Zacznę od wyznania i od recenzenckiego usytuowania. Wyznania: nie jestem adresatem polskiego wydania książki „Antropocen czy kapitałocen? Natura, historia i kryzys kapitalizmu”. Jest tak z prostego powodu – i to z kolei recenzenckie usytuowanie: pojęcie kapitałocenu stanowi mój punkt odniesienia właściwie od tego momentu, gdy zostało po raz pierwszy oficjalnie użyte przez Jasona W. Moore’a[1]. Perspektywa metodologiczna prezentowana przez redaktora książki „Antropocen czy kapitałocen?…” jest w dużym stopniu współbieżna z moim sposobem ujmowania kapitalizmu, kwestii globalnych i zagadnień środowiskowych. Trzykrotnie uczestniczyłem we współorganizowanych przez Moore’a konferencjach World-Ecology Research Network, sieci badawczej, która poświęcona jest badaniom prowadzonym w perspektywie kapitałocenowej. Pojęcie kapitałocenu stało się niezbywalnie częścią mojego słownika naukowego; zawsze wydawało mi się ono bliższe; uznawałem je za bardziej adekwatne niż pojęcie antropocenu. Owo drugie pojęcie, omawiane bez wprowadzania perspektywy „kapitałocenowej” lub zwykłego uzupełnienia o kapitalizm jako system, od początku uważałem za wybrakowane.
Stąd, powtórzę, nie jestem do końca adresatem tej książki – jako że czytam ją jako członek kolektywu myślowego, który się ukonstytuował wokół pojęcia kapitałocenu. Nie jest więc konieczne, aby autorki i autorzy tekstów z owej „zbiorówki” mnie do swojej perspektywy przekonywali. Mam jednak świadomość, że perspektywa badawcza, w ramach której Moore formułuje projekt i prowadzi badania, jest wciąż traktowana jako dość egzotyczna, jej rozstrzygnięcia metodologiczne są nieoczywiste i tylko pozornie łatwe do zrozumienia. Immanuela Wallersteina – z którego teorii Moore mocno czerpie – kojarzymy zwykle z podręcznikowo przedstawianym podziałem na centrum, peryferie i półperyferie; niektórzy może dodadzą tu pojęcie rozwoju niedorozwoju (za André Gunder Frankiem). Często w recepcji umyka więc rewolucyjny charakter ujęcia historyczno-systemowego oraz jego metodologiczne, polityczne i krytyczne konsekwencje[2]. To samo – w przypadku Moore’a –dotyczy tytułowego pojęcia kapitałocenu i perspektywy ekologiczno-światowej (world-ecological).
Pojęcie „kapitałocen”[3] proponuje rewolucję zarówno na poziomie teoretycznym, jak i w wymiarze praktycznym, politycznym. Niezgoda na pojęcie „antropocen” nie jest jedynie fanaberią z seminarium naukowego, potrzebą wprowadzenia własnego określenia, kolejnym elementem zaznaczania pozycji w polu akademickich rozgrywek. „Kapitałocen” ma wzywać do działania, nieść z sobą potencjał transformacyjny, zmieniać nasze przyzwyczajenia. Uzupełniony przez pojęcie „sieci życia” konsekwentnie zmusza nas, abyśmy poczuli się częścią ekologii-świata, stali się planetariankami i planetarianami. Równocześnie przezwycięża specyficznie neutralizujący wydźwięk pojęcia „antropocen”. To drugie jest bowiem politycznie groźne: niesie za sobą ładunek reakcyjny, paraliżujący, przeraża, powoduje, że popadamy w marazm[4]. Niczym w „Melancholii” Larsa von Triera: wiemy, że katastrofa nadchodzi, oglądamy ją, lecz gdy się zbliża, jesteśmy sparaliżowani jej onieśmielającym, nieludzkim pięknem. Paradoksalnie bowiem antropocen zniewala swoją „nieludzkością”. Choć zawiera w sobie owo „antropo-”, odsyła do obrazów tego, co pozaludzkie: topniejące lodowce, spękana od suszy gleba, burzliwe sztormy, wymierające gatunków. Choć zawiera w sobie oskarżenie (a może i wezwanie do działania), okazuje się ono chybione – zgodnie z zasadą, że jeżeli coś dotyczy wszystkiego i wszystkich, to nie dotyczy nikogo. Kapitałocen chce nazwać „rzeczy po imieniu”, wskazać winnych, sporządzić rejestry krzywd. Jak wskazuje w swym tekście Justin McBrien[5], mordercy świata są wśród nas, można ich wymienić, pokazać palcem. Dotyczy to też tych, którzy będąc odpowiedzialni za wymieranie, sami już pomarli, uchodząc tym samym sprawiedliwości. Antropocen obwinia bliżej nieokreśloną ludzkość – kapitałocen różnicuje, kto i w jakim stopniu niszczy planetę[6]. Na ten wymiar pojęcia „kapitałocen” wskazał Moore w rozmowie z okazji ukazania się omawianego tomu: że winowajcy w teraźniejszości mają nazwiska, imiona, adresy, winowajcy przeszłości zaś zostali zapisani w aktach i teczkach w archiwach, na kartach podręczników i raportów (przykładowo: możemy pojechać do archiwów w Anglii i sprawdzić, które rodziny dorobiły się na handlu niewolnikami). Być może to paradoksalne, ale kapitałocen bardziej niż antropocen zwraca uwagę na ludzki wymiar przemian środowiskowych, wzmacniając przy tym teoretyczną refleksję nad naturą rozumianą jako sieci życia. Kapitałocen ma za zadanie umieścić dyskusje o przemianach klimatycznych i niszczeniu przyrody w samym środku „ludzkiej polityki”, wykazując tym samym, jak sieci życia są splecione, oraz wskazywać, w jaki sposób są one gwarantem ludzkiej polityki i kapitalizmu[7].
Moore chce być marksowski także w tym sensie, że chce splatać naukową refleksję z pasją dziennikarza. Z tego względu ukuł pojęcie „kapitałocen” i program badawczy „ekologia-światowa” tak, by nie pozostawały chłodną analizą i sterylnymi narzędziami teoretycznymi, ale by nas pobudzały, wywoływały emocje, może nawet irytowały. Nieprzypadkowo Moore używa dość barokowych metafor – chce nas za ich pomocą zaprosić do świata dialektycznego przenikania się niezliczonej ilości ludzkich i pozaludzkich czynników, chce ćwiczyć naszą wyobraźnię (do) granic. Wszystko po to, byśmy porzucili chłodną zieloną arytmetykę (czyli prostą analitycznie operację), w której opiszemy osobno ludzkość, osobno społeczeństwo, osobno naturę, a następnie dodamy je do siebie. Nic takiego nie istnieje, nie ma gotowej „natury” i „społeczeństwa”, które możemy traktować jako zbiory elementów układanki – dodawać, odejmować, przekładać. Moore nie pozwala nam na kartezjański dystans, oddzielenie myślenia od substancji, przyglądanie się światu jak materiałowi do analizy. Takie nastawienie jest w jego optyce źródłem problemów: wraz z przyjęciem pozornie obiektywnej perspektywy zaczynamy traktować świat jako kwantyfikowalny zasób, co z kolei czyni go podatnym na utowarowienie. Moore nie wzywa jednak do porzucenia namysłu teoretycznego – ale domaga się swoistego rodzaju hermeneutyki politycznej. Wynika to z jego diagnozy stanu świata. Kapitalizm od około 500 lat rozwijał się poprzez sprzęgnięcie z naturą. Podbijając ją, równocześnie ją zmieniał. Podobnie jak kolonializm, który nie tylko „rozszerzał” panowanie Europejczyków na mapie, ale także wytwarzał kompletnie nowe konfiguracje globalne. Podbój przyrody i ludów pozaeuropejskich zmieniał wszystko, począwszy od geologii (odkrywanie i eksploatowanie złóż), geografii (odkrywanie nowych obszarów, wycinka lasów, erozja gleb), a skończywszy na geokulturze. Także zmiany klimatu były współwytwarzane przez kapitałocen i jego dynamikę rozwojową. Kapitałocen – w odróżnieniu od dominujących ujęć antropocenowych – nie jest opowieścią o naturze, do której „dodane” są zmiany wytworzone przez ludzkość. W ujęciu Moore’a kapitalizm, rozumiany przede wszystkim jako akumulacja kapitału, to podwójna immanencja. Zawiera się on w naturze (to ona jest warunkiem jego działania), ale i natura zawiera się wewnątrz kapitalizmu.
Jak tę podwójność rozumieć? Przykładowo: wczesny kapitałocen, czyli tak zwany długi wiek XVI, to między innymi wciągnięcie obszaru współczesnej Polski w orbitę rozwijającego się dotychczas tylko na zachodzie Europy kapitalizmu. Żarłoczny metabolizm kapitalistyczny domaga się nowych obszarów i nowych dostaw Taniej Natury; w przypadku Polski będą to kolejno: zboże produkowane przez pańszczyźnianych chłopów, drewno i potaż. Od tego momentu obszar ówczesnej Rzeczpospolitej, natura, zasoby, ale także ludzie są już częścią kapitalistycznego mechanizmu akumulacji kapitału (zawierają się w nim). Ale równocześnie przecież to konkretne warunki naturalne (żyzne gleby, ludność, która przetrwała okres Czarnej Śmierci niemal nietknięta pandemią, czy bogate lasy) stanowią warunki rozwojowe dla kapitalizmu. Wciągając w swoją orbitę nowe obszary, kapitalizm równocześnie transformuje je i sam „wzrasta”. W takim ujęciu zrozumiałe staje się, że „wewnątrz” rozrastającego się potwora-kapitalizmu uwięzione są zarówno schorowane, wycieńczone niewolną pracą ciała pańszczyźnianych chłopów, jak i stalowe cielska XIX-wiecznych fabryk. Kapitalizm zmieniał się wraz ze swym wzrostem, a transformując zewnętrze, zmieniał także siebie. Moore, opisując rozrost kapitalizmu, przedstawia swoistą spotworniałą wersję dialektyki heglowskiej (w niej również podmiot rozumiany zarówno jako jednostka, jak i jako ludzkość, zmieniając zewnętrze, zmieniał równocześnie siebie). Analiza krytyczna, potencjalnie działanie polityczne i społeczne, które ma prowadzić do wyzwolenia z owego stanu, przypomina opowieść barona Münchhausena o wyciąganiu się z błota za własny warkocz.
Bo perspektywa Moore’a przytłacza: jesteśmy częścią układu, który współtworzymy. Pisząc te słowa, korzystając z laptopa i dostępu do internetu, równocześnie partycypuję w łańcuchu wyzysku i przemocy wobec ludzi i natury. Metale ziem rzadkich potrzebne do wytworzenia mojego komputera pochodzą z dużym prawdopodobieństwem z Konga – zostały pozyskane kosztem niewolniczej pracy, ich wydobycie niesie ze sobą zniszczenia ekologiczne. Co więcej, sama możliwość zaistnienia kopalń tych minerałów w Kongo jest efektem naszego (roz)poznawania historii naturalnej wraz rozwojem kapitalizmu. Przyrody Konga – podobnie jak przyrody obu Ameryk – nie pojmowaliśmy jako tajemniczej i nieprzeniknionej ani jako przedmiotu kontemplacji. Została nam ustawiona i wystawiona jako towar, odarta z czaru i powabu, sprowadzona do towaru, zasobu. Natura, którą odkrywaliśmy, musiała być tania na dwa sposoby: po pierwsze, sprowadzona do gwarantki funkcjonowania naszego kapitalistycznego życia; po drugie, zdewaloryzowana, pozbawiona sensu innego niż służenie akumulacji kapitału[8]. Pojęcie kapitałocenu nie jest miłe ani ładne, jak często stwierdza Moore: „paskudne słowo na określenie paskudnego systemu” (Capitalocene is an ugly word in an ugly system).
Ważnym aspektem omawianej książki jest jej unidyscyplinarność, jako że pojęcia kapitałocenu i ekologii-świata (world-ecology, podobnie jak wcześniej pojęcie systemu-świata) mają ambicję jednoczyć różne perspektywy badawcze. To nie jest propozycja transdyscyplinarna czy interdyscyplinarna – przy jej określaniu należy użyć właśnie przedrostka „uni-”. Planetarny świat kapitalizmu, który już dłużej nie może się rozwijać wedle sprawdzonego schematu eksternalizacji kosztów i szukania nowego pogranicza do podboju, wymaga adekwatnej odpowiedzi ze strony struktur wiedzy. Postmodernizm oszukał sam siebie i innych, gdy wzywał do opuszczenia wielkich narracji. Przysłużyło się to tylko jednej stronie – globalizującemu walcowi kapitalizmu w jego neoliberalnej fazie. Powstrzymanie się od ambicji ujęcia rzeczywistości, od prób uchwycenia dynamiki na poziomie wielkiej narracji nie powstrzymywało bowiem procesów wytwarzania kapitalistycznych makrostruktur. Postmodernizm zdołał wybić zęby tradycji krytycznej, nie oferując alternatywy. Dlatego też planetarny rozmach wyobraźni, jakiego domaga się pojęcie antropocenu, nie stroni od refleksji kulturoznawczej, literaturoznawczej. Daniel Hartley[10] w przejrzysty sposób ukazuje problemy z dyskursem antropocenu, wskazując na pięć problemów: (a) ahistoryczną abstrakcyjną ludzkość, (b) determinizm technologiczny, (c) problem z używaną metaforyką czasu, która anihiluje czas praxis, (d) wigowski pogląd na historię oraz (e) preferowanie rozwiązań apolitycznych skupiających się na technokratycznie rozumianym zarządzaniu. Refleksja związana z pojęciem kapitałocenu w jego ujęciu to przede wszystkim gramsciańska praca nad zmianą, przeramowaniem dyskursu. Odzyskiwanie świadectw z dawnych epok, szukanie i kolekcjonowanie przykładów na kolonizację sieci życia (ludzkich i pozaludzkich) staje się równie ważne, jak analizy ekologiczne, socjologiczne czy polityczne. Na froncie walki o możliwość przyszłości znajdzie się miejsce dla każdego. Walka o zmianę dominującego hegemonicznego układu powoduje i jej specyfika powoduje, że „kultura”, „dyskurs”, „narracja” nie są tylko dodatkiem do bardziej poważnych dziedzin (takich jak badania przyrodoznawcze nad zmianami ekosystemów czy analizy historyczne). Zmiana wyobraźni jest równie kluczowa, to ona – jak przenikliwie wykazał Gramsci – ustawia optykę, w której dopiero pojawić się może to, co możliwe do pomyślenia, a w konsekwencji to, co możliwe do zrobienia. A zegar, jak wiemy, tyka, więc efektywne działania mające na celu ograniczenie skutków katastrofy klimatycznej, zmian środowiskowych są nam niezbędne.
Niestety prezentowany tom ma jedną poważną wadę: nie odpowiada na leninowskie pytanie „co robić?”. Najbardziej uwidacznia to tekst Donny Haraway[11], która zabiera nas w podróż po krainie swych poszukiwań teoretycznych, literackich, badawczych, uwodząc przy tym językiem pełnym śmiałych metafor. Kłopot w tym, że choć autorka – jak zauważa – „sprzymierza” się z innymi autorami i autorkami, sama jest chyba dość trudnym sprzymierzeńcem. Jej chthulucen nie oferuje wiele poza tym, że jest dość brawurowym sposobem na zajęcie miejsca w polu akademickich rozgrywek. Haraway może sobie na taki tekst pozwolić; co więcej, ta strategia przyniosła jej sukces: badaczka znalazła się w upływającym roku 2021 na pierwszym miejscu listy stu najważniejszych osób świata sztuki w niemieckim czasopiśmie „Monopol. Magazin für Kunst und Leben”; Haraway dobrze zarządza swoim miejscem na styku akademii i sztuki. Pozwolę sobie wyrazić wątpliwość raz jeszcze – czy jest ona przydatną przewodniczką? Mógłbym też zapytać bardziej literacko, parafrazując Heideggera, który parafrazował Hölderlina: cóż po tryskającym zachwytem na grzybami tekście o chthulucenie w czasie marnym? Czy trudne, mało operacyjne pojęcie ma siłę, by zmobilizować nas politycznie, pomóc zrozumieć rzeczywistość? Czy tekst Haraway daje aparaturę pojęciową, w którą możemy się uzbroić? Czy przyda nam się jako trening przed występem na konferencji prasowej, pomoże napisać raport dla naszych stowarzyszeń planetarianek i planetarian? Czy Haraway daje nam dane, które możemy nagłośnić, by ukazać skalę kapitalistycznej przemocy wobec natury jak i ludzi? Mnożę pytania, by zaznaczyć, jak dalece pozostaję sceptyczny. Tekst ten, moim zdaniem, może służyć, ale prawdopodobnie wbrew intencji autorki: jako przestroga, wyznaczenie granicy, której przekraczać nie powinniśmy. Co więcej, tekst potencjalnie niebezpieczny (w negatywnym sensie): uwodząc swoją retoryką-hermetyką, może zwodzić badaczy i badaczki mniej ustabilizowane w polu akademickim, zarażając językiem i manierą. Czym innym jest bowiem zabawa w polu akademickim, gdy gra w nią ustabilizowana figura, a czym innym, gdy grają w nią osoby mniej uprzywilejowane. Haraway może pozwolić sobie na taki tekst, co jedynie uwidacznia, że artykuł jest raczej elementem polityki w obrębie pola rozgrywek akademickich niż realną propozycją polityczną (w sensie szerokim). Opowieści o grzybach świetnie brzmią w galeriach sztuki, może też w literaturze (choć tu bywa różnie), poza nimi grzyby już nie są tak cudownie uwodzące – na przykład w naszym kraju stanowią element kapitalistycznego wyzysku oraz element ksenofobicznej polityki. Wbrew nadziejom Haraway czy Anny Tsing w grzybowo-kłączowych opowieściach nie ma nic automatycznie emancypującego. Grzyby na kapitalistycznym rynku to prekaryjny los zbieraczy ze wsi popegeerowskich przymuszonych przez transformację do losu łowców[12]. Co więcej, gdy przyjrzymy się pleśni, grzybowi z gatunku Penicillium chrysogenum, otrzymamy bardzo dwuznaczny obraz. Z jednej strony ludzkość dzięki „oswojeniu”[13] owej pleśni pozyskała penicylinę, pierwszy antybiotyk, co zrewolucjonizowało leczenie chorób zakaźnych. Z jednej strony odkrycie to uratowało niezliczone ludzkie istnienia, wsparło nowoczesność i oświecenie; z drugiej strony jednak ów niepozorny grzyb pomógł „rozrastać” się kapitalistycznemu „monstrum”. To bowiem dzięki antybiotykom możliwe jest utrzymywanie niezliczonych zwierząt hodowlanych stłoczonych na małych przestrzeniach; to antybiotyki umożliwiły podporządkowanie ich biologicznych ciał wymogom akumulacji kapitału i kalkulacji opłacalności. Zatem grzyby nas nie wyzwolą – kłącza od przynajmniej 500 lat współtwytwarzają ów spotworniały rozrost kapitalizmu, równocześnie stając się jego częścią.
Sprawa nie jest błaha. Dyskusja o klimacie to arena gry o miliardy dolarów – rywalizują w niej największe korporacje. Zaangażowane i opłacane są tu siły, które mają dyskusję zdestabilizować i podkopać. Jak wskazuje Naomi Oreskes[14], tak zwani siewcy wątpliwości nieustannie starają się wprowadzać strach, zamęt, podważać nasze przekonania. Pracują na usługach kapitału – tego samego, którego nekrotyczną pracę chciał uchwycić Justin McBrien i którego sploty z sieciami życia rysuje Moore. Tyle tylko, że pojęcia te mogą być – i są –zoperacjonalizowane w inny niż proponuje sposób. Tony Weis, wspominany zresztą w omawianej książce (s. 18), stara się uchwycić kapitałocen, śledząc globalne rolnictwo, a w szczególności chów zwierząt[15]. Jego książka ma tę wielką wartość, że bezpośrednio daje się przełożyć na oręż dla NGOsów, takich choćby jak Otwarte Klatki.
W ramach „Antropocen czy kapitałocen?…” z pewną pomocą przyjść może Christian Parenti[16], który w swoim tekście opisuje sposób, w jaki instytucja państwa w przeszłości sprzymierzała się z kapitalizmem; mechanizm, który sprawił, że organizmy państwowe jako instytucje ulokowane wewnątrz logiki kapitalistycznego nowoczesnego systemu-świata stawały się jego ważnymi „silnikami”. Autor wyraźnie wskazuje nie tylko że, ale też jak kapitalizm zależał od państwowych instytucji, systemu prawnego, państwowo fundowanej nauki. Pokazuje też, jak infrastrukturalny wymiar egzystencji państw stawał się warunkiem kluczowym dla kapitalistycznej akumulacji kapitału. Tak rozwój nowoczesnych państw był spleciony z wytwarzaniem Taniej Natury oraz współtworzył geowładzę kapitalistycznego państwa. Stąd też Parenti wskazuje, że nie możemy uciec od ustanowienia państwa w centrum naszych analiz; ucieczka od państwa w myśli emancypacyjnej skazuje na porażkę. Oznacza bowiem rezygnację z udziału w jednej z nielicznych „maszynerii społecznych”, które mają na tyle dużą sprawczość, że liczą się na planetarnym placu boju. W tym świetle lepiej widać, że reakcyjny w swym politycznym wymiarze ośmiornico-grzybny romantyzm Haraway nie da nam żadnej sprawczości. Bez świadomego i konsekwentnego przemyślenia, czym jest państwo, jak sprawcze są jego hegemoniczne aparaty, nie rozpoczniemy poważnej dyskusji o sprawczości na skalę planetarną. A w obliczu wyzwań planetarnych, o których mówimy, używając pojęcia kapitałocen, nie możemy celować poniżej tego poziomu.
Ucieczka od państwa to przyzwolenie, by jego aparaty hegemoniczne przejął ktoś inny, a moc i sprawczość, które dzięki nim można uzyskać, zostały zaprzęgnięte do dalszego niszczenia natury i akumulowania kapitału. Nie można zrezygnować z państwa, pisze Parenti, gdyż jest ono faktem:
Kiedy mówimy o kapitalizmie jako o czymś, co posiada metabolizm, musimy pomyśleć o państwie jako niezbędnej membranie pośredniczącej w tym procesie. Pod tym względem kryzys klimatyczny nie wymaga znalezienia dla państwa nowej roli, ale po prostu wypracowania innej i lepszej wersji tworzenia środowiska, którym państwo i tak się już zajmuje. Żeby tak się stało, krytyczni badacze i badaczki powinni odnowić teoretyczne zaangażowanie w problem państwa. […] Państwo pozostaje centrum nowoczesnej walki politycznej[17].
Niegdyś Ewald Ilienkow – błyskotliwy radziecki marksista, dialektyk, znawca Spinozy i Engelsa – miał odwagę myśleć o sprawczości na skalę wszechświata; jego wyobraźni filozoficzno-politycznej nie zatrzymywała ani skala planety, ani rozmiar układu społecznego. W ramach swojej kosmologii ducha odważył się założyć, że możemy stać się, jako element samomyślącej się materii (wszechświata), kluczowym elementem jego ewolucji i rzucić wyzwanie entropii[18]. Radziecki kosmizm nie bał się współmyśleć z wszechświatem w jego skali. Wspominam o tym nieco sentymentalnie, bo pracując z pojęciem kapitałocenu, zastanawiam się, czy współczesne ruchy lewicowe i emancypacyjne są w stanie podobnie pomyśleć (choćby) w skali państwa, jako że bez tego kroku nie sposób wyobrazić sobie myślenia w skali planetarnej.
Zgadzam się z Moore’em, że „kapitałocen” to paskudne słowo określające paskudny system. Ale będzie ono adekwatne, dopóki nie znajdziemy ładnych słów na system, który chcemy osiągnąć. Takim słowem może być wprowadzona przez Władimira Iwanowicza Wiernadskiego „Noosfera”, mająca być opisem świadomości na skalę planetarną. Dziś jesteśmy już w stanie realnie pokazać, że Noosfera to nie marzenie filozoficzne, ale fakt. Ludzkość osiągnęła taki stopień samoozorganizowania, że można mówić o nowym emergentnym poziomie. Jesteśmy nie tylko sprawczy na skalę planetarną, ale też potrafimy na taką skalę współmyśleć, współodczuwać i współprzeżywać. Używamy naszego zbiorowego mózgu do dzielenia się przeżyciami związanymi z globalnym przemysłem kulturalnym; nasza Noosfera to globalne serwisy streamingowe, infrastruktury sieci społecznościowych. Radzieccy kosmiści mieli wyobraźnię i polityczno-filozoficzne marzenia, ale nie mieli narzędzi i infrastruktury do ich realizacji. My mamy te ostatnie w wystarczającym stopniu – pytanie tylko, czy mamy wyobraźnię filozoficzno-polityczną, wyobraźnie ontologiczną, która pozwoli wykorzystać infrastruktury inaczej, wbrew kapitalizmowi. Tego właśnie domaga się kapitałocen jako pojęcie, nie jako system.