Etos rycerski zwykle przedstawia się w pozytywnym świetle. Rycerz miał być odważny, prawy, wierny, bronić słabszych i niewiast. Słowem: średniowieczny dżentelmen. Czy jednak za tym wzorem cnót nie kryła się hipokryzja? Jak twierdziła etyczka Maria Ossowska, rycerz to zakochany w swoim wyglądzie i własnej dworności pyszałek, dumny z wysokiego pochodzenia, przechwalający się dokonaniami oraz utrwalający podziały społeczeństwa stanowego. Po co jednak dywagować nad postawami moralnymi sprzed setek lat? Nie dość mamy współczesnych problemów?
David Lowery, reżyser „Zielonego Rycerza”, uważa, że niekiedy trzeba przyjrzeć się dawnym systemom wartości, by w sposób pełniejszy ukazać współczesność. Amerykanin postanowił opowiedzieć jedną z arturiańskich legend tak, by sprawiała wrażenie wyjętej ze średniowiecznego manuskryptu, a jednocześnie dokonał retellingu, dzięki któremu nowa wersja dotyka spraw na wskroś aktualnych.
„Pan Gawen i Zielony Rycerz” (Sir Gawain and the Green Knight), czyli XIV-wieczny poemat nieznanego autora, jest swoistym narracyjnym przedstawieniem cech, które powinien posiadać rycerz; tutorialem sprzed wieków uczącym, jak przejść przez kolejne próby bez skazy na honorze. Choć adaptację średniowiecznej legendy dokonaną przez Lowery’ego można uznać za dość wierną, reżyser z podejrzliwością podszedł do opowieści o bohaterze bez skazy. Filmowy Gawain to młodzieniec, który – w odróżnieniu od jego literackiego pierwowzoru – nie dokonał jeszcze niczego, czym mógłby się chlubić. A jest to powód do wstydu, szczególnie jeśli ucztuje się przy okrągłym stole wespół z królem Arturem i jego wiernymi druhami. Chłopakowi nie śpieszy się do wojaczki, ale jednocześnie pożąda sławy (a może po prostu chce, żeby wszyscy się od niego odczepili, by bez konsekwencji mógł wieść żywot lekkoducha?). Szansa na szybkie zdobycie chwały nadarza się wraz z przybyciem do Camelotu Zielonego Rycerza. Przerażający jegomość proponuje biesiadnikom grę polegającą na wymianie ciosów – uderzenie, które przyjmie on sam, odda śmiałkowi za rok w Zielonej Kaplicy. Gawain podejmuje wyzwanie, ale pycha i chęć łatwego zwycięstwa ponoszą go zbyt daleko: nie może się oprzeć i odcina przeciwnikowi głowę. Niestety, magicznej istoty nie sposób przechytrzyć – Zielony Rycerz podnosi głowę z posadzki i oznajmia, że czeka na młodzieńca w umówionym miejscu i czasie, by dokończyć grę. Pozornie zwycięski pojedynek przeradza się w rozpaczliwą podróż, podczas której Gawain będzie próbował uratować nie tylko swój honor, ale również życie.
Historia o Gawainie i Zielonym Rycerzu w interpretacji Lowery’ego to opowieść wielowymiarowa. Reżyser przywołuje ducha gotyku z jego strzelistymi, monumentalnymi i posępnymi gmachami oraz wypełnia film zbiorem symbolicznych i alegorycznych epizodów, przez co całość ogląda się niczym zbiór metaforycznych obrazów rodem z „Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry”, arcydzieła XV-wiecznej sztuki iluminatorskiej. Istotny element, pomagający widzowi zanurzyć się w wieki przeszłe, stanowi w „Zielonym Rycerzu” oprawa dźwiękowa i wizualna. Imponująca scenografia i kostiumy (zaprojektowane przez Polkę, Małgosię Turzańską) powołują do życia świat miniony; a może nawet taki, który nigdy się nie ziścił, ale od dawna żył w ludzkiej wyobraźni. Immersyjne doznania wzmaga muzyka Daniela Harta, będąca niczym średniowieczny ambientowy trip wciągający widza w nieśpieszny, ale szalony danse macabre.
Wykreowany klimat jest jednocześnie idealną artystyczną glebą, na której wyrasta ponadczasowa legenda. Uniwersalny charakter „Zielonego Rycerza” pozwala na opowiedzenie historii inicjacyjnej – o młokosie zmuszonym do odrzucenia niedojrzałego postępowania; o kimś, kto ma się stać rycerzem, ale tak naprawdę musi przede wszystkim nauczyć się „być mężczyzną”. Lowery roztrząsa genderowe konteksty i dowodzo, że pomiędzy rycerskością a pozytywnie nacechowaną męskością nie można postawić znaku równości. Tę pierwszą twórca uznaje za toksyczną, łącząc ją z samozadowoleniem, brawurą, wiarą, że jeden doniosły czyn umożliwi zbieranie plonów przez całe życie. Dla reżysera bycie „prawdziwym mężczyzną” nie ma nic wspólnego z maczyzmem. Opowiadając o odwiecznym rytuale przejścia, Lowery dołącza więc do dyskusji na temat kryzysu męskości we współczesnym świecie. Gawain jest maminsynkiem i ma wiele wspólnego z Piotrusiem Panem (o którym reżyser przygotowuje kolejny film). Dorosłość jest dla niego zabawą, mimikrą – chce w niej uczestniczyć tylko wtedy, gdy uznaje to za wygodne.
Niezwykle ciekawą postacią w „Zielonym Rycerzu” okazuje się matka głównego bohatera. To ona niejako doprowadza do sytuacji, w których Gawain jest wystawiany na kolejne próby. Kobieta troszczy się więc nie tylko o to, żeby syn spał pod ciepłą pierzyną i jadł smakowite kąski, ale również o jego autentyczne i samoświadome bycie w świecie. Lowery zrywa tym samym z dość powszechnym przedstawieniem toksycznej relacji bliskości pomiędzy matką a synem przez pryzmat postępowania nadopiekuńczej rodzicielki – to Gawain nie chce odciąć pępowiny, zachowuje się jak wieczne dziecko. Reżyser stawia przy tym tezę, że mężczyźni w nowym świecie – tym, w którym patriarchat nie odegra już kluczowej roli – będą musieli nauczyć się korzystać z kobiecej mądrości. A jednocześnie przestać, niczym wampiryczne przerośnięte niemowlę, wysysać kobiecą energię (witalną i społeczną) dla własnej wygody, nie ucząc się przy tym samodzielności i odpowiedzialności.
Nieprzypadkowo główną rolę w „Zielonym Rycerzu” powierzono Devowi Patelowi, Brytyjczykowi hinduskiego pochodzenia. Obsadowe decyzje pozwalają uznać adaptację arturiańskiej legendy za dzieło postkolonialne. Gdy Gawain udaje się na ucztę do króla Artura, słynny wódz prosi siostrzeńca, by ten usiadł obok niego. Jednocześnie Artur przeprasza, że dotąd nie poświęcał Gawainowi zbyt wiele uwagi. Słowa te brzmią niczym przeprosiny przedstawiciela zachodniej kultury skierowane do pomijanej, uciśnionej i orientalizowanej reszty świata. Kiedy bohater zostaje wreszcie dostrzeżony przez kogoś, kto ma władzę, czuje się zobligowany do działania (po części dzięki wujowi, a po części dzięki matce). Gawain wybiera się więc na wyprawę, by dzięki niej móc „napisać” własną legendę. Dylemat, przed jakim staje, ma charakter geokulturowy: czy wejść w stare rozchodzone buty zachodniocentrycznej narracji, czy też znaleźć dla siebie odmienne środki wyrazu, odpowiadające temu, kim jest i skąd pochodzi? Pod tym względem „Zielony Rycerz” przypomina „Białego tygrysa” Ramina Bahraniego, który również mierzył się z pytaniem o tożsamość „człowieka orientu” w dobie glokalizacji.
Lowery postkolonialną refleksję uzupełnia proekologicznym morałem. Poszanowanie natury symbolizowanej przez tytułowego bohatera jest warunkiem sine qua non dla istnienia ludzkości. Cykl przyrody przypomina o śmierci; żarna czasu mielą człowiecze ciała, by te mogły stać się nawozem dla kolejnych istnień. Świadczy o tym monolog biedaka na pobojowisku i następujące po nim długie, powolne ujęcie panoramiczne ukazujące majestat lasu oraz umierającego, którego ciało pod wpływem czasu staje się jedynie zmurszałym kościotrupem. Obawiając się katastrofy ekologicznej, tkwimy w planetarnym egoizmie: martwi nas skończoność życia jednostki i gatunku (temat ten Lowery podejmował już w „Ghost Story”). „Zielony Rycerz” w tym sensie ma prosty przekaz: zachęca, byśmy zmienili postępowanie i przestali niszczyć to, co nas otacza.
Na koniec pozwolę sobie przemówić patetycznym tonem charakterystycznym dla średniowiecznych poematów: niezwykłe bogactwo tematów i symboli sprawia, że obcowanie z „Zielonym Rycerzem” wymaga nie lada wysiłku intelektualnego. Za tę pracę – a warto zacząć ją już na sali kinowej – śmiałek otrzyma jednak najwyższą nagrodę. Widz, łącząc ze sobą filmowe wątki, będzie miał szansę ujrzeć okrucieństwa i błędy ludzi Zachodu popełniane od wieków. Nawet jeśli wiedział o nich wcześniej, sugestywność filmu sprawi, że przemyśli je raz jeszcze i w innych kontekstach. „Zielony Rycerz” zachęca nie tylko do przemyślenia, ale i do działania. Podobnie jak główny bohater, każdy z nas powinien rozpocząć podróż ku nowemu, lepszemu, nietoksycznemu człowieczeństwu. Do podjęcia takich wypraw zachęcić potrafią jedynie arcydzieła.