Nr 14/2021 Na teraz

Gdy w grudniu 2019 roku Nagrodę Bookera przyznano ex aequo dwóm osobom, prowadzący program BBC News zakomunikował, że Margaret Atwood będzie dzielić wyróżnienie z… „inną autorką”. „Jak szybko i zwyczajnie wymazano z historii mnie – pierwszą czarnoskórą laureatkę. Właśnie temu od zawsze się sprzeciwiamy, ludzie” – napisała na Twitterze Bernardine Evaristo. W księgarniach „Dziewczyny, kobiety, innej” brakowało nie tylko na okolicznościowych wystawach, ale także na półkach. Największe kontrowersje wzbudził fakt, że to właśnie przy okazji tego historycznego werdyktu – po raz pierwszy od 1969 roku uhonorowano czarnoskórą kobietę i jednocześnie czarnoskórą pisarkę brytyjską – jury ponownie złamało obowiązujące reguły. Choć podobna sytuacja wydarzyła się w przeszłości dwukrotnie (w 1974 nagrodzono Nadine Gordimer i Stanleya Middletona, osiemnaście lat później Michaela Ondaatje i Barry’ego Unswortha), a przewodniczący Peter Florence wyraził nadzieję, że obie pisarki potraktują ten gest jako wyraz szacunku wobec ich dzieł, coś ewidentnie poszło nie tak.

„Naszym jedynym obowiązkiem wobec historii jest napisanie jej na nowo” – aforyzm Oscara Wilde’a, stanowiący motto jednego z wcześniejszych dzieł Evaristo, idealnie pasowałby także do „Dziewczyny, kobiety, innej”, która określonemu gronu odbiorczemu posłużyłaby zapewne jako sztandarowy przykład politycznej hiperpoprawności i genderowej/homo propagandy w literaturze (zepsutego) Zachodu.. Powieść dedykowana jest „Siostrom, sistas, sistahs, siostrzeństwu, kobietom, womxn, wimmim, womyn, braterstwu, braciom, bredrin, bruvs, naszym mężczyznom i facetom, a także wszystkim osobom LGBTQI w wielkiej ludzkiej rodzinie”, a w centrum dwunastu splatających się ze sobą herstorii autorka umieszcza kolejno: Ammę, Yazz, Dominique, Carole, Bummi, LaTishę, Shirley, Winsome, Penelope, Megan/Morgana, Hattie i Grace. Większość z nich to czarnoskóre kobiety; w różnym wieku, na różnych etapach życia i zawodowej (o ile na taką wkroczyły) drogi, z własnymi doświadczeniami, przekonaniami, ambicjami i traumami, własnym podejściem do kwestii takich jak tożsamość, seksualność, siostrzeństwo czy związki. Prologiem tej wielowątkowej, wielogłosowej opowieści staje się nadchodząca premiera spektaklu w reżyserii pierwszej z bohaterek; quasi-epilog ma miejsce w gmachu National Theatre, gdzie ponownie krzyżują się drogi większości postaci. Piszę: ponownie, bo na blisko pięciuset stronach ich losy splatają się ze sobą na wiele sposobów – bywa, że przewidywalnych, bywa, że dalece nieoczywistych.

Kreując dwanaście bardziej lub mniej od siebie oddalonych, wsobnych mikroświatów, Evaristo każdorazowo zrywa zarówno z formalnymi, jak i genderowymi konstruktami. Narracja prowadzona jest z całkowitym niemal pominięciem kropek i wielkich liter, partie dialogowe pozostają niewyróżnione, a kaskadowy sposób zapisu przywodzi na myśl raczej wiersz czy poemat niż tradycyjną prozę. Z kolei nieheteronormatywny horyzont obejmuje między innymi patchworkowe rodziny złożone z wyoutowanych lesbijek i gejów, nastolatki redefiniujące feminizm i przystosowujące go do swoich potrzeb, odkrywanie własnej (trans)płciowości, ale też przemocowe relacje jednopłciowe czy balansowanie na granicy tolerancji i krypto-homofobii.

W „Dziewczynie, kobiecie, innej” nietrudno zresztą doszukać się autobiograficznych inspiracji. Z Ammą, homoseksualną artystką, której życiowe spełnienie przyniosło dopiero posiadanie dziecka („z czego rzadko się komukolwiek zwierzała, bo to wydawało się jej jakieś takie antyfeministyczne”), autorkę łączy aktywność teatralna oraz fakt, że przez lata sama identyfikowała się jako lesbijka i angażowała w wiele relacji z kobietami. Podobnie jak w przypadku zbuntowanej, dziewiętnastoletniej Yazz, studentki literatury angielskiej, „w przyszłości zamierzającej zostać kontrowersyjną felietonistką gazety o globalnym zasięgu, bo ma dużo do powiedzenia i najwyższy czas, żeby świat ją usłyszał”, poglądy Evaristo zostały w dużej mierze ukształtowane przez feministyczne i postkolonialne lektury. Autorce – dorastającej na przełomie lat 60. i 70. w Woolwich, białej dzielnicy Londynu – zdarzyło się przejść na drugą stronę ulicy, by uniknąć spotkania z nadchodzącym ojcem. Literackim przetworzeniem tego wspomnienia może być scena, w której Sonny, syn jednej z bohaterek, przedstawia rodzica „prowadzącego akurat owce na pastwisko” jako „parobka zatrudnionego do pomocy”, bo wstydzi się koloru jego skóry.

W powstającej sześć lat powieści nieznana dotąd w Polsce pisarka przez wszystkie przypadki odmienia nie tylko kwestię kobiecości (nie jednej, kanonicznej, lecz wielu, najrozmaitszych). Triada klasa-rasa-płeć, powracająca do mnie – białej Europejki – w czasie studiów kulturoznawczych minimum raz w tygodniu, natychmiast przestaje być tu czystą teorią; wpisując w ten schemat korowód postaci, charakterów i postaw, Evaristo dobitnie pokazuje, jak często przekłada się on na rzeczywistość, jak na przestrzeni lat wytycza ekonomiczne, społeczne czy tożsamościowe granice. Pomna swego względnego uprzywilejowania – wynikającego z bycia córką teatralnej twórczyni (lesbijki) i intelektualisty-celebryty (geja) – Yazz niezbyt entuzjastycznie spogląda w przyszłość, przeczuwając, że kiedy ona i jej samoświadome, różnorodne, oczytane przyjaciółki

skończą studia, dostaną na drogę tylko gigantyczne zadłużenie, wściekłą konkurencję na rynku pracy i absurdalne ceny mieszkań, przez co ich pokolenie będzie zmuszone wprowadzić się na zawsze do rodzinnych domów, a to z kolei sprawi, że jeszcze więcej młodych będzie się bać przyszłości, nie wspominając nawet o tym, że planetę już trafia szlag, Wielka Brytania niedługo odłączy się od Europy, która i tak stacza się w reakcjonizm i odświeża modę na faszyzm, i to przecież obłęd, że jakiś obleśny, strzaskany na solarce miliarder wyznacza nowe niziny intelektualne i moralne jako prezydent Ameryki, i podsumowując, to ogólnie oznacza, że starsze pokolenie WSZYSTKO ZNISZCZYŁO, a teraz jej pokolenie czeka zagłaaadaaa.

Zapewne nieco inaczej sprawy wyglądają z punktu widzenia Carole – co prawda dostaje się na prestiżowy uniwersytet, ale początkowo nie potrafi się tam odnaleźć, bo

nikt nie opowiada głośno o dorastaniu w mieszkaniu komunalnym w bloku, o wychowaniu przez samotną matkę sprzątaczkę
nikt nie opowiada głośno, że nigdy nie był na żadnych wakacjach, nigdy w życiu
nikt nie opowiada głośno o tym, że nigdy nie leciał samolotem, nie widział spektaklu w teatrze ani morza, nie jadł w restauracji z obsługą kelnerską
nikt nie opowiada głośno o tym, że czuje się zbyt głupigrubybiedny albo po prostu że jest nie na miejscu, nie pasuje, nie nadaje się
nikt nie opowiada głośno o tym, że w wieku trzynastu i pół roku przeżył gwałt zbiorowy.

Efektem ubocznym udanego awansu społecznego staje się wizerunkowa gra pozorów:

jako dzwonek w telefonie ma ustawione „Cztery pory roku” Vivaldiego, ale to tylko publiczna fasada do manifestowania jej gustów muzycznych
tak naprawdę Carole uwielbia tańczyć niczym wojownicza królowa do gorączkowych rytmów Feli Kutiego, ojca chrzestnego szamanizmu o twarzy pomalowanej w barwy wojenne.

W opisywanym przez Evaristo świecie, którego mechanizmy wykraczają poza domenę literackiej fikcji czy twórczej wyobraźni, ludzie pokroju Carole przez całe życie muszą starać się bardziej niż inni. Choćby dlatego, że alternatywna wizja przyszłości to dla większości jej rówieśniczek „roznoszenie ręczników po toaletach w dyskotekach i klubach”. Choćby dlatego, że jej matka, Bummi, absolwentka matematyki na uniwersytecie w Ibadanie, daje się wykorzystać lokalnemu duchownemu, by móc założyć w Wielkiej Brytanii własną firmę. Choćby dlatego, że jej ojciec, Augustine, na emigracji zarabia jako taksówkarz i, nim umiera na zawał serca, żartuje z „robienia drugiego doktoratu ze skrótów, zwężeń, ulic jednokierunkowych i ślepych zaułków”. Młodym, samotnym matkom tak zależy na edukacji swoich dzieci, że za niedopełnienie tego obowiązku potrafią grozić córkom i synom „przykuciem łańcuchem w piwnicy bez jedzenia, wody i dostępu do toalety”. Nauczycielki z aspiracjami, którym u progu kariery towarzyszą wizje świetlanej przyszłości nie tyle swojej, ile podopiecznych, skonfrontowane ze szkolnymi realiami, stopniowo rezygnują z wprowadzenia Nowego Porządku. Przeradzają się w zgorzkniałe belferki, nazywające niesfornych uczniów „małymi gnojami”, a piętrzące się na biurku sprawdziany „stertami gówna”.

Pomimo prawdziwie bezlitosnej wierności realiom, odmalowywanym z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, „Dziewczyna, kobieta, inna” nie jest wcale przytłaczającą, głęboko defetystyczną opowieścią o złamanych życiorysach. Owszem, nie brak tu trudnych tematów: zawodowego wypalenia, zdrady, dojmującej samotności, napaści seksualnych, instytucjonalnej i symbolicznej przemocy, braku perspektyw, dyskryminacji, niewolnictwa, ksenofobii, ekstremizmów, długiego trwania patriarchatu, opresyjności genderowych norm, szowinizmu i mizoandrii. Niejako równolegle obserwujemy jednak niepohamowany żywioł życia, poczucie humoru, wolę walki, wewnętrzną siłę, afirmację własnych korzeni i (niekiedy wypieranej) tradycji.

Dla mężczyzn zarezerwowany jest raczej drugi plan. Choć ich sylwetek Evaristo nie kreśli według jednego szablonu, przyznam, że w powieści nieco brakuje pozytywnych postaci męskich – swój stosunek do zdecydowanej większości z nich dyplomatycznie określiłabym jako ambiwalentny. Są wśród nich tacy, którzy „zakończyli edukację w wieku czternastu lat” i tacy, którzy „używają długich słów, takich jak nonkonformizm, restytucja czy quid pro quo”. Tacy, którzy „kiedy oglądają wspólnie »X Factor«, to po prostu żeby się pogapić w telewizor” i tacy, którzy „udają, że będą potem pisać o jego znaczeniu kulturowym”. Tacy, których potomkowie „noszą na plecach i pośladkach blizny na dowód ciężkiej rodzicielskiej ręki, ale wychowanie synów w latach siedemdziesiątych nie było łatwym zadaniem” i tacy, których piętnastoletnich braci „namoczyli w nafcie, powiesili na gałęzi wiązowca i podpalili żywcem, a tysiące ludzi biły brawo”. Tacy, którzy gotują żonom „tajskie curry z kurczakiem na mleku kokosowym”, by po latach je zdradzać, oraz tacy, z którymi chciałoby się porozmawiać, by skłamali w żywe oczy:

że nie słyszał, jak protestowała
albo że na jej widok oszalał z pożądania
co stanowiłoby nawet komplement
i że nie mógł się
powstrzymać.

Mimo tej damsko-męskiej dysproporcji – cóż, przynajmniej raz korzystnej dla płci żeńskiej – „Dziewczyna, kobieta, inna” to wciąż queerowa, polifoniczna pochwała różnorodności i równości; monumentalna herstoria o żmudnym poszukiwaniu siebie i swojego miejsca, o siostrzeństwie ponad podziałami, o różnych obliczach miłości, partnerstwa, przyjaźni i samoakceptacji. Rewelacyjnie napisana i brawurowo – przez Agę Zano – przetłumaczona. Dynamiczna, potoczysta, językowo inkluzywna, wrażliwa na niuanse wieku, wykształcenia, podchodzenia i temperamentu. To książka jednocześnie elektryzująca i edukująca. Taka, którą natychmiast po przeczytaniu chce się pożyczyć mamie, najbliższym przyjaciółkom, najlepiej wszystkim kobietom w rodzinie. Mężczyznom zresztą też, bo fakt, że ta opowieść nie jest o nich, nie znaczy jeszcze, że jest przeciwko nim.

U źródeł twórczości Bernardine Evaristo leży przekonanie, iż jeśli jej czarnoskóre siostry „same nie wpiszą się w literaturę, nikt za nie tego nie zrobi”. Pozwalając im przemówić własnym głosem, tworząc dzieło otwarte, żywiołowe, poszerzające horyzonty, normalizujące wszystko, co zwykło się uznawać za niebezpieczną aberrację i pokazujące, czego naprawdę można się bać i czemu należy przeciwdziałać, autorka zasłużyła na coś więcej niż „połowę Bookera”. Liczę, że dzięki rozgłosowi jej książka będzie trafiać do coraz większego grona czytelniczek i czytelników, zaś one i oni po skończonej lekturze zdadzą sobie sprawę, jak bardzo potrzebna była taka powieść. Także w Polsce, a może zwłaszcza tutaj.

 

Bernardine Evaristo, „Dziewczyna, kobieta, inna”
tłumaczenie: Aga Zano
Wydawnictwo Poznańskie
Poznań 2021