Zapewne pamiętacie książki z serii „Gdzie jest Wally?”. W gąszczu przedmiotów i osób skrywał się okularnik w biało-czerwonym swetrze w paski i czapce z pomponem. Mimo kontrastowego względem tłumu ubrania doskonale kamuflował się w – często absurdalnej w swym nadmiarze – przestrzeni. Nic dziwnego, że znalezienie Wally’ego było powodem do odczuwania dziecięcej dumy. Álvaro Ortiz dorobił się swojego Wally’ego – tylko realizuje koncept nieco na opak. Bo jego postać nie ma swetra, czapki czy okularów jako wyróżnika, lecz sporego penisa. A zamiast radości niesie śmierć.
Lorenzo i Manuel mieli sporo szczęścia – wszak szukanie mieszkania w Barcelonie nie należy do najłatwiejszych (zresztą traumatyczności tego doświadczenia nie trzeba tłumaczyć osobom usiłującym wynająć mieszkanie w polskich miastach), zwłaszcza dla dwójki niezbyt majętnych studentów. A im udało się znaleźć mieszkanie, które nie dość, że wyglądało przyzwoicie, to na dodatek mieściło się w nie do końca zamieszkanej kamienicy. Dla dwójki młodych chłopaków fakt, że lokal piętro niżej nie był wynajmowany przez lokatorów, ale stanowił magazyn antykwariatu, był dodatkowym atutem – pozwalał im na rozkręcanie świetnych imprez bez potencjalnych skarg sąsiadów. Postanowili więc zignorować wszelkie czerwone flagi i podpisać umowę najmu. Decyzja ta będzie miała swoją cenę – magazyn antykwariatu stanie się obsesją Lorenzo.
Tak zaczyna się komiks Ortiza. Błaha sprawa, pozornie nudna przestrzeń nieodwiedzanego magazynu pozwala na zawiązanie akcji i zasianie w czytelniku nuty podejrzliwości.
Ale zarazem Ortiz nie traci czasu na mozolne budowanie intrygi poprzez niuanse i detale. Dlatego ledwie stronę dalej serwuje nam obezwładniającą scenę, w której przypadkowy – a przynajmniej: nam nieznany – mężczyzna roztapia się na ulicy, niczym bałwan w ciepły, letni dzień. Widok jest zdecydowanie nieprzyjemny: widzimy krew, wnętrzności, skórę i kości. Nie chcę niczego spoilować, ale zapewniam, że będzie jeszcze dziwniej.
Będzie też wielowątkowo. Bo autor zarzuca nas kolejnymi postaciami i historiami , w które są uwikłane. Lorenzo zostanie z nami już do końca – osią fabuły stanie się prowadzone przez niego śledztwo w sprawie zgormadzonych w magazynie zbiorów. Jednak przerywać je będą co chwilę inne, często dynamiczniej rozwijające się opowieści. Poznamy w ten sposób hiszpańskiego pisarza zakochanego w skandynawskich kryminałach i bezskutecznie próbującego swoich sił w tym gatunku; uwikłaną w niezdrową relację ze swoim mocodawcą guwernantkę Calixtę; twórcę komiksów, który przygotowuje biografię Caravaggia; rozwódkę pracującą na kamerkach, którą pewnego dnia odwiedzają wyznawcy kosmicznego bóstwa pokroju Jehowy. Wszystkie te historie mają kilka istotnych punktów wspólnych: są krótkie, często wieńczy je tragiczny finał, zazwyczaj w którymś z opowiadających je kadrów uda nam się wypatrzyć pewną dziwną figurkę postaci ze sporym prąciem.
To właśnie nasz, to znaczy Ortizowy, Wally – przypominająca prehistoryczną rzeźbę figurka, mająca w sobie coś złowieszczego. Pojawia się zawsze tam, gdzie dzieje się coś niedobrego – w trakcie lektury szybko pojmiemy tę zasadę. Wyglądająca niewinnie, może wręcz naiwnie, niczym męski odpowiednik Wenus z Willendorfu, rzeźba wydaje się jedynie prymitywnym symbolem witalności i płodności. Świadek przypadkowych zdarzeń czy wręcz przeciwnie – katalizator zła? Popkultura przyzwyczaiła nas do drugiej z odpowiedzi i ku niej skłaniamy się (słusznie) i tym razem. Ale w komiksie nie jest to tak oczywiste: już po kilku mikrohistoriach przekonamy się, że figurka niesie w sobie pierwiastek zarówno destrukcji, jak i chaosu, niejako łącząc dwa wspomniane wyżej wyjaśnienia. Autor komiksu na tym nie poprzestaje – w jego świecie przedstawionym posążek dodatkowo intensyfikuje ludzkie popędy; figurka zdaje się emanować nie tylko śmiercionośną, niszczycielską siłą, ale też mocną aurą seksualności. Prawda, którą posążek skrywa, musi być przerażająca.
Tak naprawdę Ortiz nie zamierza nam wyjaśnić w żadnym momencie, o co chodzi i co z tego dla nas wyniknie. Spodziewamy się jednak, że nic dobrego. Im dłużej czytamy, tym bardziej rozumiemy, że nie chodzi o wyjaśnienie, ale o zanurzenie w absurdzie. Nawet wtedy, gdy autor w jednym z rozdziałów rysuje kosmogoniczny obraz początków ludzkości zrodzonej z kosmicznego nasienia (co wydaje się wyłożeniem odpowiedzi na pytanie o celowość figurki i sposób urządzenia świata), nie możemy pozwolić sobie na to, by wziąć owo wyjaśnienie na serio. „Absurdalny” to zresztą zapewne jeden z przymiotników najczęściej przychodzących na myśl podczas lektury „Rytuałów”. Obok niego dostawić można także określenia „brutalny” i „dziwnie przerażający” – dziwnie, bo nie w sposób oczywisty ani nie według znanej konwencji, ale o wiele subtelniej i bardziej zniuansowanie. Bo śledztwo niekoniecznie styka się tu z wielką Historią czy z medialną sensacją, ale raczej toczy się na poziomie niewytłumaczonej śmierci, do której doszło niegdyś na naszym osiedlu, a o której do dzisiaj rozprawia się na ławeczce pod blokiem czy w lokalnym sklepie.
Ortiz wzmacnia absurdalność świata przedstawionego poprzez posługiwanie się silnymi kontrastami. Niewielka figurka z jednej strony i jej wielka moc z drugiej. Charakterystyczna, groteskowa anatomia posążka z jednej strony i zupełnie poważne zagrożenie z drugiej. Potężne zagrożenie dla świata z jednej strony, ale lokalność zagadki z drugiej.
Tylko więc pozornie kontrast dotyczący figurki wynika jedynie z graficznej oprawy – zawarty jest także w fabule. Ale przy kwestii rysunku warto się zatrzymać – bo świadomie wpisana w niego „absurdalność” dotyczy nie tylko projektu figurki, ale całego świata przedstawionego komiksu. Oritz posługuje się prostą, miękką kreską. Komiks jest pełen koloru, dość oszczędnie, ale wyraźnie zarysowanych postaci i starannie ułożonych kadrów. Formalnie to raczej tradycyjna praca, po której łatwo nawigować. W kontraście do sfery wizualnej, w sferze fabularnej co chwilę ktoś traci życie w coraz to bardziej spektakularny sposób. Zabawowa kreska służy więc do tego, by przedstawiać odcięte dłonie czy głowy, mózg rozbryźnięty na ścianie, wnętrzności wylewające się z rozciętego brzucha. Bo, jak już wskazałam, autor lubuje się w tego typu kontraście. Całość przypomina animowany serial „Happy Tree Friends”, w którym grupa mieszkających w lesie zwierzątek przeżywa (lub raczej: nie przeżywa) przygody rodem z „Piły”.
Ortiz okazuje się kimś w rodzaju komiksowego Quentina Tarantino – świetnie bawi się, podsuwając nam coraz to bardziej groteskowe i brutalne pomysły. Tym samym twórca dystansuje się od tragiczności losów swoich postaci. Ale zdystansowani do wydarzeń zdają się często również sami bohaterowie. To zaś ponownie zwraca naszą uwagę na rysunek. Proste twarze postaci, składające się zazwyczaj nie więcej niż z trzech kropek i trzech kresek, w obliczu wszechogarniającego zła emanują obojętnością – niewzruszone przyjmują do wiadomości kolejne przerażające zwroty akcji. Byłoby w tym coś z komiksowego postmodernizmu, z pastiszu, z nieoczywistego mrugnięcia okiem przez postacie świadome, że to tylko opowieść i nie trzeba brać jej na serio. Ale jednak tak nie jest. Bo jednocześnie, gdy wśród milczącego jak zaklęty tłumu podnosi się pierwszy krzyk, ludzkość wpada w przerażenie. Tak jakby była świadoma nie tyle umowności, ile nieuchronności losu. Zaklęty w figurce chaos zdaje się opanowywać każdego po kolei. Konfrontując się z tym, co autor serwuje nam przez ponad sto stron komiksu, ze sporą dozą śmiałości stwierdzamy, że ludzkość jest zgubiona.
Ortiz nie powie nam, czym tak naprawdę jest rzeźba ani jaki los ostatecznie spotka ludzi. Przewidując jednak nadchodzący w komiksie koniec świata, możemy przyznać, że w wykonaniu Ortiza apokalipsa jest trochę śmieszna, trochę przerażająca, a z pewnością bardzo konfundująca.