Nr 11/2022 Na teraz

Kronika zapowiedzianego rozpadu

Andrzej W. Nowak
Społeczeństwo Literatura

Mam pewną słabość. Gdy prokrastynuję, jedną z moich wstydliwych rozrywek jest oglądanie filmików z niedźwiedziami, które kąpią się w basenach, używają huśtawek, buszują w śmietnikach. Ich obecność w północnoamerykańskich domach traktowałem zawsze jako dowód na to, że przyroda mimo naszej globalnej nad-obecności potrafi sobie poradzić. Niedźwiedzie, a szczególnie zwinne i zgrabne niedźwiedzie czarne (baribale) łatwo poddają się antropomorfizacji: potrafią chodzić na dwóch nogach, mają dość chwytne przednie łapy, ich wielkość pozwala im adaptować się do wielu skrojonych na ludzką miarę mebli ogrodowych, basenów czy rozwiązań architektonicznych. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że niedźwiedzie bywają niebezpieczne. To nie „śmietnikowe pandy” (szopy pracze), szopy-łotrzyki – ich obecność może niepokoić, przypominając o świecie po ludzkiej nad nim dominacji.

W swoim prywatnym archiwum niedźwiedzio-ludzkie spotkania umieszczałem w katalogach „antropocen” i „koniec świata”. Matthew Hongoltz-Hetling w reportażu „Niedźwiedzia przysługa” zaskoczył mnie, pokazując, że te można umieścić w innym (choć nieodległym) katalogu: krytyka kapitalizmu.

Krytyka kapitalizmu – szczególnie w jego libertariańskiej wersji – to wiodący motyw książki. Jednakże nie jest ona kreślonym grubą kreską „słusznym manifestem” – to opowieść o wiele bardziej złożona. W rezultacie otrzymujemy kronikę postępującego upadku rozpisanego na trzech splatających się aktorów: miasteczko Grafton w amerykańskim stanie New Hampshire, projekt libertariański Free Town Project i baribale – amerykańskie czarne niedźwiedzie.

Wielowątkowa historia rozpoczyna się w roku 2004, kiedy w miasteczku Grafton wystartował eksperyment społeczny. W jego ramach podjęto próbę utworzenia „wolnego miasta” – libertariańskiej utopii. Kolejną ważną dla tekstu datą jest rok 2012 – w którym w okolicy miasteczka doszło do pierwszej notowanej wiarygodnej relacji z ataku baribala na człowieka w stanie New Hampshire. Pomiędzy tymi datami Hongoltz-Hetling odtwarza spiralę złożonych działań, w wyniku których powstała gra o sumie zerowej: taka, w której przegrywają wszyscy.

Grafton – miasteczko położone w lesistej, górzystej okolicy – powstało przez podbój zarówno rdzennych mieszkańców, jak i przyrody. Lasy stanu New Hampshire stanowiły ważny zasób potrzebny dla przemysłu i kapitalistycznej akumulacji kapitału, ale zarazem (i w rewersie) były ostoją dla licznej populacji niedźwiedzi. Mitologię miasteczka tworzyła więc walka z naturą i wydzieranie jej pilnie strzeżonych dóbr. Tyle tylko, że w czasie, gdy zaczyna się opowieść, zmienia się układ sił: przemysłowa historia Grafton staje się przeszłością, a miasteczko jest powidokiem dawnej świetności. W szekspirowskim geście upadek naznaczony jest przyjściem lasu pod mury. Ta analogia nie jest przesadzona: jego mieszkańcy przychodzą dosłownie, „pukają do drzwi”, jako że głodne baribale buszują na gankach rozrzuconych na wzgórzach domów.

Dezindustrializacja Grafton to wynik przemian na poziomie ponadlokalnym. W dużej mierze odpowiadają za nie czynniki, na które lokalni mieszkańcy mają znikomy wpływ. Jednak fakt, że Grafton (nie)poradziło sobie z zewnętrznymi czynnikami, nie pozostaje bez związku z historią polityczną samego miasteczka. Długoletnie przywiązanie do idei niskich podatków spowodowało, że nie miało ono „poduszki bezpieczeństwa”. Silne wyznawanie „wolności od” sprawiło, że nie wykształciły się w nim silne publiczne instytucje, a nieliczne, które powstały, uległy erozji i rozpadowi. Najwyraźniejszy przykład stanowią „odwieczne” kłopoty z zapewnieniem funkcjonującej straży pożarnej. To znamienne – miejscowość położona w lasach, a więc silnie narażona na pożary, nie była przez lata w stanie ufundować sprawnie działającej służby ratunkowej. W czasie wydarzeń opisanych w książce i tak nastąpił postęp – wszak istniał szczątkowy jednoosobowy „oddział”; jednakże przy interwencjach większych niż źle rozpalone ognisko musiał on polegać na pomocy z sąsiednich hrabstw. Grafton ulegało więc stopniowej implozji, zapadało się w sobie osaczane przez miejscowe lasy i spoglądające z ich cienistego wnętrza baribale. Sprawy miały się jednak pogorszyć, a powolny rozkład – zintensyfikować.

Upadające, lecz cieszące się wątpliwą sławą niskiego opodatkowania Grafton przyciągnęło bowiem grupę aktywistów libertariańskich. Próbowali oni przejąć władzę w miasteczku, aby zamienić je w libertariańską utopię. Libertarianie, dla których logika jest ważniejsza niż ontologia, z reguły mało się przejmują tym, jak wygląda świat, jakie rządzą nim prawa i co z tego wynika. Obce jest im heglowsko-marksowskie stwierdzenie, że „wolność to uświadomiona konieczność”. Idea wolności, którą promują, wolna (nomen omen) jest od negocjacji, pracy, wykuwania przestrzeni dla niej. To wolność, która chce zaistnieć, wymazując istnienie rzeczywistości.

Tak było i tym razem. Wygadani na internetowych forach wojownicy klawiatury przyjechali z gotowym planem – wszystko było „jasne i logiczne”. Plany rozwoju wspaniałego Wolnego Miasta, a później Wolnego Stanu były banalnie proste. Nic, tylko zaczynać. Jak wydumali, tak zrobili.

I wtedy rzeczy zaczęły się psuć. Pierwszym problemem okazali się tak zwani starzy mieszkańcy. Nie wiedzieć czemu byli oni przywiązani do swego miasteczka i choć odpowiadała im idea niskich podatków, do bardziej radykalnych pomysłów mieli nastawienie co najmniej sceptyczne. Co więcej, zdawali się wyznawać dziwaczny pogląd, wedle którego chcieli bronić jakichś wewnętrznych regulacji i ustaleń. Nie dali się uszczęśliwiać przynoszoną z zewnątrz wolnością. Ci „niewdzięcznicy” mieli własne zdanie, poważnie uchybiając zasadom gościnności i otwartości. Przecież libertariańscy utopiści przynosili im w darze wolność – ideę tak cenną, że czyjaś wola nie powinna stanowić dla niej przeszkody! Mieszkańcy Grafton mogli uważać się za zwolenników niskich podatków i ograniczonej ingerencji rządu, ale w oczach libertarian stanowili po prostu kolejny przykład etatystów.

Jakby tego było mało, aktywiści natrafili na jeszcze jeden opór – tym razem ze strony przyrody. Dość bezczelnie nie chciała ona poddać się „logice”. Wcześniej stanowiła kłopot i wyzwanie dla niskopodatkowej strategii mieszkańców Grafton; teraz postanowiła być jeszcze bardziej krnąbrna. Nieremontowane drogi stawały się nieprzejezdne, odcinając dawniej zamieszkałe obszary. Lasy pozbawione działania sprawnych służb leśnych słabo przyciągały turystów, za to rosła populacja baribali. Okazało się, że wolnościowe miasteczko przyczep trzeba od nich odgrodzić palisadą. Mieszkańcy obserwowani przez czujny wzrok baribali musieli zamykać swe domy, chować koty domowe, zaprzestać siadywania na ganku.

Dziwnym trafem im bardziej libertarianie i mieszkańcy Grafton hołdowali wolności od państwa i podatków, tym mniej wolności było wokół. I tym więcej, przynajmniej początkowo, wolności otrzymywały baribale. Oswojone z obecnością ludzi, poczynały sobie coraz śmielej. Pełne śmietniki, koty domowe, niedomknięte okna – wszystko to stanowiło dla nich alternatywne źródła pożywienia, dużo bardziej atrakcyjne od jagód. Przysmakiem ulubionym były pączki, którymi jedna z mieszkanek regularnie je dokarmiała. W zasadzie baribale wydawały się libertarianami bardziej nich ludzie, libertarianami doskonałymi: wolne duchy nieskrępowane podatkami i nadmiernie rozrośniętym państwem. Tyle tylko, że zarówno starsi mieszkańcy Grafton, jak i nowo przybyli utopiści nie rozpoznali w niedźwiedziach swych wolnorynkowych pobratymców. Laissez faire dotyczyć miało jedynie ludzi. Okazało się, że w libertariańskiej utopii zabrakło miejsca na to, aby negocjować sfery wolności między niedźwiedziami (przyrodą) a ludźmi. Służby leśne, zbyt słabo opłacone i przepracowane, nie miały czasu, chęci i sił, aby śledzić rozwijający się konflikt. Co więcej, przyjmowały dość przychylną niedźwiedziom postawę, nie próbując interweniować. Rozwiązanie konfliktu pojawiło się w szarej sferze: lokalni mieszkańcy, na co dzień dumni z prawa do posiadania broni, przymykali oko na nielegalne polowania. Przyjmowały one często trudną do wyobrażenia postać – strzelania do niedźwiedzi zimujących w gawrach.

Tak oto rozwijająca się gra o sumie ujemnej doprowadziła do sytuacji, gdzie wszyscy stracili – niemożliwa koegzystencja przerodziła się w wojnę wszystkich ze wszystkimi. Arystoteles pisał, że poza społeczeństwem mogą żyć albo zwierzęta, albo bogowie. Cóż, w Grafton okazało się to prawdą.

„Niedźwiedzia przysługa” to bardzo „polska” książka – nie tylko dlatego, że zaskakująco duży odsetek mieszkańców miasteczka nosi nazwiska sugerujące polskie pochodzenie. Jest ona polska, gdyż dobrze ilustruje to, do czego prowadzi samozwijanie się nowoczesności. Grafton w USA funkcjonowało jako laboratorium, małoskalowy eksperyment. W Polsce, niestety, powtarzamy te same błędy – tyle że w skali kraju. Przykładów nie brakuje: zniszczenie wielu linii i połączeń kolejowych, niedofinansowanie służby zdrowia i szkolnictwa publicznego, brak socjalnych mieszkań i przyzwolenie na chaotyczną, służącą jedynie deweloperom zabudowę, zaniedbana gospodarka wodna, intensywnie wyniszczająca gospodarka leśna… Każdy z tych procesów można zatrzymać. Wymaga to jednak zmierzenia się z anarchokapitalizmem, rozprawienia się z polskim libertarianizmem stosowanym.

Przykładem owego polskiego sprywatyzowania może być miejsce wypoczynku, które ostatnio odwiedziłem. Znajdowało się ono przy pewnej drodze krajowej, między zajazdem a całkiem malowniczą rzeką. Przed zajazdem przygotowano szereg wiat ze stolikami oraz ołtarze dla polskiej wiosenno-letniej „religii”, czyli miejsca grillowe. Wyposażono w nie każdy ze stolików-wiat. Wydawałoby się, że rozsądniej będzie przygotować jedno większe miejsce grillowania na uboczu – tak aby dym i zapach nie przeszkadzały siedzącym pod wiatami. Ale perspektywa negocjowania takiego drobiazgu, jak wspólne dzielenie rusztu, wydała się przerażająca. Postawiono więc na prawo do osobności. To analogiczna gra o sumie ujemnej. Wszyscy tracą – środowisko (rozpalanie osobnych grilli do każdej z kiełbasek czy wegeszaszłyków jest kompletnie nieekologiczne), wypoczywający (wędzący się w smrodzie palonego tłuszczu), właściciel (który za zabudowę zapłacił horrendalną sumę). Wolnorynkowiec Milton Friedman pisał, że „nie ma darmowych obiadów”. Nie dodał jednak, że to w świecie libertariańskim obiady są najdroższe i – paradoksalnie – okupione największą utratą wolności.

 

Matthew Hongoltz-Hetling, „Niedźwiedzia przysługa. Jak w amerykańskim miasteczku nie powstała libertariańska utopia (i co nieco o baribalach)”

Tłumaczenie: Aleksandra Paszkowska
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Warszawa 2022