Nr 11/2024 Na teraz

Koniara Carter

Łukasz Muniowski
Muzyka

„To nie płyta country, to płyta Beyoncé” – powiedziała pani Knowles-Carter o swoim nowym albumie „Cowboy Carter”, a ja po spędzeniu z nim kilku godzin chyba rozumiem, o co chodziło. Początkowo chciałem tę deklarację postrzegać jako oznakę skromności, dowód, że Beyoncé nie będzie wchodzić na nie swoje pole, prowadząc za sobą tłum lojalnych fanów, którzy zdążyli już zdecydowanie zaprotestować przeciwko usunięciu utworów ich ulubienicy z list przebojów muzyki country. Teraz jestem jednak bliższy opinii, że chodzi o coś odwrotnego: Beyoncé – w markowych kowbojkach, z kapeluszem projektu Gladys Tamez na głowie i z hobby horse’em w dłoni – wpada do tancbudy z napisem „country” nad drzwiami. Nie zaważa, że goście lokalu postrzegają go jako miejsce, w którym znajdą zrozumienie bez konieczności opowiadania historii swojego życia, bo teksty piosenek zrobią to za nich. Beyoncé przesłuchała kilka płyt, obejrzała kilka filmów i teraz jest kowbojką gotową na pojedynek, gdyby ktoś miał z tym problem.

Jej pewność siebie (to w końcu Beyoncé) robi wrażenie – i jest artystce potrzebna, by przyćmiewać jej powierzchowne podejście do country. Mówiąc o „Cowboy Carter” jako o płycie Beyoncé, zdejmuje ona z siebie odpowiedzialność za odnoszenie się z szacunkiem do tradycji gatunku. Na „Renaissance” (2022) jej poczucie wyższości było bardzo na miejscu, bo drag to intencjonalne przejaskrawienie, wejście w konwencję. Na „Cowboy Carter” artystka jest bardziej zaaferowana estetyką country niż tym, co czyni gatunek wyjątkowym. Wygląda to podobnie jak w przypadku jej męża, Jay-Z, który próbował prezentować się jako znawca sztuki, rapując o Banksym i Basquiacie – wiedza Beyoncé o country nie wykracza poza mainstream i klisze z westernów.

Country nieprzerwanie cieszy się popularnością na amerykańskich listach przebojów, ale prawdziwą długowieczność osiągają utwory stawiające w centrum tak zwanych zwykłych ludzi i ich problemy. Takie „Take This Job and Shove It” Johnny’ego Paychecka (1977) wciąż trafia w sedno, bo każdy miał kiedyś ochotę rzucić papierami i po prostu odejść z pracy. Inna sprawa, że country zbudowano częściowo na coverach i interpretacjach, w czym przodowali choćby June Carter i (schyłkowy) Johnny Cash – gdyby Beyoncé nagrała album w hołdzie artystom country, interpretując ich utwory na swój sposób, „Cowboy Carter” byłaby płytą w duchu country, co byłoby najpiękniejszym możliwym ukłonem w stronę tego gatunku (oczywiście obok nagrania płyty country per se). Niestety, stało się inaczej.

Recenzję nowej płyty Beyoncé można zamknąć w analizie jej interpretacji (i adaptacji – wszak mamy tu zmieniony tekst) „Jolene” Dolly Parton. Już sam dobór utworu może budzić wątpliwości, bo wskazuje na znajomość gatunku opartą na pięciominutowym skorzystaniu z wyszukiwarki internetowej. „Jolene” to klasyk, hit, który porusza kolejne pokolenia szczerością i wrażliwością. Kiedy Dolly Parton błaga Jolene, żeby nie zabierała jej mężczyzny, odwołuje się do kobiecej solidarności i jest wyjątkowo silna w okazywaniu swojej słabości. Beyoncé na słabość nie chce sobie pozwolić, więc w swojej (zupełnie zbędnej) wersji utworu grozi i straszy, stawiając się ponad rywalką. W oryginale możemy poznać obydwie kobiety, bo w przerwach między komplementami dla Jolene ujawnia się osobowość autorki tekstu. W wersji Beyoncé koncentruje się ona tylko na sobie, a rolę Jolene oddaje bezosobowej everywomance, na co wskazują dodane przez nią fragmenty: I can easily understand why you’re attracted to my man („z łatwością mogę zrozumieć powody, dla których podoba ci się mój facet”) i there’s thousand girls in every room / That act as desperate as you do („takich dziewczyn jak ty są tysiące w każdej sali / i zachowują się równie desperacko”). Adresatką „Jolene” Dolly Parton jest prawdziwa osoba, to szczery list jednej kobiety do drugiej, a jego szczegółowość przekłada się na uniwersalność utworu. Ze względu na autentyczność tytułowej postaci łatwiej poczuć się nam jak bohaterka utworu, która wciąż wyraźnie widzi rywalkę, nieustannie się do niej porównuje i nie wstydzi się prosić o zrozumienie – nawet jeśli nasza Jolene wygląda inaczej, inna jest jej płeć, cechy charakteru itd. Beyoncé nie podaje szczegółów swojej Jolene, gdyż prawdopodobnie uważa je za nieistotne – jakby było dla niej oczywiste, że każda kobieta chce zabrać jej faceta, a w domyśle: żyć jej życiem.

Choć zapowiedziałem, że na wskazaniu tego rozłamu mógłbym recenzję zakończyć, nie mogę się powstrzymać przed wskazaniem innego coveru z „Cowboy Carter”, „Blackbird” (z jakiegoś powodu pisane „Blackbiird”). Jest on bardziej frustrujący niż „Jolene”, bo ujawnia, jak płyta mogłaby wyglądać, gdyby Beyoncé zdecydowała się po prostu śpiewać country. Od wypracowanej perfekcji ważniejsza jest tu osobowość i doświadczenia życiowe przekazywane drżeniem strun głosowych. Przez samo zaproszenie trzech czarnych wykonawczyń country do wspólnego nagrania piosenki Beatlesów Beyoncé interpretuje utwór i czyni go swoim (mimo bliskości do oryginału). Nie ma tu nic rewolucyjnego, a w prostocie nie tylko nie ma nic złego, ale jest ona dla country wręcz konstytutywna.

Na „Cowboy Carter” brak też utworów podnoszących prestiż gatunku; czegoś, co Whitney Houston zrobiła z „I Will Always Love You” Dolly Parton, wydobywając dodatkową głębię z (i tak poruszającego) listu miłosnego. Parton jest zresztą jedną z gwiazd pojawiających się na płycie: najpierw daje Beyoncé swoje błogosławieństwo przed wykonaniem „Jolene”, a później zapowiada „Tyrant”, w którym Beyoncé śpiewa w refrenie o tym, jak ładnie wygląda na koniu (przypominam: powierzchowna estetyka jest ważniejsza niż etos i paradygmat).

Gdy Beyoncé postanawia trzymać się paradygmatu country, rezultat jest dobry. Przykładem promujące album „Texas Hold’em” i „16 Carriages” – utwory trzymające się klisz country, ale wspólnie oddające ducha tej muzyki. „Texas Hold’em” to ta zabawowa strona, kowbojskie buty tupiące w drewnianą posadzkę i zawołania zapowiadające zmianę tanecznego partnera. „16 Carriages” to z kolei dramatyzowane spojrzenie w przeszłość i tęsknota za utraconą młodością: w tytułowe 16 powozów Beyoncé zapakowała pierwsze 16 lat swojego życia, nim wyruszyła podbijać świat (na tę interpretację wskazuje wiek piosenkarki, kiedy jej zespół, Destiny’s Child, wydał swój pierwszy hit, „No, no, no”).

Poza Dolly Parton z rozpoznawalnych artystów na płycie goszczą Willie Nelson, Miley Cyrus i Post Malone. Nelson, tak jak Parton, nie śpiewa, tylko pojawia się w dwóch przerywnikach – jego obecność na albumie ma legitymować płytę w oczach osób, które wiedzą o Nelsonie tyle, że jest legendarnym muzykiem country i lubi palić jointy. W utworze z Cyrus Beyoncé i jej gościni odgrywają rolę Thelmy i Louise jadących autem ku słońcu, a w duecie z Post Malone’em nasza kowbojka obiecuje swojemu chłopakowi, że będzie mógł kleić się do jej pośladków jak jeansy Levi’s. W tym roku, również dzięki Beyoncé, nic nie będzie tak dobrze manifestować hasła „jestem inna niż wszystkie”, jak kowbojski kapelusz i dżinsowy komplet.

Pod względem wpływu na popkulturę „Cowboy Carter” jest sukcesem, a firmy odzieżowe być może będą wdzięczne Beyoncé za jasne wytyczenie tegorocznych trendów. Ale jako album „Cowboy Carter” pozostanie raczej ciekawostką w dyskografii piosenkarki. A że artystka również potraktowała country i kowbojów jako ciekawostki, jest to sprawiedliwość godna tej, jaką mogliby jej wymierzyć John Wayne czy Gary Cooper.

Beyoncé, „Cowboy Carter”
Parkwood Entertainment
2024