W latach 70. Alejandro Jodorowsky chciał przenieść powieść „Diuna” Franka Herberta na taśmę filmową w formie, jakiej świat dotąd nie widział. Film chilijskiego reżysera miał być dziesięciogodzinnym (!) przedsięwzięciem z muzyką Pink Floyd, scenografią H.R. Gigera i Moebiusa oraz obsadą złożoną między innymi z Salvadora Dalego, Orsona Wellesa, Amandy Lear i Micka Jaggera. Przedprodukcja pochłonęła aż dwa z ponad dziewięciu milionów dolarów budżetu; nie powinno zatem dziwić, że ten fascynujący projekt upadł z powodów finansowych.
Drugi raz w starciu z „Diuną” poległ David Lynch – jego wersja z 1984 roku została wprawdzie zrealizowana, ale efekt końcowy padł ofiarą cięć montażowych wymuszonych przez studio i był tak odległy od pierwotnej wizji reżysera, że ten wycofał swoje nazwisko z czołówki. Ta „Diuna” okazała się kasową klęską i zebrała miażdżące recenzje (Roger Ebert zawyrokował, że jest to najgorszy film roku). I choć obraz z Kyle’em MacLachlanem w roli Paula Atrydy ma swoje walory i niezaprzeczalny urok, dla Lyncha jest wciąż żywą, nieodrobioną traumą.
Trzecią przymiarkę do książki uznawanej powszechnie za niemożliwą do sfilmowania stanowił trzyczęściowy miniserial „Frank Herbert’s Dune” z 2000 roku (kontynuowany trzy lata później pod tytułem „Frank Herbert’s Children of the Dune”). Była to adaptacja wierna oryginałowi, lecz cierpiąca na wszelkie wady niskobudżetowej produkcji przeznaczonej na mały ekran. Warto pamiętać, że w owym czasie stacje telewizyjne nie dysponowały środkami pieniężnymi, które pozwoliłyby na realizację serialu na skalę „Gry o tron” czy „Wikingów”.
Nie ulega wątpliwości, że „Diuna” jest dla filmowców materiałem problematycznym i niebezpiecznym, ale zarazem (a może przez to) szalenie atrakcyjnym, pociągającym. Któż bowiem nie chciałby przejść do historii kina jako realizator pierwszej w pełni udanej ekranizacji opus magnum Herberta? Denis Villeneuve – kanadyjski reżyser, który tworzył cenione kino autorskie, zanim o jego talent upomniał się Hollywood – jako zdeklarowany wielbiciel „Diuny” zamierzał stworzyć ekranizację ostateczną, która wreszcie oddałaby sprawiedliwość literackiemu pierwowzorowi. Czy tak się stało?
„Diuna” A.D. 2021 to pierwsza z dwóch części filmowej sagi, obejmująca mniej więcej połowę obszernej powieści, która w polskim tłumaczeniu liczy ponad sześćset stron. Można się domyślać, że pewną rolę odegrał tu przypadek „Hobbita”, filmu sztucznie podzielonego na trzy oddzielne odsłony, z których każda zarobiła krocie. O ile jednak powieść Tolkiena zmieściłaby się w jednym filmie, o tyle „Diuna” skondensowana do pojedynczego seansu mogłaby podzielić smutny los swego okrojonego poprzednika (nie)podpisanego przez Lyncha.
Scenarzyści dokonali oczywiście pewnych cięć, zmian i uproszczeń, film bowiem jest medium zupełnie innym niż literatura i jako taki rządzi się odmiennymi prawami. Wygląda na to, że miłośnicy Herberta zdążyli się już podzielić w sprawie wierności ekranizacji Villeneuve’a wobec książki, nie ma to jednak większego znaczenia. Kwestie dotyczące stopnia przywiązania do materiału źródłowego i odstępstw od tegoż nie będą tu szczegółowo roztrząsane, ponieważ film powinien bronić się sam – nawet jeśli powstał na kanwie dzieła literackiego.
Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas oglądania nowej „Diuny”, to gigantyczny rozmach, z jakim zrealizowano ten dwuipółgodzinny film. Monumentalne kadry przedstawiające pałac Atrydów na skalistym wybrzeżu, mieniące się żółciami i brązami piaski bezkresnej pustyni na planecie Arrakis, skrytobójczy atak imperialnych oddziałów – to wszystko robi wrażenie. Imponująco wypadają również sceny kameralne, rozgrywane w pieczołowicie dopracowanych wnętrzach. Villeneuve wyraźnie usiłuje łączyć blockbusterową konwencję z arthouse’ową formułą.
A jednak ta zamaszysta epickość, podkreślana nieznośnie bombastyczną muzyką Hansa Zimmera (który od czasu „Incepcji” Nolana komponuje w kółko ten sam temat), szybko zaczyna przytłaczać i nużyć swą powtarzalnością. Fabuła staje się przewidywalna, zgodnie ze sprawdzonym schematem po chwilach wyciszenia następują hałaśliwe i dynamiczne sekwencje zbiorowe. Tych drugich jest zresztą sporo; „Diunie” daleko do subtelnego, refleksyjnego kina w duchu „Nowego początku” i „Blade Runnera 2049”, wcześniejszych flirtów Villeneuve’a z science fiction.
Nie licząc jednej umiarkowanie zabawnej sceny, film jest niemal całkowicie pozbawiony lekkości i humoru. Dominuje niedorzeczna powaga, która w pewnych momentach paradoksalnie wywołuje niezamierzony komizm. Jaskrawym przykładem bezwiednej autoparodii są pompatyczne, szeleszczące papierem dialogi. Postaci nie rozmawiają, lecz przemawiają. Kiedy nie wypowiadają swoich wzniosłych kwestii zmanierowanym tonem, mruczą coś pod nosem. To, co sprawdzało się w książce, na ekranie kinowym sprawia wrażenie pretensjonalnej sztampy.
Wielowarstwowa powieść Herberta porusza całe spektrum tematów, spośród których Villeneuve w powierzchowny sposób podejmuje tylko kilka. Dorastanie, konflikty wewnętrzne, dynamika relacji między bohaterami, walka o władzę, spiski i zdrady, konfrontacja z innymi kulturami, eksploatacja surowców naturalnych, kolonializm, chciwość – elementy stanowiące szkielet oryginalnej historii tutaj są ledwo naszkicowanym tłem dla eksplozji, pościgów, potyczek na miecze, lotów nad pustynią i czerwi żądnych ludzkiej krwi. Zwycięstwo widowiska nad filozofią.
W widowisku aktorzy nie mają zbyt wiele do zagrania. Timothée Chalamet w roli głównej ma charyzmę sklepowego manekina, Baron Harkonnen w kreacji Stellana Skarsgårda to karykaturalny, jednowymiarowy potwór, zaś książę Leto w wykonaniu Oscara Isaaca jest nieskazitelnie szlachetny. Josh Brolin, Jason Momoa i Javier Bardem nie wychodzą poza swoje emploi (odpowiednio: twardy mentor, dziarski bohater i tajemniczy tubylec). Najciekawsza postać to Lady Jessica w wyważonej interpretacji Rebeki Ferguson, ale nie jest ona w stanie udźwignąć całego filmu.
Bizantyjska forma przerosła spłyconą treść, sprowadzając całość do poziomu sterylnego spektaklu. Wysmakowane od strony wizualnej dzieło Villeneuve’a momentami ogląda się z zapartym tchem, lecz wrażeniom estetycznym nie towarzyszą żadne głębsze przemyślenia, które ten sprawny i doświadczony reżyser potrafi przecież prowokować (vide rzeczona kontynuacja „Blade Runnera”). Kino to jednak coś więcej niż tylko szerokie kadry. Jak na film nakręcony przez fana i dla fanów, „Diuna” jest dziwnie pozbawiona serca, zimna, niemal pusta w środku.