Nr 10/2024 Na teraz

Powróćmy do country

Michał D. Wieczorek
Muzyka

„Let’s get back to the country, back where it all began” – śpiewał Neil Young w 1985 roku. Prawie cztery dekady później country uwodzi kolejne pokolenia i – za sprawą albumu „Cowboy Carter” Beyoncé – wchodzi na sam szczyt przebojów. Jednak nie tylko Queen Bey odkrywa u siebie pociąg do kowbojskich kapeluszy, bandżo i bujanego fotela na werandzie. Do country wracają coraz częściej muzycy i muzyczki z niezależnej części sceny, grywający wcześniej punk, indie rock, a nawet funk czy muzykę elektroniczną.

Chaz Bundick, podbijający serca hipsterów i fanów alternatywy swoimi erudycyjnymi piosenkami jako Toro y Moi, w zeszłym roku wydał krótką EP-kę „Sandhills”, na której na (zdecydowanie zbyt szybko mijające) trzynaście minut zamienia się w wiernego ucznia Neila Younga i Wilco. Dobiegający czterdziestki artysta powraca muzycznie do swojego dzieciństwa spędzonego w Karolinie Południowej: jest gitara pedal steel, jest bandżo, jest południowa „lepkość” brzmienia i charakterystyczna nostalgia – poczucie, że lepiej już było. Różne odcienie amerykańskiego folku od początku kariery odbijają się także w projekcie Alyndy Segarry, Hurray for the Riff Raff . Zespół zaczynał od grania bluegrassu, by z czasem przejść w stronę indie rocka i muzyki latynoskiej (rodzina Segarry pochodzi z Portoryko), natomiast wydany w lutym album „The Past Is Still Alive” to już pełnokrwiste alternatywne country. Segarra w duchu tytułu rozlicza się ze swoją własną przeszłością – bezpośrednim impulsem do stworzenia albumu była śmierć ojca Alyndy – i z przeszłością Stanów. Wykorzystuje do tego najpotężniejszy trop kulturowy Ameryki: podróż po bezdrożach i małych miasteczkach.

Jednak największy i najbardziej spektakularny zwrot ku country w ostatnim czasie zrobiła Katie Crutchfield, która nagrywa jako Waxahatchee. Gdy porzuciła głośny, brudny indie rock na rzecz łagodniejszego grania, weszła na nowy poziom popularności.

Często określana jest jedną z najlepszych piosenkopisarek swojego pokolenia. Zaczynała grać jeszcze w szkole średniej – wraz z Allison, siostrą bliźniaczką, założyła szczeniacki skład The Ackleys. Grały dość sztampowy pop punk w duchu wczesnego Green Day, ale już w tych pierwszych próbach słychać, że Katie wie, jak się pisze piosenki. Pochodzące z Głębokiego Południa (Birmingham w Alabamie) siostry wstydziły się swoich korzeni. Crutchfield dziś wspomina z pewnym zażenowaniem, jak udzielając wywiadów w czasach the Ackleys, próbowała ukryć swój południowy akcent; nie był odpowiednio cool i kojarzył się z redneckami, dla których najważniejsze są Biblia, strzelba i zimne piwo. A zapatrzona w The Velvet Underground, Pavement czy Sleater-Kinney dziewczyna marzyła o Nowym Jorku i Los Angeles.

Po rozpadzie The Ackleys, ciągle będąc w ogólniaku, Katie i Allison założyły kolejny zespół, p.s. eliot, który stał się niezalową sensacją. To nadal były proste, poppunkowe piosenki, nagrywane amatorskimi sposobami, z lekkimi folkowymi naleciałościami. Ale jakie to były piosenki! Katie Crutchfield śpiewała o zagubieniu na początku dorosłego życia, o niepewności, o bolesnych rozstaniach, rozmowach po nocy. Często wypluwała z siebie zdania z szybkością karabinu, bawiła się trudnymi słowami.

Podobnie jak The Ackleys, p.s. eliot był meteorem: cztery lata, dwie płyty, jedna EP-ka, kilka demówek, wszystko mieści się na dwóch kompaktach. Koniec grupy wiąże się także z wyprowadzką na Brooklyn, w 2011 roku ciągle stanowiący mekkę dla niezależnych muzyków. Katie Crutchfield nie zagrzała tam jednak miejsca i przeprowadziła się do Filadelfii, gdzie wówczas rodziła się najciekawsza lokalna indierockowa scena w Stanach. Artystka szybko stała się jej podporą: angażowała się w zespoły, nagrania, organizowanie koncertów – typowe działania spod znaku Do It Yourself. Jednocześnie zaczęła pisać folkowe piosenki jako Waxahatchee. Nazwę wzięła od rzeki płynącej niedaleko domu – jakby przeczuwała, że jednak od Południa nie ucieknie.

Na przełomie 2010 i 2011 roku pojechała na kilka zimowych tygodni do Alabamy. Gdy śnieżyca na kilka dni odcięła jej rodzinny dom od świata, wyciągnęła magnetofon czterośladowy i nagrała na niego utwory o odrzuceniu, samotności, skrytej miłości, rozłące. Piosenki nerwowe i kipiące od emocji. Ten wybuch kreatywności napędzały „adderall, papierosy i alkohol”. „American Weekend” niesie w sobie ból istnienia, delikatność i kruchość. Piosenki, takie jak „Bathtub” czy „I Think I Love You”, oparte na prostych akordach, przeszywają do szpiku kości. Debiut Waxahatchee mógł zaistnieć tylko w niedoskonałej formie chałupniczo brzmiącego dema. Podobnie jak w przypadku „Nebraski” Bruce’a Springsteena lo-fi tylko podkreśla jakość kompozycji.

Kolejne albumy Waxahatchee wypełniały krótkie, czasem nieprzekraczające dwóch minut piosenki zanurzone w tradycji indie rocka, a Katie Crutchfield stała się ulubienicą NPR i Pitchforka. Z każdą kolejną płytą było mniej niepokoju, a więcej opowieści. W tych najkrótszych kawałkach artystka mieściła slajdy z codzienności, jak w „Coast to Coast” – wycinku nocnej jazdy samochodem z towarzyszeniem radia AM. Już nie wyrzucała z siebie tak gęsto słów, dawała im odetchnąć, pozwalała znaleźć swoje miejsce w piosence. Ona sama nie mogła go nigdzie zagrzać, jej twórczość obracała się wokół niepewności, niejasności, balansowała między introwertycznością a ekstrawertycznością. Crutchfield umacniała swoje miejsce wśród najbardziej interesujących indierockowych muzyczek. „Ivy Tripp”, jej trzeci album, był jednocześnie najbardziej zróżnicowany – od syntezatorowych burdonów niezwykle łatwo przechodziła do zwiewnych melodii, by za moment rozkręcić przester na wzmacniaczu i grać niemalże grunge’owo. Grała w coraz większych salach, dostawała coraz lepsze miejsca na festiwalach. Przełomowy dla jej kariery był krążek „Out in the Storm”, na którym Crutchfield rozliczała się z toksycznego związku. Do tamtego momentu to był jednocześnie najbardziej wygładzony i najgłośniejszy album artystki – miotała się na nim ze skrajności w skrajność, od głośnych rockowych hymnów po ciche, folkowe piosenki.

W 2018 roku wydała EP Great Thunder – wybór nagranych na nowo piosenek duetu o tej samej nazwie, który założyła z Keithem Spencerem. Wspólnie grali bliski latom osiemdziesiątym, inkrustowany elektroniką indie rock. Gdy wróciła do tych rzeczy, zamieniła je w country – dotarła do ich skrywanego sedna i wyciągnęła je na wierzch. W tym samym czasie związała się z Kevinem Morbym: muzyk, tak samo jak ona, pochodzi z Południa (tylko trochę mniej głębokiego, bo z Kansas). I tak samo szybko uciekł na Brooklyn grać indie, a teraz wracał do swoich folkowych, countrowych korzeni.

Wydany w 2020 roku, na samym początku pandemii, „Saint Cloud” był zapisem wychodzenia z uzależnienia, prób życia w trzeźwości i radykalnym zwrotem w stronę country. Skończyło się wreszcie odrzucanie własnego dziedzictwa. W wywiadach z tamtego okresu Crutchfield otwarcie mówi o swojej dziecięcej miłości do Shanii Twain i The Chicks czy o starych płytach swojego ojca z muzyką country. Tę zmianę podkreśla okładka albumu, czerpiąca z ikonografii amerykańskiego Południa z wielkim, charakterystycznym pickupem. W nagranych utworach Waxahatchee zawiera kolejne obrazy charakteryzujące południe Stanów: dusznych i wilgotnych, swojskich, ale i pełnych ludzkich tragedii. Artystka niczego nie koloryzuje – z wiekiem jeszcze wyostrzył się jej zmysł obserwacji, z niewielkich detali (takich jak koszyk pomidorów) buduje pełnokrwiste historie. Przestała się wstydzić swojego akcentu: słychać go chociażby w „Lilacs”, pięknej piosence o świadomości, że praca nad związkiem nigdy się nie kończy.

W trakcie pandemii Crutchfield wraz Jess Williamson – kolejną muzyczką, która wracała do swoich południowych korzeni – nagrała album jako Plains. O ile „Saint Cloud” mieścił się bardziej po alternatywnej stronie country, o tyle „I Walked You a Ways” otwarcie nawiązuje do gatunkowego mainstreamu z lat 90. Obowiązkami pisarskimi artystki podzieliły się po połowie, a każda z nich pozostała wierna swojemu stylowi. W tym duecie to Williamson bardziej ciągnie do klasyki, jej piosenki są bardziej narracyjne, a mniej autobiograficzne. Największą siłą duetu są jednak misternie utkane harmonie wokalne.

Cztery lata po wydaniu „Saint Cloud”, pięć lat po decyzji o rzuceniu używek, Crutchfield prowadzi dość zwyczajne, nudne życie w Kansas. Sama tak o nim mówi – a jednocześnie z pełną świadomością o nim śpiewa. „Mam życiową misję być bardzo świadomą swojego wieku, miejsca, w którym jestem i pisać o tych rzeczach, nawet jeśli z zewnątrz mogą wydawać się przyziemne” – mówiła zaraz po premierze „Tigers Blood” Pitchforkowi. Przez moment chciała – jak to miała do tej pory w zwyczaju – zupełnie zmienić brzmienie, może pograć electro pop.

Nic z tego nie wyszło, nowe piosenki brzmiały najlepiej w aranżacjach country. Dlatego po raz pierwszy nie zmieniła zwycięskiego składu i weszła po raz drugi do tej samej rzeki: „Tigers Blood” nie tylko nagrała w tym samym miejscu i we współpracy z Bradem Cookiem (zupełnie jak cztery lata wcześniej), ale także z większością muzyków, którzy grali na „Saint Cloud” i „I Walk With You a Ways”. Wyjątkiem jest MJ Lenderman z odnoszącego coraz większe sukcesy Wednesday, indierockowego zespołu, który swoją południowość nosi dumnie niczym odznakę.

Więcej tu głośnych gitar niż na „Saint Cloud”, tak jakby Crutchfield chciała połączyć obie części swojej kariery. To raczej country rock bliższy Neilowi Youngowi, Uncle Tupelo czy Wilco, niż Lucindzie Williams (duchowej patronce „Saint Cloud”). Kryje się w tych piosenkach potencjał do improwizacji, rozciągania ich do wielominutowych jamów. Po drobnych zmianach „Bored” mogłoby się znaleźć na „Out in the Storm”. Pierwszy singiel, „Right Back to It”, jest z kolei niczym wzorzec z Sevres alternatywnego country – trochę leniwy, z wiodącą rolą bandżo i zawodzącej gitary pedal steel. „Lone Star Lake” pozornie opowiada o zwykłym dniu: o niczym nie wyróżniającej się przejażdżce nad jezioro. Pod tą warstwą codzienności kryje się zaduma nad naturą dojrzałego związku. Waxahatchee znów na sam koniec zostawiła utwór tytułowy, i znów okazuje się on najbardziej emocjonalnym.

W „Tennessee”, piosence otwierającej debiutancki album p.s. eliot zatytułowany „Introverted Romance in Our Troubled Minds”, Crutchfield śpiewała, że „da sobie z tym spokój” w wieku dwudziestu pięciu lat. Dokładnie dziesięć lat później widzimy, że artystka dopiero nabiera rozpędu. Gra z branżą muzyczną na własnych zasadach – celowo zrezygnowała z grania w większych salach niż na 2500 osób, jako że nie chce niczego eskalować. Nie spieszy się, chce się nacieszyć chwilą. Już nie ucieka od swoich korzeni, lecz przeciwnie: wreszcie je docenia.

Waxahatchee, „Tigers Blood”
Anti-Records
2024