet o połowę tańsze niż koszt uczestnictwa w tym wydarzeniu w Poznaniu). Mógłbym zatem pominąć to wszystko, podobnie jak wiele innych „drobnostek” (zakaz wnoszenia wody na spektakl odbywający się w Tamie, kiedy temperatura powietrza wynosiła 32ºC czy brak możliwości powrotu na drugą część spektaklu „Elizabeth Costello” po wyjściu w jego antrakcie przed Halę Ziemi na terenie Międzynarodowyhc Targów Poznańskich) i zaznaczyć tylko, że nawet stuprocentowa frekwencja na konkretnych wydarzeniach nie jest dowodem ich ekonomicznej dostępności.
Wspomniane pominięcia przychodziłyby mi z jeszcze większą łatwością dzięki temu, że – niezależnie od koncertów i spektakli za paywallem – sporo działo się w przestrzeniach publicznych i w wolnym dostępie, z czego korzystało bardzo wiele osób, które wcale nie musiały się czuć jak mieszkańcy podzamcza na królewskim weselu. Być może nawet niedosyt odczuwany przez tych, którzy szczęśliwie mogli uczestniczyć w żywiołowym występie charyzmatycznego Chóru Czarownic, ale nie widzieli odbywającej się w tym samym czasie poznańskiej premiery opery „Ja, Şeküre”, porównać można z odczuciami widzów „Elizabeth Costello”, którzy nie zdążyli na plenerowy koncert L.U.Ca, orkiestry Rebel Babel i zaproszonych gości, wykonujących na Jeziorem Maltańskim muzykę z filmu „Chłopi”. I vice versa. A darmowych spektakli i koncertów było więcej. Obok nich zaś – także otwarte warsztaty, spotkania i rozmowy, wystawy, instalacje oraz potańcówki w dobrze zorganizowanym klubie festiwalowym przy muzyce zaskakująco świeżych DJ setów przygotowanych przez artystki i artystów z Anglii, Francji, Belgii czy Włoch. A także – promująca ekologiczny wizerunek przewodniczącej Rady Nadzorczej spółki Polenergia – Strefa Zielonej Energii, w której odbywały się warsztaty rękodzieła.
Chociaż tegoroczna, wyjątkowo przesunięta na koniec lata Malta była znacznie bogatsza od kilku ostatnich, „kryzysowych” edycji tego festiwalu, jej charakter nie zmienił się znacznie względem kilku poprzednich lat, za co zapewne odpowiada brak czasu, a nie pomysłu. Jeszcze wyraźniej zaznaczyły się przy tym tendencje, które można było zauważyć już wcześniej. Jedna z nich wiąże się z obserwacją, że otwarty, ale też niezobowiązujący dostęp do kultury w miejscach publicznych zachęca mieszkańców oraz mieszkanki miast do aktywnej organizacji wolnego czasu. Wzajemna otwartość i integracja w przestrzeniach publicznych nie zniwelowały jednak znacząco – pogłębiających się już od paru dobrych lat – różnic oczekiwań odmiennych grup odbiorców. Wydaje się, że wiele osób zainteresowanych było jedynie wybranymi punktami festiwalowego programu, a drogi tych, którzy skupiali się na przykład na konkretnych wydarzeniach muzycznych, rzadko przecinały się ze ścieżkami publiczności teatralnej czy uczestników oraz uczestniczek spotkań i dyskusji. Malta, łącząca skrajnie odmienne nurty, cele, dziedziny sztuki i sposoby jej prezentacji, pozostała interdyscyplinarnym festiwalem festiwali, łączącym działania aktywizujące i mające – w skanalizowany sposób – zwiększać poziom świadomości społecznej, prezentacje wybranych polskich spektakli, skromny poznański showcase teatralny, występy zaproszonych gości z zagranicy, sporo ciekawej muzyki i ludyczne – choć nie pozbawione wartości – działania w przestrzeniach publicznych.
Co się zatem zmieniło? Przede wszystkim atmosfera, PR i – utwierdzany przez zaskakująco sprawną promocję oraz przychylność ogólnopolskich mediów – społeczny odbiór festiwalu. Jego mecenaska znakomicie weszła w rolę szczodrej opiekunki zagrożonej inicjatywy kulturalnej. Niczym empatyczna, rozumiejąca potrzeby zwykłych ludzi półbogini, ale też bliska im propagatorka wzajemnej miłości i wsparcia, skutecznie zjednywała sobie naszą przychylność. „Ten festiwal jest o miłości. Bo z miłości tu wszyscy jesteśmy. Dzięki miłości, poprzez miłość” – mówiła wzruszona Dominika Kulczyk podczas otwarcia tegorocznej Malty, odmieniając na wiele sposobów festiwalowe hasło: „Za Miłość!”. W ten sposób uruchomiła mechanizm, który na własne potrzeby nazwałem „syndromem księżniczki”. Skojarzenie jej postaci z Maltą zwiększyło zainteresowanie festiwalem i sprowokowało lawinę podziękowań kierowanych do jego mecenaski za pośrednictwem mediów społecznościowych.
Znana przedsiębiorczyni towarzyszyła swojej córce, kiedy ta pchnęła pierwszą z betonowych kostek składających się na kilkukilometrowy sznur domina, biegnącego przez poznańskie Stare Miasto. Czar działał, a przewracające się nawzajem elementy budziły zaskakujące zainteresowanie, ekscytację, a nawet entuzjazm osób obserwujących je na całej trasie. W Parku Stare Koryto Warty, nieopodal miejsca, w którym kończył się ten szczególny marsz, w okolicy, gdzie ponad 500 lat wcześniej spalono na stosie pierwszą w Polsce kobietę oskarżoną o czary, przy dynamicznych dźwiękach Rebel Babel i w obecności 3,5-metrowej, animowanej przez trzy osoby lalki Little Amal, reprezentującej młodą syryjską uchodźczynię, odsłonięto rzeźbę wiedźmy autorstwa Alicji Białej. Wieczorem – jak zawsze z niesamowitym ładunkiem energii, zabierając głos przeciwko patriarchalnej, religijnej i politycznej przemocy – wystąpił w tym miejscu Chór Czarownic, którego działalność zainicjowała Ewa Łowżył w 2016 roku, dając swój – podobno ostatni – koncert. Było pięknie. Równocześnie jednak elementy programu tegorocznej Malty przypominały ustawione zbyt daleko od siebie, nie mające szans na wzajemny kontakt, kostki domina. Znalezienie myśli zdolnej łączyć wiele wydarzeń może okazać się zadaniem karkołomnym.
Choć niepowiązane, wiele punktów w programie festiwalu, jeśli rozpatrywać je samodzielnie, pozostawiło we mnie całkiem dobre wrażenia. Uległem złudnemu pięknu nieprzewidywalnej i wieloznacznej opery ekologicznej „Sun&Sea” – której problematyczna wymowa omówiona została w tekście Miłosza Markiewicza. Poruszył mnie – pełen subtelnych emocji łączących gorycz z kobiecą siłą – koncert Anohni and the Johnsons. Wspaniała artystka wraz z towarzyszącymi jej, świetnymi muzykami, była w stanie wzbudzić w swoich słuchaczkach i słuchaczach wyjątkowe, jednoczące publiczność w niepozbawionym goryczy, trzeźwym myśleniu o możliwości lepszego świata. Taka rzeczywistość mogłaby być tworzona przez ludzi otwartych, świadomych medialnych manipulacji czy zagrożeń ekologicznych i odpornych na kłamstwa osób sprawujących władzę. Czy sprzyjać im będą ci, którzy kumulują w swoich rękach kapitał? Ciekawym doświadczeniem był też – poruszający temat niepewnej granicy pomiędzy rzeczywistością a artystyczną fikcją – grany w ogromnej sali Międzynarodowych Targów Poznańskich spektakl „Elizabeth Costello”. Dobrze przyjąłem również, prezentowany na scenie Teatru Nowego „Melodramat” Anny Smolar; przeniesiony pod dach z powodu niżu genueńskiego intrygujący swoją formą spektakl „Żółw Gauguina” czy koncert grupy Kerala Dust. Zdarzały się też doświadczenia niejednoznaczne, ale intrygujące i oryginalnie, jak – dekonstruujące taniec, rzucające wyzwanie tradycji recepcji muzyki Antonio Vivaldiego i podważające podział na pory roku – „Il Cimento dell’Armonia e dell’Inventione” Anny Teresy De Keersmaeker i Radouana Mrizigi. W programie teatralnym znalazły się zaś dwa wydarzenia szczególne, zdolne integrować publiczność, choć niezbyt błyskotliwe dramaturgicznie i afabularne. Spektakle Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana („Mój pierwszy rave”) oraz Katarzyny Sikory („Dotyk za dotyk. Dansing”) proponowały publiczności włączenie się do wspólnego z aktorkami i aktorami tańca. Oba wspomniane tytuły mogłyby stanowić punkt odniesienia dla wyobrażonej zmiany w myśleniu o teatrze, której ambasadorką miałaby szansę stać się „kobieca Malta”, gdyby w przyszłości jej organizatorki chciały przesunąć akcenty z przedstawiania i opowiadania historii na współudział i bezpośrednie doświadczenie.
O zamiłowaniu Michała Merczyńskiego do opery pisałem już kilkukrotnie. Szanuję je, ale nie podzielam. Jeszcze trudniej przychodzi mi próba jego zrozumienia, kiedy pochłaniające wiele milionów przedsięwzięcia produkowane albo współprodukowane przez Maltę, takie jak „Slow man” z librettem Johna Maxwella Coetzeego z 2012 roku, „Czarodziejska góra” Pawła Mykietyna z 2015 roku czy sfinalizowane we współpracy z krakowskim Teatrem Słowackiego pod koniec zeszłego roku – gdy jasne było już, że Malta tonie w długach – Ja, Şeküre według prozy Orhana Pamuka w samym Poznaniu prezentowane są raz lub dwa, a w sumie – nie więcej niż kilka razy. Poznańska premiera ostatniego z wymienionych spektakli, którego libretto zostało zaprezentowane przed rokiem, tylko częściowo pozwoliła działać interesującej muzyce skomponowanej przez Aleksandra Nowaka. Zdarzało się, że w statycznym spektaklu ginęła ona pod natłokiem zaskakująco banalnych, momentami wywołujących nieporozumienia albo rozbawienie publiczności, słów.
Jednak jeszcze większym rozczarowaniem było dla mnie autorskie przedstawienie Tima Robbinsa i licznej grupy The Actors’ Gang, którzy przylecieli do Poznania z dalekiego Los Angeles. „Do góry nogami” okazało się archaicznym, banalnym i pełnym dramaturgicznych i technicznych mielizn spektaklem, w którym szkolne, wykonywane przez chór piosenki w stylu New Age wychwalające piękno świata i wyrażające radość z bycia razem przeplatane były nieśmiesznymi gagami. Całość miała przypominać o bezradności, z jaką borykali się artyści w czasie pandemii. Oklaskom nie było końca. Okazuje się, że nazwisko oscarowego aktora wystarczy, by osłabić krytycyzm nawet najbardziej kompetentnej publiczności wywołując „efekt księżniczki”.
Tegoroczna edycja Malty, zgodnie z zapowiedzią jej mecenaski, miała łączyć stare z nowym. Festiwal nie zyskał jeszcze nowej tożsamości. Po 9 dniach wypełnionych programowymi puzzlami, które trudno złożyć w spójną całość, nie sposób przewidzieć, jaka będzie przyszłość tego wydarzenia. Niebezpieczeństwo przejęcia i zawłaszczenia sensów, co może prowadzić do osłabienia znaczeń konkretnych działań artystycznych przez mechanizm kapitalistycznej autopromocji wydaje się równie realne, jak popularność greenwashingu w praktyce komunikacyjnej firm wydobywczych, chemicznych czy paliwowych.
W jaką stronę podąży Malta? Przekonamy się o tym, kiedy – w obliczu narastającego kryzysu klimatycznego, uchodźczego czy zagrożenia wojną – tematy kolejnych edycji kuratorowanego przez Agatę Kołacz festiwalu nie będą koncentrować się na haśle będącym wspomnieniem toastu najczęściej wznoszonego przez Jana Kulczyka, a po Malcie „Za Miłość!” będziemy mogli wziąć udział w Maltach „Za Sprawiedliwość”, „Za Równość”, „…Wolność”, „…Braterstwo i Siostrzeństwo”.