W niniejszym cyklu czytałem twórczość Elizy Kąckiej – w szkicu zatytułowanym „Autyzm i literatura [2]” ustawiałem jej mikroprozy zgodnie ze wzorem klasycznego psychoanalitycznego procesu rozwoju psychicznego. Wedle tej tezy kolejne tytuły Kąckiej przypominają fazy wychodzenia z przestrzeni fantazji (z przestrzeni własnego umysłu) ku realności (ku innemu, zewnętrznemu porządkowi), określonej jako „Strefa zgniotu”. Czwarta prozatorska książka Kąckiej, „Wczoraj byłaś zła na zielono”, jednocześnie wpisuje i wypisuje się z zaproponowanego wówczas porządku interpretacyjnego. Z jednej strony kontynuuje zarysowany wzór, z drugiej opisuje i nazywa go w inny sposób, przy pomocy indywidualnego idiomu i samodzielnie wypracowanych norm (tak rozumiem tytułowy literacki szwung). Dzięki temu realność nabiera tu innego znaczenia, nie kształtuje jej zewnętrzna, nazywająca wszystko instancja, lecz doświadczenia i przeżycia narratorki. Tekst poświęcony najnowszemu tomowi nie będzie jednak protokołem podobieństw i rozbieżności między kolejnymi tytułami Kąckiej. Istotniejszy wydaje mi się opis literackiej praktyki fastrygowania doświadczeń narratorki, jej córki i tego, co obie słyszały, gdy wychodziły ku temu, co nazywamy realnym. W tym przypadku termin „realne” rozumiem jako odnośny do realności literackiej (realizmu) oraz do freudowskiej zasady realności. Obu znaczeń nie ustawiam jako sprzecznych, nie buduję też hierarchii. Istotniejsze wydaje mi się akcentowanie ich przeplotów. Jak w warkoczu splatać będę to, co autobiograficzne (taka jest proza Kąckiej) z tym, co normatywne w ujęciu psychoanalizy. W dobrze splecionym kłosie nie widzimy osobnych pasm, dostrzegamy całość – może i tu uda się ją uwidocznić. Ta podwójność, a czasem wynikająca z niej niejasność, jest kluczowa dla niniejszej interpretacji. Tak zaplanowana analiza w pewnym stopniu powtórzy działania narratorki, a zatem można ją potraktować jako świadectwo procesu równoległego, w którym dochodzi do odtworzenia opisanego przez narratorkę schematu budowania relacji z Rudą. Powtórzenie-odegranie jest moim zamiarem. Świadomie wybieram również nazywający ten gest język – powtórzenie, odegranie, schemat – wylistowane kategorie możemy czytać zarówno w perspektywie niemetodologicznej (tzn. języka ogólnego), jak i w ujęciu psychologicznym, istotnym dla tego cyklu. Podwójna – literaturoznawcza i psychologiczna – praktyka rozumienia tekstu oraz wybór języka częściowo zacierającego jednoznaczną granicę między metodami opisu, jednocześnie zbliżają i oddalają mnie od motywacji i znaczeń wpisanych w narrację Kąckiej.
Narracja „Wczoraj byłaś zła na zielono” nie jest wykładnią, lecz zapisem doświadczeń, które pokazywać mają paradoks działań medykalizujących i edukacyjnych. Chodzi więc o działania, które w ramach świadczenia pomocy wprowadzać mają jednoznaczność: domykać albo etykietować, ograniczać i odbierać możliwości czy sposoby doświadczania siebie i świata. Czytając Kącką, wyraźnie widzimy, do czego potrzebna jest diagnoza Rudej: daje jej możliwość funkcjonowania w systemie, jest rodzajem paszportu. Tyle że ów dokument ma żółtą naklejkę, znak ostrzegawczy, który usztywnia urzędników. Taki paszport raczej zamyka granice, niż otwiera możliwość ich przekroczenia. Włącza w system na zasadzie stygmatyzacji, daje profity pod warunkiem odpowiedniego uszeregowania. Kącka chce, by Ruda wyszła poza strefę bezpieczeństwa bez konieczności posiadania tego paszportu, choć z odpowiednią tarczą w postaci ochroniarki, asystentki, czasem tłumaczki, łączniczki, innym razem już tylko świadka. Wszystkie te funkcje pełni Kącka jako matka Rudej. W ich wyliczeniu widać proces wzajemnego dystansowania się osoby opiekowanej i opiekuńczej. Nie jest to proces liniowy, jednostajnie progresywny, przewidywalny i zrozumiały. Jest skokowy i zapętlony, bez wyraźnego wzoru i norm. Ma on prowadzić do ustanowienia i zaakceptowania osobnego „ja”. To właściwie główny temat prozy Kąckiej. W najbardziej przejmujących momentach jej narracji wybrzmiewają pytania dotyczące autonomicznej tożsamości i tego, co z nią zrobi zewnętrzny system. Owo pytanie obejmuje obie bohaterki: wrastającą w społeczne struktury Rudą oraz jej matkę, która również włączona zostaje w stygmatyzowaną grupę społeczną, w zbiór pod nazwą „matki”. Napięcie między tym, co wymagane społecznie, a tym, co przypisane indywidualnej egzystencji (nie znajduję tu lepszego języka niż filozoficzny) jest kluczowe w próbach odpowiedzi na pytania: „Kim jestem?”, „W których momentach w służbie norm tracimy siebie?” i „Co definiuje »ja«?”
Etykiety medyczna (autyzm) i kulturowa (matka) działają podobnie. Zapewniają alibi i paszporty do zaledwie kilku narzuconych destynacji. Takie założenie przypomina ograniczone, powtórne i sztywne drogi wielu spacerów Rudej i jej matki. Paradoksalnie więc (a paradoksów u Kąckiej wiele!), społeczne i kulturowe normy przypominają autystyczne wybory. Z premedytacją tworzę oksymoron zamykający poprzednie zdanie. Choć założenie, że to oksymoron, jest normatywnym krokiem wstecz wobec motywacji wpisanych w tekst Kąckiej.
Czuję, że kluczę. Za Kącką nie chciałbym niczego ostatecznie nazwać, niczego domknąć, a jednocześnie piszę z określonego miejsca. Znajduję się na rozdrożu, gdzie brak mi języka do opisu książki autorki „Elizji”. Sięgnę więc po ten, który jest mi zawodowo bliski, a zarazem właściwy szkicom krytycznoliterackim jako takim – będę analizować literaturoznawczo.
„Wczoraj byłaś zła na zielono” rozszczelnia dotychczasowe formy Kąckiej. Dostajemy tu wielostronicowe epizody, co stanowi novum w raczej flashowej prozie autorki „Strefy zgniotu”. Zdania wypełniają podwajane i potrajane synonimy, towarzyszące jednemu stanowi czy doświadczeniu zbiory metafor zapożyczane są z różnych pól semantycznych. Dostrzegam w tym poszukiwanie, wolność, ale też i reaktywność wobec wymagań stawianych narratorce przez córkę, która chce krótkich, jasnych komunikatów. Epizodyczne odsłuchy rzeczywistości – we wcześniejszej twórczości umieszczone na pierwszym planie – tutaj lokowane są na marginesie, w partiach zatytułowanych „Rzeczy, które usłyszałam jako matka”. Przewrotnie pełnią funkcję bolesnych interludycznych zbiorów wypowiedzi sąsiadów, lekarzy, opiekunów, rodziców innych dzieci. Kącka zestawia w nich wymagania, oceny i rady, jakie dostawała w trakcie osiemnastu lat bycia matką. Według tych zapisów żadna z matek nie jest w stanie odpowiednio wypełnić testu, by zdać egzamin dojrzałości do tej roli. Klucz odpowiedzi jest po prostu sprzeczny. „Rzeczy, które usłyszałam jako matka” nie doprowadzą do żadnej konkluzji, żadnego rozwiązania. Mogą tylko zdenerwować lub zasmucić. Matka przeglądająca akta własnej sprawy może się czuć jak Józef K. – jej realność jest absurdalna i, dopóki w nią wierzy, groźna. I właśnie te fragmenty „Wczoraj byłaś zła na zielono” stają się najmocniejszą metaforą stanów, których musi doświadczać Ruda.
Dłuższe, autobiografizujące fragmenty prozy Kąckiej są refleksyjne, literacko wieloznaczne, skomplikowane stylistycznie. Czasem baśniowe, czasem romantyzowane. Prezentowane w nich obrazy i emocje często zestawiane są kontrapunktowo. Kolejne akapity nie rozwijają raz obranej drogi stylistycznej. Kącka korzysta z wielu tropów równolegle, a my, czytelnicy, musimy za nią nadążyć. Musimy być czujni, by deszyfrować nowe porównania, metafory albo symbole. Wskaźnik zaangażowania musi być cały czas wychylony daleko poza sferę minimum, nie mamy możliwości przerzucenia strony, ba, akapitu w trybie stand by. „Zapomniałam, że można tak gonić po przekątnej, najkrótszą drogą, nie odmierzając kroków” (s. 77) – mówi narratorka o przemieszczaniu się z córką po mieście. Zdaje się, że ów cytat obsługuje również sposób budowania narracji: nie ma tu skrótów, nikt nie chodzi „na szagę”, droga jest nieoczywista, kręta, ale zarazem wewnętrznie spójna i logiczna. W ten sposób Kącka dzieli się z nami swoim doświadczeniem. Proponuje nam język trudny, niejednoznaczny. Musimy czuwać tak, jak matka czuwa w relacji z Rudą. W stanie ciągłego skupienia, refleksji, chęci zrozumienia i bycia obok. Bez odpoczynku, w stanie gotowości na nieprzewidziane połączenie doświadczeń i sposobu komunikacji (a w przypadku czytelników: nieprzewidziane wybory literackie). Nic nie jest tu proste, rzadko kiedy schematyczne. Każda kropka, zamiast przynosić spokój i domknięcie periodu, zapowiada kolejne wyzwanie.
Odmowa korzystania z dostępnego (na przykład medycznego) języka jest dla nas ożywcza i korzystna, ponieważ przesuwa albo zmienia układ naszych wyobrażeń. Podobnie dzieje się w opisywanej relacji: Ruda zmienia realność matki. Dzięki „Wczoraj byłaś zła na zielono” bierzemy udział we wspomnianym równoległym procesie: jesteśmy zaskoczeni nowym językiem, musimy się do niego dopasować, umościć w jego strukturze, zrozumieć porządek. To sprawia nam dyskomfort – zapewne z tego powodu część czytelników i czytelniczek pisała w mediach społecznościowych o „języku, który stawia bariery”, „buduje blokady”, o trudnościach w lekturze, o odkładaniu książki. Kącka zmusza do zmiany czytelniczych i językowych przyzwyczajeń. Jej język wymaga większego niż codzienna komunikacja zaangażowania i zatrzymywania się w lekturze. Nie mamy tu do czynienia z mediacją, z objaśnianiem, z przekładaniem na zrozumiałe. Narratorka niczego nie wyjaśnia – niby dlaczego miałaby, skoro to nie jest narracja diagnozująca, lecz autobiograficzna?
Ładunek „Wczoraj byłaś zła na zielono” mieści się zarówno w formie, jak i w temacie. W mojej interpretacji forma staje się kluczowa. Ale jej kluczowość widać również w samej książce, w refleksji dotyczącej porozumienia między córką a matką. Narratorka pisze o języku ciała, który poprzedza komunikację słowną. Cisza nie stanowi tu normatywnego braku. Refleksja dotycząca mowy i sposobów porozumienia wraca wielokrotnie – przykładowo: „Schodzimy do metra i myślę, że skoro nie ma nic spontanicznego w mowie, to może nie aż tak jest potrzebna. Może dowożenie córki na treningi aportowania słów jest nie tylko sadystyczne, ale zwyczajnie niemądre” (s. 209). W innym miejscu: „Mowa mija się z ciałem. Ale co to załatwi, gdy jej powiem? Nie uwierzy. […] Brak mi już zaufania do mowy. Zrobiła nam wielką przykrość” (s. 263). Mowa jest więc wynikiem symbolicznej, kulturowej tresury. Znaki i komunikaty można wyczytać z ruchu i napięcia ciała, z min, grymasów, mimiki, ze wzroku. Do tego jednak trzeba uruchomić to, co poza (psychoanalitycy powiedzieliby: przed) mową. W jednym z epizodów narratorka opisuje epifaniczny moment emocjonalnego zrozumienia/połączenia z dziewczynką w przedszkolu, do którego odprowadzała Rudą:
Stanęła w odległości dwóch metrów i uniosła planszę-zdobycz. […] Była śmiertelnie poważna […]. Patrzyłam na ten liczman ze łzą spadającą z oka-kropki – i płakałam coraz bardziej. […] Wywlekła ze mnie Elizę, której chce się wyć. Nic nie rozumiałam, ale tym nierozumieniem, które precyzyjnie namierza i szarpie wewnątrz strunę bólu. I nie potrzebuje kooperatywy świadomości. Chyba wszyscy je znamy, nie zawsze oczyszcza (s. 199).
Choć początek cytatu odsyła nas do symbolu, wciąż znajdujemy się poza mową. Najistotniejsze jest jednak to „nierozumienie, które precyzyjnie namierza” niewypowiedziane/y emocje/umysł Elizy. Zdaje się, że to stan podobny do tego, który jedna z sąsiadek, mówiąc o Rudej, nazwie instynktem: „Jest świetna, rozumie, co trzeba. Słuchaj, ona ma instynkt. Ty nie” (s. 199).
Istnieją różne określenia na sposoby bezsłownej komunikacji – obok ujęć naturalistycznych i medycznych funkcjonują także domowe, intymne, odsyłające nas do pamięci sytuacji, do jednostkowych doświadczeń. Tak jest i u Kąckiej. Okazuje się również, że brak zaufania Rudej do mowy daje możliwość wyboru, a nie przymus odrzucenia języka. Ruda wybiera angielski, czyli ten, który zdaje się bardziej odległy niż język jej matki. Ten gest – wyboru i chęci nauki – precyzyjnie odsłoni proces nazwany wcześniej „treningami aportowania słów”. Z jedną ważną różnicą: to samodzielna decyzja Rudej wynikająca z możliwości i dostępności wskazanego systemu komunikacji.
W tej historii nic nie jest oczywiste. Obie bohaterki dorastają do wiary w „sprawczość wyobraźni, w jej moc ustanawiania świata po swojemu” (s. 217). To rewolucyjna zmiana. Pozwala wyjść z „klatek” (s. 148), nie skupiać się na „tajemniczym agresorze” (s. 168), być gotowym „na scenariusz dziwny i dziki” (s. 153), „grać w nowy rodzaj szunga” (s. 131).
Kącka zostaje przy sobie, autoopisowo stwierdza: „Z jej perspektywy gadam kalamburem i robię za dużo min” (s. 202). To zdanie nawiązuje do „Alicji w Krainie Czarów”, jest wielokrotnie kontekstowe. Podobnie jak dalsza refleksja o tym, że Ruda nauczyła matkę, „jak stawiać kwestie w poprzek, odwracać porządki, mieszać abstrakcję z konkretem. Goniąc jej krótkie, zwięzłe, z rzadka wypowiadane formuły, co i rusz wpadałam do króliczej nory” (s. 218). W mojej lekturze te opisy nie tylko dotyczą tego, co uznać możemy za specyficzny, autystyczny sposób mowy (wciąż mam w pamięci badania Julie Brown z książki „Writers on the Spectrum. How Autism and Asperger Syndrome have Influenced Literary Writing”), lecz także tego, co nazywamy literackością lub wyrażeniem nie wprost (domyślnym, udziwnionym, przestawionym, z sensem naddanym). Tak działają figury stylistyczne. Są jak „obwodnice sensu”, nie trafiają bezpośrednio, maskując, celują w sedno:
Gdy bawię się dostawianiem kolejnego synonimu, […] w jej oczach widzę „dość”. Prawda, każdy synonim blokuje kolejne miejsce, każdy termin domaga się dla siebie przestrzeni. A potem co będzie? Kryzys klimatyczny mowy, wielkie topnienie, klops (s. 234).
Metaforyczne kryzysy i klopsy nie grożą prozie Kąckiej. W tym stylistycznie dziwnym i dzikim scenariuszu nie ma nadmiaru i zbytku, jest za to językowy instynkt. Funkcja literacka jest bowiem funkcją umysłu, nie rozumu i nauki – im więcej czytam, tym częściej tak myślę. Niektórzy nazywają to talentem. To funkcja samodzielnego, niezawisłego – obok systemów zewnętrznych – widzenia i opisu świata. Taka jest proza Kąckiej, nie tylko w temacie, ale też w formie. Trzeba z nią łapać kontakt bez asysty – z pewnością ta proza jej nie potrzebuje. Wyobraźnia została tu uwolniona.
„Wczoraj byłaś zła na zielono” przynosi nam jednak także gorzkie refleksje – takie jak wspominane już zanikające zaufanie do języka, poczucie zdrady wobec własnego dziecka, które należy wciągać na społeczną tratwę, zamiast zostawić „u siebie, w swoim domu, w czterech ścianach swojego ja” (s. 134). W momentach złości i opisu niesprawiedliwości narratorka wielokrotnie sięga do stylistyki wywodzącej się ze świata weterynaryjnego. Korzysta w ten sposób z własnego doświadczenia, z dziecięcej obserwacji świata, w którym się wychowała, w pobliżu lecznicy dla zwierząt prowadzonej przez jej ojca. Stąd niesprawiedliwość tresury, klatek, nadmiernego aportowania. Im bliżej końca narracji, tym bardziej powiększa się prześwit dla smutku. Pojawiają się wspomnienia równoległego toru, po którym obok córki musiała i musi poruszać się matka, strachu przed utratą plastyczności, lęku przed kręceniem się w kółku powtórzeń.
Czytając „Wczoraj byłaś zła na zielono”, zastanawiałem się, czy decyzja Kąckiej, by przez prawie trzysta stron tekstu odmawiać użycia języka, jaki oficjalnie istnieje do opisu stanów jej córki, stanowi sposób odegrania? Czy to równoległy proces odrzucenia istniejących języków (jak czyni to Ruda), nadawania w swoim idiomie, kodzie, jaki dostępny jest tylko dla tych, którzy są w głębokiej relacji z nadawczynią? Możliwe, że i tak określić można działanie autorki, która woli błądzić w stylistykach, niż racjonalizować. Możliwe, że tak wyraża się złość, która czasem jest zielona. Moja refleksja nie ma jednak prowadzić do prostej taksonomii czy zarzutu. Trzysta stron symbolizujące osiemnaście lat życia opisanego w narracyjnych pętlach podporządkowanych pracy pamięci, a nie w liniowej chronologii zdarzeń, pokazuje odegrania/powtórzenia, które z czasem prowadzą do przesunięć i zmian, nie do stagnacji i ograniczeń. Opis dorastania często staje się refleksją na temat balansowania między sobą, innymi i światem, który współtworzymy. Tak jest i u Kąckiej. W tym sensie jej opowieść staje się uniwersalna. Tu powracam do egzystencjalnych pytań, które sformułowałem na początku tego szkicu. Po złości przychodzi smutek, który nie przechodzi w melancholię, lecz otwiera możliwość refleksji.
Ta afektywna dynamika wydaje mi się bardzo ważna. Wzór dla niej widzę w pozycjach opracowanych przez Melanie Klein. Z pozycji schizo-paranoidalnej, w której królują spokój i zadowolenie z bliskości lub złość powodowana niespełnieniem potrzeb, przechodzimy do pozycji depresyjnej, w której pojawia się miejsce na akceptację utrat i komplikacji związanych z przeżywaniem ambiwalentnej (dobrej i złej) realności. Wtedy, zamiast złości i buntu, które prowadzą do odłączenia od świata, pojawia się smutek. Wtedy też zaczynamy rozumieć, że nasze pragnienia nie zawsze zostaną spełnione. Na przejściu przez obie te fazy – zgodnie z jedną z psychoanalitycznych teorii – polega nasz emocjonalny i umysłowy rozwój. Nie oznacza to jednak porzucenia złości, lecz możliwość poruszania się między złością a smutkiem. Ten ruch między fazami daje nam możliwość różnych reakcji na realność, zależnie od tego, co chcemy osiągnąć. Smutek konotować może stagnację i zgodę. Złość – aktywność i działania, które w przypadku Rudej i jej matki zaowocują rozwaleniem barykad, spaleniem niepotrzebnego paszportu i przejściem przez pograniczne strefy na własnych zasadach. Bez takiej złości nie ma walki i aktywizmu, tak jak bez smutku nie ma refleksji. Kącka pisze o jednym i drugim.
Ostatni akapit „Wczoraj byłaś zła na zielono” wypełnia poruszająca apostrofa, może nawet forma odezwy do Moroufków – przyjaciół Rudej. To smutna prośba kogoś, kto stoi przed bramą Zamku, chce znaleźć miejsce pod jego ścianą, jakoś się osiedlić, jakoś się porozumieć. W tym jednym akapicie narratorka łączy światy Rudej i swój, jej krainę Moroufków i swoją krainę literackich nawiązań (tu: kafkowskich). A tytułowa zielona złość okazuje się płaszczem dla smutku i strachu przed samotnością. Jest więc nadzieją na zmiany.