Wewnętrzne splątanie popkultury osiągającej coraz to głębsze pokłady samoświadomości nie przestaje mnie zadziwiać. Zwłaszcza wówczas, kiedy w geście jakby wyzwalającego samopobłażania nie udaje już, że jest czymś innym niż kolejnym zawijasem spirali autokanibalistycznego mechanizmu. I to właśnie odczucie zdarcia zasłony ze spektaklu, który podobnie jak w „Czarnoksiężniku z krainy Oz” eksponuje swój trochę śmieszny, trochę żałosny charakter, towarzyszyło mi przez cały czas oglądania „Indiany Jonesa i artefaktu przeznaczenia” – a mówimy o dwóch i pół godzinie nie do końca usprawiedliwionych przez czasem nadwątloną fabułę. Warto może już na początku zaznaczyć, że surowość tej oceny nie jest prawdopodobnie wcale sprawiedliwa – film Jamesa Mangolda nie jest bowiem ani jakoś wyjątkowo zły, ani anachroniczny (czego akurat można obawiać się najbardziej), ani źle zrealizowany. Jeśli kolejna odsłona przygód uwielbianego bohatera Kina Nowej Przygody w czymkolwiek przekracza jakieś granice, to w tym, że jest radykalnie mdła, a reżyser odgrywa podnajemcę franczyzy aptekarsko wyliczającego, ile Indiany Jonesa musi zmieścić w Indianie Jonesie, aby Indianą Jonesem faktycznie się stał.
Resuscytacja zombie nieposkromionego archeologa – dość wyczekiwana po kompromitacji bardzo chłodno przyjętego „Królestwa kryształowej czaszki”, ostatniej części cyklu z 2008 roku – zaczyna się zresztą tyleż przewidywalnie, co obiecująco. Po ekspozycyjnym epizodzie z czasów II wojny światowej przenosimy się bowiem do roku 1969, kiedy odchodzący właśnie na emeryturę Indiana Jones jest już tylko stary, zmęczony i ogólnie dość apatyczny. Szybko dowiadujemy się, że przekonująco zresztą odgrywany przez osiemdziesięcioletniego Harrisona Forda smutek jego bohatera wynika także z rozpadu rodziny tragicznie dotkniętej toczącą się właśnie wojną w Wietnamie. W końcu przez dawną przyjaźń, a trochę wbrew sobie musi wziąć udział w poszukiwaniu starożytnej maszyny zaprojektowanej przez Archimedesa, rzekomo pozwalającej manipulować czasem. Choć wątki starości, mierzenia się z przeszłością (Jones w jednym z bardziej autentycznych momentów z gorzką pogardą odnosi się do dawnych przygód) i skali rozczarowania życiem ujawnianej w miarę upływu czasu zarysowane są pobieżnie i raczej bez wielkiej precyzji, ciekawie oddają szerszą tendencję we współczesnym kinie. Chodzi o dostrzeganie problematyczności albo przynajmniej niejednoznaczności męskich herosów – jednocześnie hołubionych jako ukochani idole, lecz także psychologicznie płaskich, nie oferujących żadnego pełnokrwistego modelu pozytywnie wartościowanej męskości. Zaczęło się może od Jamesa Bonda, który dopiero w ciele Daniela Craiga objawił się w swojej niedoskonałości i słabości, zaś ostatnio wybijającą się propozycją trendu był choćby „Batman” Matta Reevesa (2022), w którym tytułowy bohater grany przez Roberta Pattinsona zdradzał jeśli nie skłonności depresyjne, to co najmniej niespotykaną dotychczas kruchość i zwątpienie we własne siły czy nawet sens superbohaterskiej misji.
Z Indianą Jonesem Mangold próbuje zrobić to samo, chociaż nie decyduje się tutaj na żadne ekstremalne decyzje – „Artefakt przeznaczenia” to wciąż jednak przede wszystkim przygodowo-komediowe widowisko, pełne pościgów, strzelania, gagów i nawiązań do uświęconego kanonu, jak na przykład do nieustającego nigdy konfliktu z nazistami czy strachu przed wężami. I dokładnie to zatrzymanie w pół kroku sprawia, że film nie przekonuje ani jako rewizja mitu, ani jako wyzwolona spod przymusu powagi zabawa, gdyż Mangold wydaje się przytłoczony legendą, z którą się mierzy. Nie ma na tyle odwagi, żeby pozwolić sobie na autorską, trochę zbuntowaną jej reinterpretację – tak jak zrobił to chociażby Rian Johnson w „Gwiezdnych Wojnach: Ostatnim Jedi” (2017) – ale też i pomysłowości, żeby tę legendę, nawet nietkniętą, jakoś ożywić. I tak na przykład największym atestem oryginalności Indiany Jonesa pozostają rekwizyty, nawracające zbliżenia na fedorę i bicz, które w swoim nostalgicznym szantażu z niejaką desperacją próbują raz za razem przekonać, że oto mamy do czynienia z the real thing, że Indiana to wciąż Indiana, a czysty zachwyt pokolenia X nad „Poszukiwaczami zaginionej Arki” (1981) oto powraca dziś w formie równie głębokiego, łączącego pokolenia afektu.
Z tym że rekwizyty, nawet te najbardziej kultowe, to wciąż martwe przedmioty – nie osadzone w narracji, pozbawione jakiejkolwiek istotnej roli, przywołane tylko w formie wielorazowego papierka lakmusowego milczą. Zwłaszcza jeśli towarzyszą im raczej czerstwy humor, niezręczne dowcipy, dotkliwsze tym bardziej, że to właśnie zawadiacka komedia decydowała o uroku bohatera i serii. Zatem tak jak dzisiejsi czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie nie odtworzą raczej w kinie swojej przygodowej epifanii z młodości, tak nie spodziewam się, aby udzieliła się ona komukolwiek innemu oglądającemu film bez tej wiele wybaczającej nostalgicznej soczewki.
Nawet jeśli przyporządkowanie Indiany Jonesa do doświadczenia pokoleniowego jest, jak zawsze z takimi kategoriami, trochę na wyrost i stanowi raczej retoryczny chwyt w narracji o Kinie Nowej Przygody, mam jednak wrażenie, że coś jest na rzeczy. Nie tyle konkretnie z Gen X-ami, ile szerzej, w dialogu filmu z widownią zróżnicowaną wiekiem i doświadczeniami. Uderzające jest, jak „Artefakt przeznaczenia” próbuje schlebić absolutnie każdej docelowej grupie – boomerzy z łezką w oku wspomną swoje protesty dzieci-kwiatów, przedstawicielom pokolenia X przypomni się, jak do starcia oglądali Indianę Jonesa na VHS-ach, millenialsi i zoomerzy dostaną natomiast woke opowieść o tym, że za każdym silnym mężczyzną stoi ostatecznie silniejsza nawet kobieta i że w różnorodności siła. Swój kąsek dostają też nałogowcy TikToka, którzy w standardzie bossanovy „The Girl From Ipanema” rozpoznają utwór w ostatnim roku masowo powielany na aplikacji. Łatwość, z jaką film wpada w koleiny wyobrażeń o wymaganiach widzów, każe zauważyć rzecz może oczywistą, wziąwszy pod uwagę, że Indiana Jones wyszedł z gigakorporacyjnej fabryki Disneya, a jednak jakoś uderzającą, jeśli mowa o kinie, które u swoich źródeł przedstawiało dla wielkich wytwórni poważne ryzyko: przy pozornej obietnicy nawiązania kontaktu z widzami twórców filmów interesuje nie widownia, lecz konsumenci.
Dlatego może tak trudno oprzeć się w czasie seansu wrażeniu, że uczestniczymy w próbach z grupami docelowymi, zarzucani co chwilę nowymi przynętami – to odwołującymi się do nostalgii, to do współczesnej wrażliwości. Bez większego polotu eksperymentuje się z tym, co chwyci najbardziej, co trafi w odpowiedni emocjonalny klawisz, ale żeby już przy metaforze instrumentalnej pozostać, robi się to, ciężko kładąc ramię na całej szerokości klawiatury.
Te przymilne, schlebiające, w istocie trudne do zniesienia próby można by jeszcze twórcom filmu wybaczyć, gdyby nie to, że wszystkie wypadają jednak niezręcznie, sztampowo, a nawet – nudno, co w naładowanym akcją, przeróżnymi lokacjami, błyskawicznie zmontowanym filmie jest osiągnięciem doprawdy osobliwym. Powstały w efekcie zlepek sentymentalnej bajeczki, pozornego zaangażowania w tworzenie świata bardziej inkluzywnego i przeraźliwego drżenia producentów, żeby film dobrze poszedł w box office, faktycznie nikogo nie może urazić, na pewnej płaszczyźnie wszystkim się nawet spodoba – muszę przyznać, że mnie, millenialsa, zgodnie z przewidywaniami uwiodło wysunięcie na pierwszy plan świetnej roli Phoebe Waller-Bridge – ale też, niestety, mało kogo obejdzie.