Wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje, że zakończona 2 lipca 33. edycja Malta Festival Poznań zajmie szczególne miejsce w naszej pamięci. Nie stanie się to jednak za sprawą jej wyjątkowo skromnego tegorocznego programu, w którym uzasadnione zainteresowanie mogły wzbudzić jedynie dwa świetne spektakle choreograficzne („The Divine Cypher” Any Pi i „Yishun Is Burning” Choy Ka Faia) oraz operowy niewypał (zapowiedziana jako koncert prezentacja libretta i fragmentów muzycznych zamówionej przez Maltę w koprodukcji z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie opery „Ja, Şeküre” Aleksandra Nowaka), ale przez zapowiedziane zmiany czekające ten festiwal. W zamykającym go wystąpieniu Michał Merczyński ogłosił, że rezygnuje z funkcji dyrektora Malty, którą pełnił nieprzerwanie od 1991 roku. Stwierdził równocześnie, że pozostanie w Fundacji Malta, będącej organizatorem tego wydarzenia. Czy jesteśmy właśnie świadkami tragicznego kresu ważnej i doniosłej epoki, czy raczej próby taktycznego przegrupowania, pozwalającego wieloletniemu kapitanowi okrętu zajęcie mniej eksponowanego miejsca z tyłu mostka – przy czym jednocześnie niewypuszczanie z ręki steru, a może i przyglądanie się, jak ktoś inny próbuje wyciągnąć go z mielizny? Słowa ustępującego dyrektora – „Często przez 32 lata powtarzałem, że jestem w Malcie od A, ale że nie będę do Z” – zachęciły mnie do weryfikacji wiedzy na temat liczby liter w alfabecie. Tydzień później wartości te nie miały już takiego znaczenia, ponieważ dowiedzieliśmy się, jakie mogą być przyczyny jego decyzji. Organizator festiwalu, jakim od roku 2003 jest Fundacja Malta, ma długi sięgające 3 milionów złotych. Pełniąca od zeszłego roku funkcję zastępczyni Merczyńskiego, występująca jako jego pełnomocniczka Magdalena Sroka (rozpoznawalna nie tylko jako promotorka idei zimowych igrzysk olimpijskich w Krakowie, ale też, dzięki głośnemu usunięciu jej ze stanowiska dyrektor PISF, jako jedna z pierwszych ofiar rządów PiS w obszarze kultury) zaproponowała publicznie, żeby wierzytelności te spłaciło Miasto Poznań, w zamian zyskując prawa do festiwalowej marki. Władze miasta odpowiedziały, że od ponad roku gotowe były rozmawiać na temat przyszłości Malty, jednak żadna z reprezentujących ją osób nie odpowiedziała na sformułowane wówczas zaproszenie. Przypomniały, że tylko w ciągu ostatniej dekady wsparły festiwal dotacją wynoszącą łącznie ponad 24 miliony złotych. Zaznaczyły także, że miasto nie jest odpowiedzialne za problemy finansowe Fundacji Malta i nie jest w żaden sposób zobowiązane do spłaty jej długów.
Wydaje się, że ani Merczyński, ani Sroka, ani milczący do momentu publikacji tego tekstu członkowie fundacji nie widzą innej – niż wsparcie publicznymi środkami z budżetu miasta – perspektywy rozwiązania problemów finansowych. Kiedy miasto nie przychyliło się do ich propozycji – wykluczając także przekształcenie Malty w samorządową instytucję kultury – w sprzyjających festiwalowi mediach, przede wszystkim „Gazecie Wyborczej”, zaczęto promować (nie zawsze spójną) narrację, że to „największy w Polsce i jeden z największych w Europie” festiwal teatralny, co z perspektywy jego publiczności wydaje się dzisiaj sporym nadużyciem – nie tylko w odniesieniu do wielkości, ale też profilu festiwalu, z którego nazwy słowo „teatralny” zniknęło już trzynaście lat temu, w roku 2010. Jego problemy i niebezpieczeństwo upadłości organizującej go fundacji prezentowane są jako groźba niepowetowanej straty dla miasta. W takiej perspektywie nieco zaskakujący dla autorów artykułu i dla jego czytelników może wydawać się fakt, że na apel nie odpowiedziały osoby reprezentujące poznańskie środowisko kultury. A jednak go nie zignorowały, przeciwnie – właśnie pierwsze osoby zaczynają wyrażać sprzeciw wobec postulatów formułowanych przez organizatorów festiwalu (czego przejawem jest list otwarty Kuby Kaprala). Wypatrywane z nadzieją przez Maltę wsparcie sojuszników nadeszło z innej strony. 17 lipca na łamach „GW” opublikowano list otwarty, w którym, po wskazaniu znaczenia Malty oraz sprawnym retorycznie (choć nie zawsze w pełni merytorycznym) wyliczeniu jej zasług dla miasta i jego promocji w Polsce i świecie, sformułowany został postulat do prezydenta Jacka Jaśkowiaka „o bezzwłoczne podjęcie kroków, które zapewnią Malcie trwałą przyszłość”. Koszty, jakie to pociągnie, choć nie zostały wpisane w treść pisma, możemy łatwo przewidzieć, sumując kwotę roszczeń i dalszych rokrocznych dotacji. O ile w kontekście dotychczasowej retoryki Malty zaskakiwać może klasycystyczne odwołanie do „Prawdy, Dobra i Piękna”, bardziej zastanawia mnie nieoznaczenie autorstwa wspomnianego listu i droga, jaką był kolportowany.
Pytania te nie zmieniają jednak faktu, że podpisały się pod nim osoby o niemałych zasługach dla polskiej (m.in. Krystyna Janda, Paweł Potoroczyn, Wojciech Smarzowski) i światowej (m.in. Romeo Castellucci, John Maxwell Coetzee, Orhan Pamuk) kultury. Czy na pewno każda z nich zdaje sobie sprawę ze znaczenia Malty dla „trzech generacji poznaniaków”? Publikacja listu na stronie Festiwalu Malta poprzedzona została wezwaniem, w którym niepewny los tego wydarzenia, bez wskazania przyczyn problemów organizującej je fundacji, wpisany został w kontekst polityczny. Maltę zestawiono tam z Teatrem im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, którego dyrektora odwołać chcieli małopolscy samorządowcy Prawa i Sprawiedliwości po premierze „Dziadów” Mai Kleczewskiej, oraz z Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, z którego współfinansowania wycofało się miasto. Gdyby któraś z tych instytucji przez dekadę powiększała swoje długi, mając dzisiaj trzymilionowy deficyt, odwołanie ich dyrektorów byłoby zapewne decyzją oczywistą. Jeśli organizatorom Malty od dekady, mimo dysponowania w tym czasie środkami budżetowymi budzącymi zazdrość wielu innych organizacji pozarządowych (jak wskazał Kapral w swoim liście, w tym roku miejskie dotacje na organizację Festiwalu Malta odpowiadały jednej dziesiątej, a w niektórych latach nawet jednej piątej budżetu na inicjatywy pozarządowe w zakresie kultury), nie udaje się uporać z własnymi długami, to wątpliwości dotyczące samorządności i odpowiedzialności za publiczne środki wydają się słusznym kontrargumentem. Jeśli zaś Sroka twierdzi, że „cały majątek, dzieł, scenografii, obiektów artystycznych, czyli zasób prawno-intelektualny fundacji został wyceniony na 8,5 mln. złotych”, to mam wrażenie – ale proszę sprostować mnie, jeśli się mylę, a środki te, choć ujęte w wycenie, istnieją tylko hipotetycznie – że opowieść o braku możliwości spłaty 3 milionów złotych zobowiązań zdaje się tracić znaczenie i siłę.
Przed rokiem, kończąc swój tekst podsumowujący Malta Festival Poznań 2022, pytałem o to, komu i czemu służyło to wydarzenie w ostatnich latach. Nie pierwszy raz miałem wówczas wątpliwości dotyczące jego charakteru i zmieniającej się przez lata tożsamości, rozmytej pomiędzy teatrem i innymi sztukami performatywnymi, atrakcjami muzycznymi, filmowymi, działaniami artywistycznymi Generatora Malta, intelektualnymi dyskusjami, zaproszeniami na grupową jogę i śniadania, animacjami dla dzieci i młodzieży oraz innymi punktami rozbudowanych, choć nie zawsze czytelnych programów kolejnych edycji. Niełatwo przychodziło mi rozpoznawanie kulturotwórczych celów festiwalu, które dostrzegałem i których realizację doceniałem jeszcze kilka lat wcześniej. Nigdy nie ukrywałem przy tym, że dzięki Malcie miałem możliwość zdobycia wielu pięknych i ważnych, często nawet kluczowych dla mojego osobistego rozwoju, doświadczeń. Konstytuowały one moją świadomość jako widza i uczestnika życia kulturalnego, a potem też jako jego komentatora i krytyka. Moja wdzięczność i powiązany z nią szacunek dla Malty nie były jednak nigdy – i nie są – bezgraniczne. Dzisiaj, kiedy krążące po Poznaniu od pewnego czasu pogłoski dotyczące zadłużenia organizującej festiwal Fundacji Malta zostały potwierdzone słowami dyrektora Merczyńskiego, moje zaufanie – już wcześniej wystawiane na próbę za sprawą nieoficjalnych informacji o opóźnieniach w regulowaniu finansowych zobowiązań wobec artystów i zleceniobiorców – maleje. Kiedy zaś uświadamiam sobie, że skromny program tegorocznej Malty nie uzasadnia wykorzystania ponad milionowej miejskiej dotacji – a komunikaty rozpowszechniane za pośrednictwem mediów sprzyjających festiwalowi i przez lata współpracujących z nim, których dziennikarze zatrudniani byli podczas kolejnych jego edycji, przypominają subtelny szantaż wobec Poznania, choć miasto przez lata zapewniało większość środków budżetowych tej inicjatywie – moje podważone zaufanie przeradza się w niepokój. Nie wynika on jedynie z lęku o rangę, znaczenie i przyszłość wydarzenia, które jeszcze niedawno budziło mój podziw i poszerzało moje kulturowe perspektywy. Chodzi raczej o klasę, z jaką Malta radzi sobie z własnymi problemami, a jakiej wcześniej jej przecież nie brakowało. Nawet jeśli – jak wszystko na to wskazuje – sprawy wymknęły się z rąk organizatorów, nie możemy zapominać, że przez wiele lat to właśnie oni, niezależnie i niepodzielnie, decydowali nie tylko o strategii i programie merytorycznym festiwalu, ale także odpowiadali za wykorzystanie jego budżetu. Dlaczego dzisiaj chcą tę odpowiedzialność dzielić, a nawet obarczać nią innych?
W latach 90. Malta, istniejąca od roku 1991 i niemal natychmiast przyjmowana z radością i traktowana przez mieszkanki i mieszkańców Poznania jako lokalny, rozpoczynający wakacje artystyczny karnawał plenerowego teatru najwyższej jakości, pozwoliła mi dostrzec i rozpoznać znaczenie kultury, zaniedbywanej w czasie gospodarczego przełomu, dla ożywienia i rozwoju miasta. Festiwal nie tylko uatrakcyjniał upalne lato i zatrzymywał tu uczniów i studentów w pierwszych dniach po zakończeniu nauki, ale też przyciągał z całego kraju osoby spragnione estetycznych wrażeń, artystycznej wolności i namiastki społecznej wspólnoty, której nie było nam dane (tak z racji wieku, jak i miejsca zamieszkania) doświadczyć ani w roku 1968, ani później. W kolejnej dekadzie festiwal zmieniał się i kanalizował, stając się ciekawą platformą wymiany doświadczeń pomiędzy artystami z Polski i z zagranicy, z czego korzystali zarówno lokalni twórcy, jak i publiczność. Nadal wspierając rodzime inicjatywy, między innymi poprzez produkcję spektakli offowych grup teatralnych, i promując niezależną kulturę teatralną, Malta przyczyniała się do poszerzenia naszych horyzontów, pozwalała na konfrontację rozmaitych praktyk artystycznych w polu międzynarodowym i dawała szansę na sieciowanie artystów, otwierając przed nimi szerokie perspektywy. Równocześnie jednak festiwal ewoluował, coraz wyraźniej przeplatając wydarzenia plenerowe prezentacjami w przestrzeniach zamkniętych, co prowokowało pierwsze – dobiegające do mnie już wówczas – głosy niezadowolenia. Wspominano o tym, że Malta zamyka się, biletuje i hermetyzuje. Z mojego ówczesnego punktu widzenia krytyka ta nie była uzasadniona – wykorzystując szansę uczestniczenia w ważnych wydarzeniach jej programu, negatywne opinie traktowałem jako uboczny skutek specjalizacji i zwiększającej się rangi festiwalu, podnoszącego moje (choć zapewne nie tylko moje) kompetencje odbiorcze, ale także – stawiającego swojej publiczności określone wymagania.
Druga dekada XXI wieku przyniosła kolejne zmiany. Dziś myślę, że wynikały one z rosnących możliwości organizatorów – w liście będącym odpowiedzią na mój zeszłoroczny tekst Michał Merczyński napisał, że w pewnym momencie budżet Malty wynosił 7,5 miliona złotych – które pozwalały im podejmować poszukiwania w obszarach niemal niedostępnych w tamtym czasie większości innych wydarzeń kulturalnych. Mam wrażenie, że na fali powodzenia, dysponując kilkoma różnymi źródłami finansowania (w tym niemałym wsparciem sponsorów, o które tak trudno dzisiaj w kulturze), postanowili oni dyskontować rosnącą popularność, ogólnopolską rozpoznawalność i znaczenie realizowanego przez siebie wydarzenia, dążąc do dalszego zwiększania jego artystycznej rangi i nadania mu światowego formatu. Zawiązywano międzynarodowe sojusze, zapraszano rozpoznawalne globalnie teatralne i muzyczne sławy, a także angażowano najbardziej popularnych rodzimych artystów oraz specjalistów różnych dziedzin, co do dzisiaj procentuje środowiskowym wsparciem gwiazd tamtego czasu. Merczyński nie zaniedbywał przy tym edukacji społecznej, otwierając przestrzeń dla inicjatyw Generatora Malta, który od roku 2014 znakomicie kuratorowała Joanna Pańczak. Jednak manifestowane zaangażowanie i artywizm, choć skuteczne zarówno w praktyce, jak i promocyjnie, nie były szczególną – a na pewno nie jedyną – przyczyną wzrostu ogólnopolskiego znaczenia Malty. Być może pośrednio powiązać je można ze stanowiskami, jakie równocześnie z pełnieniem funkcji jej dyrektora obejmował Merczyński – w latach 2002–2005 dyrektor naczelny warszawskiego Teatru Rozmaitości, a w latach 2010–2017 dyrektor Narodowego Instytutu Audiowizualnego, instytucji decydującej o wsparciu wybranych, ogólnopolskich inicjatyw kulturalnych. Dzisiaj nie ma już raczej znaczenia, czy o obecnej rozpoznawalności i popularności Malty wśród artystycznych i medialnych osobowości decydował jej niegdysiejszy, imponujący program, stołeczne wpływy dyrektora czy kosmiczny niemal budżet, zdolny sycić nawet apetyty stołecznych celebrytów. Niezależnie od bezpośrednich przyczyn warto jednak pamiętać o kształtowanych przez wiele lat relacjach personalnych i zawodowych. Zdaje się, że właśnie one decydują o tym, kto w ostatnim czasie w szczególnie wydatny sposób angażuje się w działania wspierające Maltę. Jeszcze niedawno były to akcje podejmowane w proteście przeciwko finansowej cenzurze ministra Piotra Glińskiego, wcześniej zaś – paradoksalnie – sprzeciw wobec skutków gestu autocenzury Merczyńskiego, który w roku 2014 zdecydował o odwołaniu pokazów „Golgoty Picnic”. W tym roku zaś – apele do prezydenta Poznania, wspierające sformułowaną przez reprezentującą Merczyńskiego Srokę ofertę przejęcia marki festiwalu za spłacenie długów jego organizatora. Spośród wielu rozpoznawalnych nazwisk osób podpisujących się obecnie pod takimi postulatami niewiele pochodzi z Poznania i działa dzisiaj w tym mieście. Jednak lista sygnatariuszy stale się zmienia. Być może, kiedy czytają Państwo ten tekst, wygląda całkiem inaczej niż teraz, kiedy go piszę.
Mam wrażenie, że osoby znające praktyczną stronę i realia pracy w poznańskiej kulturze są często bardziej świadome i zdecydowanie mocniej wyczulone niż ja na fakt, iż – jak ujął to w rozmowie ze mną przed kilku laty jeden z poznańskich artystów i animatorów, który sam niegdyś zawdzięczał wiele temu festiwalowi – „Malta wzięła rozwód z miastem. Zostały tylko alimenty”. Mam wrażenie, a nie jestem w tym sam, że kulturotwórcza rola Malty w mieście z roku na rok malała, podobnie jak zainteresowanie nią i rozpoznawalność jej marki wśród ludzi młodych. Owszem, wolontariat, a często też praca w zespole organizującym to wydarzenie były przez lata dla wielu osób pochodzących z Poznania albo tu studiujących okazją do zdobywania niezwykle ważnych doświadczeń i praktyki zawodowej w obszarze kultury. Festiwal współtworzony był także przez największe poznańskie i ogólnopolskie autorytety, takie jak Lech Raczak, który przez wiele lat był jego dyrektorem artystycznym. Kolejne zmiany formuły Malty i zagubienie ważnej dla niego pierwotnej idei skłoniły jednak Raczaka do rezygnacji z tej funkcji. Zgadzam się z Merczyńskim, że zmienność była atutem festiwalu. Równocześnie jednak myślę, że nie wykorzystał szansy, jaką dawał mu wieloletni dorobek tego festiwalu, nie starając się zbudować wspierających go, stabilnych zasobów kadrowych. Dyrektor, ogłaszając swoją rezygnację, dał wyraz wierze, że „wspólnie ze społecznością twórców, Fundacją Malta i władzami miasta znajdziemy właściwą osobę, która zatroszczy się o przyszłość festiwalu”. Przez ponad trzydzieści lat z Maltą współpracowało wiele niezwykle utalentowanych, zaangażowanych i kompetentnych osób. Czy dzisiaj został z nią ktoś, kto mógłby zastąpić Merczyńskiego, dając szansę na kontynuację, a zarazem proponując nowe otwarcie i – mam wrażenie, że nieodzowną – nową formułę? Być może się mylę albo coś przegapiam, mam jednak wrażenie, że ci, którzy przez wszystkie lata istnienia Malty współtworzyli to wydarzenie, zaskakująco rzadko zabierają dzisiaj głos, by wesprzeć postulaty Merczyńskiego. Znakomita większość spośród osób odpowiadających za sukcesy wielu poprzednich edycji, jak – tylko w ostatnim czasie – Katarzyna Tórz, Agnieszka Kopiewska, Joanna Pańczak czy Dorota Semenowicz, pożegnała się z festiwalem jeszcze przed oficjalną rezygnacją jego dyrektora. Część już kilka lat temu, inne – całkiem niedawno. Kapitan schodzi ostatni, to fair. Dlaczego jednak nikt nie chciał zatańczyć z nim kapitańskiego tanga? Czy istnieje perspektywa na naturalną sukcesję na jego stanowisku? Pożyjemy, zobaczymy. W tym momencie jej nie widzę, choć, być może, w Warszawie lub Krakowie ktoś właśnie pakuje walizki gotowy do desantu lub powrotu do Poznania.
Na placu boju zostali warszawscy przyjaciele Malty i jej dyrektora, pośród których tylko niektórzy bywali gośćmi festiwalu, zdaje się więc, że wspierając go, polegają jedynie na cudzych relacjach. Jest jednak też grupa bywalców, którzy mieli szansę poznać Maltę od podszewki, a w długie maltańskie wieczory nawet do dna, ponieważ – zarówno w lepszych, jak i gorszych finansowo latach – gościli na festiwalu albo podejmowali się pracy na jego rzecz. Dlatego nikogo nie powinno dziwić zaangażowanie Krzysztofa Materny czy Andrzeja Chyry – występującego w tym roku jako wytrwały lektor libretta zamówionej, a niewystawionej opery na podstawie prozy Orhana Pamuka (ile jeszcze milionów trzeba, żeby taki cel zrealizować i pokazać ten spektakl w Poznaniu dwa czy trzy razy?), a wcześniej reżyserującego, zaprezentowaną trzykrotnie w stolicy Wielkopolski, operową wersję „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna – albo Mariusza Wilczyńskiego tworzącego na żywo animacje podczas jednego z festiwalowych wydarzeń, częstego bywalca tego „jednego z największych i najważniejszych” wydarzeń „teatralnych”. Absolutnie żadnych wątpliwości nie może też budzić wsparcie festiwalu przez Michała Nogasia, od lat mającego okazję podziwiać Maltę i entuzjazm jej organizatorów jako jej stały gość, osoba prowadząca rozmowy i didżej słynnych silent discos. Nogaś, zabierając głos niczym obiektywny dziennikarz kulturalny, bił na alarm w jednym z newsletterów „Wyborczej”, nie mogąc zrozumieć, jak miasto może, „delikatnie mówiąc”, nie kwapić się do ratowania tego wydarzenia, w domyśle – spłacenia długów organizującej go fundacji.
Od kilku lat coraz wyraźniejsza stawała się narracja Merczyńskiego, że Malta Festival Poznań funkcjonuje podobnie jak miejskie instytucje kultury i spełnia takie właśnie funkcje. Celem tej retoryki, jak mogę się domyślać, nie było jednak przejęcie przez miasto opieki nad festiwalem, lecz wyłącznie zapewnienie mu gwarancji dalszego działania i – co za tym idzie – stabilnych, najlepiej wieloletnich, dotacji. Zdaję sobie sprawę, jak trudny i niepewny jest w Polsce los inicjatyw organizacji pozarządowych, równocześnie jednak nie mam wątpliwości, że sektor ten zapewnia różnorodność inicjatyw w obszarze kultury, daje szansę na względną niezależność podejmowanych działań i ich łatwiejszą ewolucję warunkowaną zmieniającymi się potrzebami odbiorców, do których są kierowane. Malta od wielu lat, rokrocznie, otrzymuje największe środki w programie dotacyjnym Miasta Poznania dla NGO, niebędącym przy tym nawet – o czym przypomniała niedawno Sroka – właścicielem ani jej marki, ani nazwy festiwalu, w której jest wskazane. Do wiosny tego roku właścicielem tych praw był sam Merczyński, który przekazał je wówczas Fundacji Malta. Na jakich zasadach, skoro mają one podobno konkretną wartość, wyliczoną, jak stwierdziła Sroka, na 4 miliony złotych?
Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, w której Malta funkcjonuje jako instytucja miejska. Czy Merczyński mógłby być jej dyrektorem przez trzydzieści dwa lata? Teoretycznie tak, jednak po upływie każdej kolejnej kadencji organizator miałby prawo wybrać inną osobę na to stanowisko albo rozpisać na nie konkurs, ustalając własne warunki. Dyrektor, związany umową z miastem, podlegałby jej ustaleniom zobowiązującym go do realizacji określonych celów. Niezależnie od tego, jakie warunki udałoby mu się wynegocjować, bez wątpienia podlegałby dyscyplinie finansów publicznych, co oznacza, że musiałby postępować zgodnie z założeniami budżetowymi. Odpowiadając na mój artykuł swoim zeszłorocznym listem Michał Merczyński przyznał, że kolejne dotacje na organizację festiwalu uzupełniane były pożyczkami „na poziomie 500–700 tysięcy złotych”, które, jak stwierdził, „podpisywane [były] przeze mnie osobiście w formie weksla”. Skoro składane przez Fundację Malta wnioski dotacyjne zakładały organizację kolejnych edycji festiwalu, skąd pochodziły pieniądze na spłatę tych długów? Wszystko wskazuje na to, że fundacja albo sam Merczyński znajdowali jakieś sposoby pozwalające im niwelować te zobowiązania. Mogę się tylko domyślać, że tak było, skoro dotacje były rozliczane, kredyty – spłacane, a Sroka wspomina o dodatkowych środkach od sponsorów. Równocześnie jednak nie rozumiem, dlaczego odpowiadający za finanse dyrektor rokrocznie decyduje się na poręczenie kolejnych pożyczek osobistym majątkiem, nie wypracowując bardziej efektywnej drogi transferu funduszy z alternatywnych – znów: skutecznych co roku – źródeł. A skoro pieniądze te udawało się znaleźć, jak odpowiedzialny menedżer mógł dopuścić do zaniedbania spłat zadłużenia (a – skoro rosło – także kosztów jego obsługi) kierowanej przez siebie organizacji?
Kryzys, z którym coraz wyraźniej boryka się polska kultura, jej twórcy, animatorzy i organizatorzy, ma wiele twarzy. Za część problemów tego środowiska odpowiadają politycy. Za inne – inflacja, rosnące ceny energii, koszty produkcji wydarzeń czy koszty pracy. Nie lekceważę zaniedbań edukacji, którą lekceważyliśmy przez kilka dekad, dopiero od niedawna uświadamiając sobie, że na pracę dla dobra kultury i na edukację kulturową nigdy nie jest za późno, nawet kiedy zaczynać ją trzeba od podstaw. Czasem jednak – co starałem się powiedzieć już jakiś czas temu, odnosząc się do innych obszarów – kryzys może stać się impulsem inicjującym poszukiwania przynoszące pozytywne zmiany. Malta Festival Poznań zawsze był dla mnie ważnym wydarzeniem, które przez lata starałem się śledzić i które wiele lat temu pozawalało mi otrzeć się o kulturę na światowym poziomie. Wiem jednak, że mój przypadek był szczególny, a powody mojej radości z szansy zobaczenia w Poznaniu spektakli Romeo Castellucciego, Needcompany czy Luca Percevala nie wystarczyły, by festiwal, hojnie dotowany z miejskiego budżetu, utrzymywał wcześniejsze znaczenie dla mieszkańców i mieszkanek Poznania. Choć od lat słychać było głosy postulujące potrzebę określenia jego tożsamości, przez ostatnią dekadę obserwowaliśmy coraz wyraźniejsze rozproszenie propozycji tworzących maltański program, co skutkowało malejącym zainteresowaniem tym wydarzeniem i zmniejszaniem się jego kulturotwórczego wpływu na lokalną społeczność. Czy nie zasługiwała ona na uwzględnienie w proponowanej od jakiegoś czasu dyskusji nad formą i kondycją festiwalu? Podczas gdy wobec władz Poznania wspierający Maltę list otwarty w ogólnopolskich mediach nosi znamiona łagodnego szantażu, nie mogę oprzeć się poczuciu, że mieszkańcy i mieszkanki tego miasta zostali/zostały w nim potraktowane dystynktywnie. Wymowa tego tekstu sugeruje poznańskim twórcom i odbiorcom działań artystycznych niemal monopolistyczne znaczenie Malty dla rozwoju kultury w mieście; to zaś wywołuje wrażenie, że specyfika poznańska w obszarze kultury nie została chyba w pełni rozpoznana przez sygnatariuszki i sygnatariuszy.
Mam wrażenie, że skutecznie rozpalająca umysły, ale w tym wypadku raczej nieuzasadniona merytorycznie retoryka, sugerująca polityczne przyczyny impasu Malta Festival Poznań, zastępuje niezwykle potrzebną dzisiaj dyskusję o społecznej odpowiedzialności za środki publiczne. Dopiero gdy odzyskamy zaufanie do organizacji działających w obszarze kultury w tej sferze, będziemy mogli powrócić do dyskusji o merytorycznym programie i jego znaczeniu. Wówczas chętnie posłucham i porozmawiam o tym, jak mógłby wyglądać zorganizowany w Poznaniu, istotny w skali kraju festiwal teatralny. Jestem przekonany, że mieszkanki i mieszkańcy Poznania zasługują na możliwość zobaczenia u siebie najlepszych polskich, a może też zagranicznych spektakli teatralnych. Zaostrzone w ten sposób apetyty, wyrobione gusty i rozbudzone oczekiwania z pewnością przysłużą się miastu i obu działającym w Poznaniu teatrom dramatycznym. Takie poszerzenie perspektyw byłoby ważne także dlatego, że monopolizacja jest praktyką bardzo niebezpieczną i szkodliwą dla kultury.