Z Urszulą Honek, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Agnieszka Waligóra.
Agnieszka Waligóra: Jesteś autorką dwóch tomów poetyckich: do tej pory w poznańskim wydawnictwie WBPiCAK ukazały się „Sporysz” (2015) i „Pod wezwaniem” (2018). Czekamy też na premierę Twojej trzeciej książki, „Zimowania”, która zapowiadana jest na czerwiec tego roku. Oba wydane tomy zebrały bardzo pozytywne recenzje i przysporzyły Ci kilku literackich nagród. Wśród krytycznych komentarzy, którymi Twoja poezja była opatrywana – zarówno z okazji nominacji, jak i w „zwykłej” recepcji – przewija się przy tym kilka powtarzalnych określeń. Odpowiada Ci miano autorki ekokrytycznej? A może chętniej opisałabyś swoje wiersze jako chtoniczne?
Urszula Honek: Nie, nie czuję, aby moje wiersze wpisywały się w nurt ekokrytyczny. Przyznam nawet, że niespecjalnie odpowiada mi to zaszeregowanie albo próby zaszeregowania. To zbyt upraszczające. Oczywiście przyroda jest mi bardzo bliska, niemal niezbędna do życia, może dlatego znaczna część mojej energii od dłuższego czasu pożytkowana jest na próby wydostania się z miasta i zamieszkania na wsi. Potrzebuję absolutnej ciszy, przestrzeni i pustki. Stada zwierząt. W planach mam adopcję kozy, osła i świni oraz uprawę na własne potrzeby jabłek, śliwek i czereśni. Oczywiście także znalezienie pracy, bo nie liczę naiwnie, że będę utrzymywać się ze sprzedaży warzyw czy owoców. To wszystko wynika jednak z mojej wrażliwości i zainteresowań. Ale czy ekokrytycznych? Nurt ekokrytyczny jest w coś zaangażowany, moja poezja natomiast nie jest żadnym głosem w sprawie. Chtoniczna? Może. Powiedziałabym raczej, że nocna.
A gdybyś sama miała określić swoją poezję – to jakimi słowami? Jest nocna – i jakaś jeszcze? Brakuje Ci jakiegoś rodzaju odczytania – czy może jednak czytelniczkom i czytelnikom udało się dobrze wyczuć nastrój tej poezji?
Nigdy nikt nie namówi mnie, abym szerzej określała lub nazywała swoje pisanie. Czytelnik ma mieć absolutną swobodę w odczytywaniu. Kiedyś otrzymałam pytanie, czy jeden z wierszy z „Pod wezwaniem” może być umieszczony na jakiejś stronie jako głos w sprawie o uchodźcach. Byłam zaskoczona takim odczytaniem, ale się zgodziłam, choć dla mnie ten wiersz był o czymś innym.
Czy w takim razie widziałabyś w poezji jakiś potencjał zmiany – choćby tej na poziomie „wewnętrznym”? Pomiędzy „Sporyszem” a „Pod wezwaniem” widzimy bowiem trochę różnic formalnych. Można w nich dostrzec jeden spójny poetycki projekt, jednak w Twojej drugiej książce trochę więcej dzieje się na poziomie wersu. Przez tych kilka lat zmieniło się Twoje pojmowanie poezji?
„Pod wezwaniem” napisałam w ciszy, samotności i poczuciu braku. Mało wtedy mówiłam, nie miałam do kogo, może dlatego te wiersze stały się oszczędne, ascetyczne. Forma i język reagowały na to, co się działo w życiu. Mój język ewoluuje w stronę prostoty, komunikatywności, ale wciąż w poezji opowiadam historie, mam swoich bohaterów i bohaterki. Ciągnie mnie do opowieści. Ostatnie dwa lata pisałam prozę. Finał jest taki, że na początku przyszłego roku debiutuję zbiorem opowiadań w Wydawnictwie Czarnym. Coraz bardziej interesują mnie inni ludzie i opowiadanie lub stwarzanie ich historii. Natomiast naprawdę nie wiem, co poezja powinna, a czego nie. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym i – przyznam – nieszczególnie chcę.
Odrzućmy więc powinności i wróćmy do bliskiej Ci natury. Nawet nie znając Twoich planów wyprowadzki, z pewnością trudno byłoby nazwać Cię poetką miasta. Jesteś poetką wsi? Gdzie i kiedy toczą się opisywane przez Ciebie historie – w konkretnych miejscach i konkretnych chwilach, a może w przestrzeni bez nazwy, w której zatrzymał się zegar?
Jeden z moich ulubionych pisarzy – Stanisław Czycz – żartobliwie nazywał Tadeusza Nowaka „poetą wsi” i ironizował, że skoro tak mu tęskno na wieś, to niech tam wraca. Jeżeli kiedyś wrócę na wieś, to wtedy będę poetką wsi. Tak możemy się umówić. Ale moje wiersze, opowiedziane historie są zakorzenione w konkretnej topografii i oczywiście związane są z miejscem mojego wychowania i dojrzewania. Ukształtowała mnie konkretna wieś pod Gorlicami i o niej, a także kilku pobliskich, piszę. Całe życie jest próbą zbliżenia się do pewnych sensualnych doznań z dzieciństwa. To się udaje bardzo rzadko, ale warto próbować. W dużym mieście nie umiem myśleć o losie pojedynczego człowieka. Przez okno mieszkania widzę bloki i niby wiem, że ktoś w nich mieszka, czasami zauważam ruch lub postać garbiącą się przy komputerze. Nie interesuje mnie jednak samotność ludzi w mieście albo nie potrafię jej dostrzec. A może po prostu nie wydaje mi się zbyt przejmująca? Za to często myślę o ludziach – żywych i umarłych – którzy zostali w mojej rodzinnej miejscowości, nigdy jej nie opuścili. Co wpłynęło na tę decyzję? A może to nie była decyzja, lecz konieczność? To mnie ostatnio zajmuje.
Właśnie: pomówmy o ludziach. Natura kojarzy się nam zazwyczaj z życiem: z cyklem przyrody, obumieraniem i następującym po nim rozkwitem. Z ekonomią, w której nic nie idzie na marne. W Twojej poezji jest jednak trochę inaczej. Pierwszy tom zaczyna się przecież od choroby, bólu, śmierci – truciznę ma już w tytule. W tym kontekście dużo piszesz też o relacjach rodzinnych – rodzina także kojarzy się nam zwykle z życiem, u Ciebie jednak konsekwentnie występuje w parze ze śmiercią. Piszesz o matkach i córkach, którym odbierana jest płodność, o ojcach – rzeczywistych i potencjalnych – którzy nie zapewniają bliskim bezpieczeństwa ani opieki. Jak to więc jest w tym rodzinnym środowisku: natura rodzi śmierć, a nie życie? Bliscy nie są początkiem, ale końcem?
Jakiś czas temu byłam w Bieszczadach. Szłam sobie i szłam. W pewnym momencie, gdy wyszłam z lasu, ukazał się bezkres, żadnych domów na horyzoncie, żadnego człowieka. Cisza i pustka, świadomość, że jestem zupełnie sama i nikt mnie nie usłyszy. Miałam świadomość, że wszystko, co w tym momencie widzę, czego doświadczam – jest po prostu piękne, a jednocześnie czułam trwogę, jakieś przerażenie wobec losu. Tak widzę świat. W „Stalkerze” Tarkowskiego świat jest piękny i niezwykły, a przecież na każdym kroku ta przestrzeń ulega atrofii. To jest mój sposób widzenia rzeczywistości. Dość melancholijny.
Jeżeli chodzi o rodzinę, to odpowiem krótko: we wszystkich moich książkach niektóre wiersze dedykuję matce albo ojcu. Albo obojgu. Czyli nie mogę tych więzi poluzować, są bardzo silne. Teraz patrzę na rodzinę z większą czułością. Zmieniam się i moje wiersze zmieniają się razem ze mną.
Idźmy dalej tropem trucizny. Zwłaszcza Twoja druga książka, „Pod wezwaniem”, pełna jest opisów przemocy, opisów radzenia sobie z przemocą. Przemoc ta spotyka głównie kobiety, ale też naturę; samo określenie „natura” jest przecież, w wielu wymiarach, przemocowe. Zadam więc dość kontrowersyjne pytanie – jaka przemoc interesuje Cię najbardziej?
Cielesna, bardzo konkretna. Kiedy spotyka nas coś traumatycznego, emanuje to na całą przestrzeń: ludzi, relacje, a także na postrzeganie natury, o której wspomniałaś. To ciekawe, od wydania książki minęły trzy lata, a chyba nikt nie zapytał mnie nigdy o przemoc, która wydaje mi się wyraźnie widoczna w tym tomie. Moja bohaterka z „Pod wezwaniem” przeprowadza czytelnika przez stadia radzenia sobie lub nieradzenia z różnymi formami przemocy, których doświadczyła.
Pomówmy więc o tym jeszcze trochę. W Twojej poezji ciała kobiet, ciała zwierząt i ciała roślin tworzą pewien ekosystem: na przykład dzieci miewają, jak koty, dziewięć żyć. Nie stawiasz więc chyba twardych granic pomiędzy aktorami różnych rodzajów i gatunków? To współwykluczani – a może współdziałający?
Tak – wszystkie wymienione przez Ciebie organizmy żywe traktuję bardzo poważnie. Szczególnie bliskie są mi zwierzęta i dzieci. Na spacerach, zwłaszcza gdy idę sama z moją suczką Rutą, dużo do niej mówię, jakbym toczyła z kimś rozmowę. Często się zastanawiam, jak ona odbiera świat, mnie, czy jest szczęśliwa, o czym śni, gdy wierzga. Czy to koszmar, czy coś miłego? Jakie obrazy wyświetlają się pod jej powiekami? Bo wyobrażam sobie, że muszą to być obrazy. Oczywiście wiem, że zwierzę nie zastąpi międzyludzkich kontaktów, ale na pewno łagodzi samotność. Innym razem patrzę w jej oczy i doskonale rozumiem, że to osobny gatunek – bardzo autonomiczny – i że trzeba szanować tę autonomię, nie nadawać psu ludzkich cech, tulić krócej, niżby się chciało. Zwierzęta i dzieci mają coś wspólnego, bo inaczej widzą świat, mają swoje tajemnice, bywają nieprzeniknione.
Ciało jest ważną figurą także w kontekście lektury i przeżywania Twoich tekstów. Sporo w nich dotyku: ciała odczuwają ból, krwawią, są wystawiane na działanie ciepła i zimna (weźmy pod uwagę tytuł zapowiadanego tomu!). W Twoich wierszach dużo się także woła i, wiadomo, wzywa. Wolisz więc słyszeć i do słuchania nakłaniać, niż patrzeć i unaoczniać?
„Zimowanie” to książka o czymś innym, a sam tytuł ma wyrażać stan zawieszenia, przeczekania, nie odczuwania zimna. Większość scenerii to wakacje, lato, parne noce. „Pod wezwaniem” jest natomiast książką cielesną, z tym się zgadzam. Dotyk może być miły lub nie – w „Pod wezwaniem” opisana została druga wersja. Rzeczywiście, sporo w moich książkach jest zawołań, ale raczej w pustkę, ze świadomością, że nic i nikt nie odpowie.
W jednej z recenzji Agata Pyzik zastosowała do opisu Twojej poezji kategorię nawiedzenia. Kontynuujmy tę linię interpretacji, ale z małą zmianą. Chciałabym zapytać Cię o duchowość. W Twojej twórczości jest jej wiele – pomyślmy o tytule „Pod wezwaniem”! Jaka to jednak duchowość? Polska, słowiańska, katolicka? Eklektyczna? Religijna? Agnostyczna? Jak do owej duchowości ma się śmierć? Jakub Skurtys zauważał kiedyś, że w Twojej poezji nie ma właściwie afirmacji: wszystko prowadzi do śmierci. Umiera się w niej jednak nie raz, a wiele razy…
Zacznę od końca twojego pytania. Mam wrażenie, a właściwie jestem o tym przekonana, że można umrzeć w ciągu życia kilka razy – na poziomie emocjonalnym lub duchowym. Spotykają nas przecież doświadczenia graniczne i za każdym razem wydaje się nam, że kolejnego już nie przeżyjemy albo że przydarzyło nam się już tak wiele, że nic gorszego nie może nas spotkać. A to nieprawda. We mnie, mimo że ostatnie trzy lata są dla mnie bardzo łaskawe, pozostała ogromna czujność. Cieszę się z tego, co mam, jestem nawet bardziej pogodna. Nawet jeśli niektóre rzeczy powracają, to już tylko w snach, nie mają większego wpływu na codzienne życie.
A duchowość przebudza się we mnie tylko podczas kontaktu z przyrodą i ciszą. Nie jest to wiara w kogoś lub coś, lecz chwilowe poczucie jakiegoś głębszego sensu.
A czy wiersze pisze się z jakąś – mimo wszystko – wiarą? Jeśli tak – wiarą w co?
Chyba tylko taką, że kogoś poruszą. Sama tego szukam w literaturze. Nie ma we mnie natomiast żadnej wiary, że poezja może cokolwiek zmienić globalnie.
Na koniec zapytam więc prosto. Było o nawiedzeniu i duchach, niech więc będzie i o natchnieniu. Co porusza Cię jako autorkę? Innymi słowy, co Cię do pisania inspiruje? I uchylmy rąbka tajemnicy: czego możemy się spodziewać po nadchodzącym „Zimowaniu”?
Muszę zobaczyć jakiś obraz, żeby zacząć pisać. Najczęściej wydobyty z pamięci. Mocno działają na mnie też zapachy. „Zimowanie” miało natomiast dwa punkty zapalne. Jeden podczas spaceru z moim ojcem, podczas którego doświadczyłam ogromnej bliskości, a drugi podczas rozmowy telefonicznej z matką. Mama często streszcza mi, co zresztą bardzo lubię, sprawy wsi, czyli kto się urodził, kto umarł, komu przytrafiło się jakieś nieszczęście. W trakcie tych rozmów, w nieodległym od siebie czasie, mama wymieniła trzy imiona chłopców, którzy zginęli w tragicznych okolicznościach. A to byli moi koledzy z dzieciństwa. Potem dołączyły do tych śmierci jeszcze inne, również rodzinne. Jedne bardzo odległe, inne nie. Ludzkie i zwierzęce. To jest książka o ludziach i istotach, z którymi żyłam, nie o mnie. Pomyślałam, że jeżeli ja o nich nie napiszę, to nikt tego nie zrobi. Im chciałabym ją zadedykować.