Pedro Mairal to kolejny – po Alejandrze Zambrze – członek legendarnego projektu Bogotá39, którego twórczość literacka ma szansę zaistnieć na polskim rynku wydawniczym. Po niemal dziesięciu latach od opublikowania przekładu „Nocy z Sabriną Love”, debiutanckiej książki prozatorskiej autora, nakładem Wydawnictwa Pauza ukazuje się tłumaczenie „Urugwajki” – uhonorowanej statuetką Premio Tigre Juan dla najlepszej powieści hiszpańskojęzycznej (2016) i zekranizowanej w ubiegłym roku.
„Urugwajka” – w tłumaczeniu Barbary Jaroszyk – to, parafrazując określenie pierwszoosobowego narratora, „reportaż z pewnego wtorku”. Lucas Pereyra, czterdziestokilkuletni, niespełniony pisarz, mąż i ojciec, wyrusza wówczas z Buenos Aires do Montevideo, aby odebrać zaliczkę wydawniczą na poczet swojej książki. Ze względu na obowiązujące w Argentynie przepisy podatkowe i niekorzystny kurs walut, postanawia on przemycić zarobioną kwotę i nielegalnie zasilić domowy budżet, a przy okazji podnieść również własną, nadszarpniętą rozmaitymi kryzysami – osobistymi i twórczymi – samoocenę.
Za sprawą niefortunnego splotu – mniej lub bardziej przypadkowych – wydarzeń, niespełna dobę po wyruszeniu w drogę protagonista powraca do domu w jeszcze gorszej kondycji psychofizycznej niż wyjściowa. Małżeństwo Lucasa z podejrzewaną o zdradę Cataliną – bezpośrednią adresatką całej narracji – wkrótce znajdzie się w punkcie zwrotnym, zaś wizja upragnionego romansu z dwudziestokilkuletnią Guerrą już przerodziła się w serię frustrujących porażek – nie tylko seksualnych.
Głosy na temat „Urugwajki” są podzielone. Recenzentki, w tym na przykład Lucy Popescu, dostrzegają w niej „konfesyjną”, „słodko-gorzką medytację na temat miłości, pożądania i starzenia się”. Inne – jak Dana Hansen – zauważają, że dzięki zdolnościom literackim Mairala książka wykracza poza ramy tradycyjnej opowieści o mężczyźnie w kryzysie wieku średniego. Jeannine Burgdorf tropi utkwione w powieści ślady podatności bohatera na zranienie – stąd też zaimek, którego używa on względem syna: „mój” zamiast „nasz”. uznany zostaje za czytelny znak „przytłaczającej, ojcowskiej odpowiedzialności za chłopca” odczuwanej przez bohatera.
Nieco bardziej krytyczne odczytanie proponuje Ratik Asokan, na łamach „The New York Times” określający książkę mianem „rozjeżdżającej się, koślawej historii, w której zbyt wiele próbuje się upchnąć na stu pięćdziesięciu stronach” i której siłę napędową stanowi zamaskowany mizoginizm. Zdaniem recenzenta „Pereyra to typowy literacki samiec beta, który instrumentalizuje kobiety i ignoruje żeński punkt widzenia, ale jego oczywiste spotwornienie skrywa zasłona samoświadomości”.
Od samego początku czytałam „Urugwajkę” podobnie jak Asokan; być może dlatego stosunkowo krótka lektura stawiała silny opór, na przemian irytowała mnie, żenowała i nużyła, prowokowała pełne niedowierzania unoszenie brwi, głębokie westchnięcia beznadziei czy przewracanie oczami ze zniecierpliwieniem.
Nieustannie zastanawiałam się, czemu ma służyć – z punktu widzenia pisarza-bohatera, ale także pisarza-autora – ramowanie narracji w skrajnie męskocentryczny, mizoginiczny i egocentryczny sposób. Nie potrafiłam ani przez chwilę sympatyzować z mężczyzną, który najpierw wylicza całą serię małych-wielkich codziennych katastrof, a następnie umyślnie sprowadza wszelkie małżeńskie problemy do nieregularności pożycia seksualnego („Jeśli chcesz ograniczyć swoje życie seksualne do dwóch numerków na miesiąc, proszę bardzo, ale ja tak nie mogę”, s. 11). Nie mogłam go znieść, gdy rozwodził się (nomen omen) nad własnym powodzeniem u innych kobiet, wspominał okazje do skoku w bok, wspaniałomyślnie niewykorzystane wyłącznie dlatego, że – jak sam argumentował – ma małe dziecko.
Moje największe zastrzeżenia budził jednak zamysł koncepcyjny: skierowanie narracji Lucasa bezpośrednio do Cataliny. Bez względu na to, jaki kształt przybrała ostatecznie ich relacja, pisanie o „gorącej”, „mokrej cipce” (s. 33) kochanki, wspominanie próśb o to, by „ją zerżnął”, (s. 34) lub deklarowanie – przy okazji obscenicznego komplementu („Jaki ładny kutas”) – że „żadne inne słowa nie sprawiają mężczyźnie podobnej przyjemności. Nawet «jesteś geniuszem», «kocham cię» czy co tam jeszcze” (s. 35), zakrawa co najmniej na perwersję. Nawet gdy adresatka to postać fikcyjna.
„Gromadziłem w sobie złość, trujący testosteron” (s. 12), wyznaje w pewnym momencie Lucas. Bez względu na rzeczywisty stopień jego autorefleksyjności i skalę samokrytyki, nagromadzenie testosteronu zatruwa nie tylko bohatera, ale również samą powieść. Co z tego, że tym razem Mairal oszczędza nam wiedzy na temat tego, dlaczego „pies jest mądrzejszy od niejednej laski”[1]. Co z tego, że ustami protagonisty snuje refleksje na temat pochodzenia i klasy społecznej, statusu pisarza i związanych z tym zawodem rozterek, a także wpływu konstruktów społecznych na definiowanie rodziny i małżeństwa. (Jakże zmyślny zabieg retoryczny: dostarczywszy mnóstwa dowodów na własny wkład w pogłębienie związkowego kryzysu, fakt jego zaistnienia ostatecznie zrzucić na karb skostniałych norm. To dopiero ekwilibrystyka!)
Choć po „Nocy z Sabriną Love” poprzeczka nie była ustawiona zbyt wysoko, autor i tak poniósł porażkę. Lektura „Urugwajki” rozczarowuje. Czy może raczej: wzmacnia rezerwę względem określonego typu bohatera – pseudo-refleksyjnego, retorycznie sprawnego, wrażliwego głównie na uroki ciała kobiety i zobojętniałego na całą resztę. Lucas jest o kilkanaście lat starszy od Daniela, nastoletniego, niedoświadczonego protagonisty „Nocy…”, ale to wciąż facet, którego życiowe dylematy sprowadzają się chwilami do tego, „co zrobić, żeby przelecieć pannę, która płacze i w dodatku prowadza ze sobą psa swojego chłopaka?” (s. 80). To „sponiewierany, upokorzony samiec” (s. 147), perorujący z głębi swego patriarchalnego umoczenia. Z pozoru samokrytyczny, w gruncie rzeczy przykry kabotyn, mający do zaoferowania rozczarowująco sztampową narrację (romans z młodszą kobietą jako odpowiedź na rutynę życia codziennego; homoseksualny związek żony jako ożywczy rewers podejrzeń o tradycyjną, heteroseksualną niewierność; relacja z dzieckiem jako czysta, niczym nieobciążona i niezniszczalna).
„[…] zrozumiałem z całą pewnością, że cię kocham […] i będę kochał zawsze, cokolwiek się stanie” – zapewnia Lucas w zamykającym fabułę, melodramatycznym fragmencie. W tym momencie staje się dla mnie jasne: to taki argentyński „kryzysowy narzeczony”, niczym refren powtarzający megalomańskie historie o tym, jak mogło być, a nie było. Nic dziwnego, że Pedro Mairal nie palił się do oddania głosu Catalinie. Wówczas bohater „Urugwajki” musiałby skonfrontować się z jedynie słuszną odpowiedzią na wszystkie te rewelacje i wynurzenia. Mogłaby ona brzmieć następująco: człowieku, do diabła z taką miłością!