Nr 26/2022 Na teraz

Lęk niezaktualizowany

Michał Piepiórka
Film

Trudno o bardziej uniwersalny temat od tego, który podjął Noah Baumbach w „Białym szumie”. Nieważne, czy bohaterowie gadają (a gadają bez przerwy, w końcu to Baumbach – o Hitlerze, Elvisie, dziale mięsnym w lokalnym supermarkecie czy toksycznej chmurze), za każdym słowem i tak czai się jedno: śmierć i strach przed nią. Wydaje się, że to temat idealny – poruszy każdego, każdy się w nim przejrzy. No bo kto nie boi się śmierci? Choćby czasem. Albo śmierci konkretnej – w bólu, w samotności? Dlaczego więc miałem podczas seansu wrażenie, że Amerykanin opowiada o czymś tak bardzo nieaktualnym, całkowicie obcym, jakby z innej epoki?

Owo wrażenie nieprzystawalności wiąże się z inną kwestią. Zazwyczaj nie mam żadnego problemu z tym, by traktować filmy jako zupełnie niezależne wobec literackich pierwowzorów. Często nie ma żadnego znaczenia fakt, że gdzieś, ktoś, kiedyś spisał tę samą historię w wersji książkowej. Tym razem jednak przez cały seans nie mogłem przestać myśleć o książce Dona DeLillo. To nie była kwestia wierności adaptacji czy czegoś równie błahego. Po prostu miałem wrażenie, że oglądam coś, co tak naprawdę w żaden sposób nie przystaje do dzisiejszych czasów. Współcześnie nikt nie napisałby takiego scenariusza i nie dążył do opowiedzenia takiej historii. Jeśli ktoś chciałby nakręcić film o Ameryce lat 80. poprzedniego wieku w perspektywie, z jakiej opisał ją DeLillo, to musiałby potraktować ówczesny świat z ironią, przez pryzmat tego, co tu i teraz.

A u Baumbacha trudno szukać ironii. Nie ma w jego filmie również nostalgii, krytyki czy jakiegokolwiek innego nachylenia. Jakby reżyser starał się w sposób kompletny odtworzyć ówczesny świat mentalny za pomocą powieści DeLillo. Z każdej sceny wylewa się sposób myślenia sprzed czterdziestu lat – zarówno określający ówczesną rzeczywistość społeczną, jak i podejście do kultury. I w tym tkwi problem: to nie jest autorska wypowiedź reżysera. Przez film mówi raczej narracja stworzona przez DeLillo w środku lat 80. A jest to opowieść o mentalności dawno minionej, bardziej niedzisiejszej niż trwała, jaką nosi bohaterka grana przez Gretę Gerwig; z dzisiejszego punktu widzenia obie te rzeczy – i fryzura, i wizja mentalności – są wręcz zabawne. Wydaje się jednak, że Baumbach nie jest świadomy, iż nakręcił film niezamierzenie śmieszny (w przeciwieństwie do książki DeLillo, która nasycona była świadomym humorem i ironią).

Główni bohaterowie filmu to Jack i Babette. On jest akademickim wykładowcą, światowej sławy hitlerologiem. Ona prowadzi różne kursy, ale głównie zajmuje się gromadką dzieci, które para ma z wcześniejszych małżeństw. Akcja filmu jest ślamazarna, choć mamy tu i niebezpieczny, zagrażający życiu kataklizm, fragment wprost wyjęty z kina przygodowego, a nawet całą sekwencję rodem z mrocznego thrillera. Bohaterowie bowiem przeważnie gadają. Ktoś mógłby powiedzieć, że to żadna nowość – przecież Baumbach zbił na tym swój artystyczny kapitał, stając się głównym przedstawicielem nowojorskiego mumblecore’u. Tym razem jednak nieustanne bełkotanie nie prowadzi bohaterów do niczego, a przyrost słów skutkuje inflacją znaczeń. Satyra na akademików wyczerpuje się po pierwszej przeintelektualizowanej rozmowie. Obsesja głównej pary na punkcie śmierci staje się jasna po kilku wymienionych na ten temat zdaniach. Ironia wobec wszędobylskiej kultury spektaklu objawia się z całą mocą, gdy tylko twórcy zestawiają ze sobą refleksję na temat kraks w hollywoodzkim kinie, Hitlera i Elvisa. A robią to w pierwszych dziesięciu minutach filmu.

mat. prasowe Netflix

Świat „Białego szumu” to Baudrillardowska hiperrzeczywistość, to Debordowskie społeczeństwo spektaklu, to Ritzerowski magiczny świat konsumpcji. Specjalnie nawiązuję do teoretyków postmodernizmu modnych w latach 80., bo film wchodzi z nimi w bezpośredni dialog. Dialog dziś nie do końca zrozumiały, bo fenomeny, które filozofowie opisywali, zyskały nowy wymiar.

Podobnie jest ze znajdującym się w centrum opowieści lękiem, który nie ma żadnego konkretnego umocowania: to nie jest lęk przed zagładą atomową, przed terrorystami, śmiercionośnym wirusem czy wojną. To lęk raczej uniwersalny, egzystencjalny. To tytułowy „biały szum”, który otacza nas przez cały czas do tego stopnia, że go już nie słyszymy. Lęk sytego społeczeństwa, które zatraca się w przeintelektualizowanych, błahych rozmowach o psie Hitlera, zachwyca nowo otwartym sklepem mięsnym i nawet w śmiercionośnym obłoku dostrzega piękno spektaklu. Baumbach, a może raczej DeLillo, naśmiewa się, wchodząc w tryb krytyczny niczym Jean Baudrillard / Guy Debord / George Ritzer, z tego, jak ówczesne społeczeństwo szukało leku na lęk w niepohamowanej konsumpcji, we wszędobylskich mediach zamieniających rzeczywistość w spektakl, zatracając się w rozrywce multiplikującej konwencje.

Tymczasem po doświadczeniu Czarnobyla (książka była pisana rok przed wybuchem reaktora), wojny w Zatoce Perskiej i Jugosławii, po ataku na wieże World Trade Center, wojnie w Iraku i Afganistanie, zapaści finansowej w trakcie pandemii COVID-19, walk w Ukrainie i wobec kryzysu klimatycznego śmierć i związany z nią lęk są czymś zupełnie innym niż w Ameryce połowy lat 80. Nieskrępowana konsumpcja to dalekie widmo, którego w Polsce nawet na dobrą sprawę nigdy nie zasmakowaliśmy. Krytyka mediów za zamienianie rzeczywistości w spektakl to nic przy ręcznym sterowaniu światową polityką za pomocą socialmediowych algorytmów. Strach przed zżerającą realność hiperrzeczywistością brzmi jeszcze bardziej abstrakcyjnie niż trzydzieści lat temu.

A Baumbach ekranizuje tezy z lat 80. w trybie serio – jakby także według niego największym zagrożeniem wciąż była korumpująca duszę hiperrealność proszku Brillo. Jakby dobrobyt odzierał nas z empatii. Jakby zagrożenie brało się z przypadku, jak podczas kraksy filmowej ciężarówki z pociągiem przewożącym ekstremalnie niebezpieczne chemikalia. Jakby faktycznie najgorsze w katastrofie ekologicznej było to, że ludzie domagają się większej uwagi mediów.

Te wszystkie problemy były ważkie, gdy nie było istotniejszych. Ale to już za nami. Zresztą niegdysiejszość „Białego szumu” objawia się również w fascynacji autora postmodernistycznymi zabiegami filmowymi, podkreślającymi sztuczność ekranowego świata – poprzez nienaturalną grę aktorów, stylizowanie światła czy żonglowanie konwencjami. Można odnieść wrażenie, że Baumbach bawi się doskonale, natomiast wszyscy, którzy odrobili pracę domową ze znajomości amerykańskiego kina ostatnich czterdziestu lat, mogą poczuć zażenowanie. Jak wtedy, gdy z politowaniem spogląda się na kogoś, kto próbuje sforsować drzwi wyważone już wiele razy.

Jedynym pożytkiem z seansu „Białego szumu” jest uświadomienie, że postmodernizm jako zbiór problemów i prądów myślowych jest dziś całkowicie nieaktualny, a wyprodukowana przez ówczesnych artystów estetyka stała się dziś mową powszechną. Jest niczym tytułowy „biały szum”, z którego konwencjonalności na co dzień przestaliśmy sobie zdawać sprawę.

 

„Biały szum”
reż. Noah Baumbach
premiera kinowa: 9.12.2022
premiera na Netfliksie: 30.12.2022