3/2021 Na teraz

Imago, poczwarki

Dominika Gracz-Moskwa
Komiks

Gosia Kulik w swoim najnowszym komiksie nie okazuje bohaterom nawet cienia litości, wyciągając na światło dzienne całą ich brzydotę – zarówno tę wewnętrzną, jak i zewnętrzną. Kulik litości nie ma także dla nas, zrzucając na nasze ramiona ciężar historii tak dziwnej, że ostatecznie nie wiadomo, czy na linii autorka – odbiorca nie doszło przypadkiem do komunikacyjnego spięcia.

Lucjan nie chodzi na religię, za to chodzi na basen. Jego rodzice ponad siłę wiary stawiają siłę nauki. Lucjan w wodzie czuje się jak ryba, daje mu ona samotność i ciszę – jak to Lucjan określa – grobową. Wszystko zmienia się jednak wraz z pewnym basenowym incydentem, który sprawia, że Lucjan właśnie w wierze zaczyna szukać wolności – wolności dla siebie, ale i dla innych, od których wymaga prawdziwego poświęcenia i oczyszczenia. Dlatego na kolejnych lekcjach religii, zamiast przyklaskiwać księdzu, beszta go, nazywając fałszywym kapłanem.

Jest także Nadieżda. Ona w Boga nie wierzy, choć na religię, wbrew samej sobie, chodzi. Prześladowana przez jednego z uczniów, Karola, Nadieżda cierpi z powodu swoich charakterystycznych, zielonych włosów i pochodzenia – ojciec zielonej meduzy – jak nazywa bohaterkę Karol – to Ukrainiec wyznania prawosławnego, choć nie ukrywa, że jego prawdziwą religią jest muzyka. Obsesją Nadieżdy są za to motyle, które lubi najpierw zaciekle gonić z siatką, a następnie pieczołowicie nabijać na szpileczki.

Trudno nie patrzeć na „Poczwarki” przez pryzmat poprzedniego, świetnego zresztą, komiksu Kulik – „Ta małpa poszła do nieba”. Przede wszystkim widać u autorki powracające motywy i zabiegi związane z poetyką komiksu – ponownie sporo miejsca i uwagi poświęcono takim tematom jak śmierć (także w kontekście wiary i zbawienia), dziecko czy relacja dziecko – rodzic. Po raz kolejny Kulik sięgnęła także po groteskową metaforykę. O ile poprzednim razem w centrum historii autorka umieściła małpę (w roli dziecka), o tyle tym razem są to odchody (w roli… cóż, dojdziemy do tego).

Śmierć w komiksie zarówno wdzięczy się na pierwszym planie, jak i przemyka w tle. Boi się jej Lucjan – bo czy do nieba idą nie tylko małpy, ale i ateiści? Śmierć nieustannie zadaje Nadieżda, zamykając kolejne martwe motyle za szkłem. Śmierć, choć wyimaginowana, dosięga Kulę, jednego z chłopców, którego Lucjan zna z basenu. Prawdziwa śmierć przydarza się natomiast babci Nadieżdy. Ojciec bohaterki wyjeżdża na Ukrainę po ciało swojej matki i nie wraca, więc też trochę jest tak, jak gdyby umarł. I w końcu w śmierć bawią się Nadieżda i Lucjan, wchodząc do wykopanych na łące dołów i leżąc w zupełnej ciszy, udając trupy.

Trupy – a może poczwarki, organizmy, które w bezruchu i mroku czekają na swój czas. Jeszcze nieukształtowane, mogą okazać się zarówno pięknym motylem, jak i włochatą ćmą. Brzydkimi, odpychającymi ćmami są tutaj niemal wszyscy bohaterowie – także dzieci. Lucjan wygłasza absurdalne tezy, rzuca się z wściekłością na kolegę, chcąc go utopić i uważa się za absolutną wyrocznię w kwestiach wiary. Nadieżda jest nieustannie poirytowana – trudno powiedzieć, czy z jej twarzy choć na chwilę znika grymas złości. Prześladowana przez kolegę z klasy, skonfliktowana z matką, która nie pozwala jej wypisać się z lekcji religii, odrzucona przez koleżankę, która zamiast gonić z nią motyle, zaczyna spędzać czas na zakupach i robieniu makijażu ze swoją siostrą. Odpychający jest Karol, który znęca się nad Nadieżdą, odpychający jest Romuald , który na basenie nieustannie stroi sobie żarty z Kuli tylko dlatego, że ten jest otyły, ale odpychający jest też sam Kula i wszystkie inne postaci, które nawet jeśli nie są złośliwe, to okazują się żałosne – i tak właśnie obrazuje je Kulik. Żałosny jest ksiądz, który próbuje zapanować nad nieznośna klasą i w złości rozpruwa koszulkę Nadieżdy. Żałośni są rodzice, którzy nie potrafią nawiązać porozumienia ze swoimi dziećmi i zajrzeć za ścianki ich kokonów.

Jak swoich bohaterów Kulik widzi, tak ich rysuje, a rysuje w niesamowicie charakterystyczny sposób. Sama kreska, nazywana przez wielu „celowo brzydką”, jak na przykład u Jakuba Topora czy Jana Kozy, pozwala Kulik na karykaturalne uchwycenie cech poszczególnych bohaterów. Kiedy piszę, że Kula jest otyły, to jest tak otyły, że jego tłuszcz rozlewa się falami. Twarze bohaterów są brzydkie i wykrzywione w najróżniejszych grymasach, ich kończyny nieproporcjonalne, a sama Kulik płynnie przechodzi od przedstawiania rzeczywistości do symboli czy imaginacji bohaterów, w których ratownik na basenie staje się pół człowiekiem, pół delfinem. Dodatkowo Kulik wykorzystuje technikę kolażu, „wycinając” pojedyncze kadry i umieszczając je na zielonym tle. Już w warstwie graficznej Kulik niezwykle wyróżnia się na naszej scenie komiksowej, oferując groteskowe przerysowania i brzydotę na najwyższym poziomie.

Przejdźmy jednak do czegoś, co najbardziej podzieliło odbiorców, a więc do zastosowanej w „Poczwarkach” metaforyki związanej z fekaliami. Kulik pokazała już w poprzednim komiksie, że świetnie potrafi przedstawić coś znanego i bliskiego w nowy, zaskakujący sposób, nie tracąc jednak na emocjonalnej rozpoznawalności. W pojedynczej, głównej figurze małpy tkwiła cała siła poprzedniego komiksu Kulik. Jeśli ktoś chce, to może podstawić pod nią dziecko i cały komiks przestanie być „dziwny”, a stanie się w wymowie tragiczny, choć tragizm wylewa się ze stron „Ta małpa poszła do nieba” nawet bez podmianki (ba, może działa wtedy nawet silniej). Rzecz w tym, że – z małpą czy bez – komiks jest w gruncie rzeczy dość prosty, a przez to absolutnie zrozumiały. Dla niektórych zatem małpa to figura dziecka, dla innych to właśnie niedziecko. Ale czym jest gówno?

Najpierw jest żartem (czy śmiesznym, czy nie, to już pytanie na inną okazję). Potem staje się obiektem, potem węzłem fabularnym, następnie wyrzutem sumienia, symbolem… Takie nakładki i interpretacyjne wigibasy można by rozwijać dość długo i szczegółowo. Tylko właściwie po co? A może gówno to po prostu gówno i nie ma się co wymądrzać? Może właśnie o to chodzi? O absolutną groteskę, która wymusza na nas szukanie usprawiedliwień i zamienników, byśmy nie poczuli się głupio – a jednocześnie pokazuje absurdalność takich „podmian” i nie pozwala na to, byśmy absurd oswoili i poczuli się dobrze? Może Kulik, jak nie ma litości dla swoich bohaterów, ukazując w pełnej krasie ich ohydę albo bylejakość, tak nie ma też litości dla czytelników. Męcz się, wytężaj swoją głowę, wymyślaj mądre porównania, wskazuj celne nawiązania i twórz skomplikowane analogie – tylko co ci po nich?

Pochylmy się jeszcze nad konstrukcją historii. Szkielet „Ta małpa poszła do nieba” jest majstersztykiem. Uwielbiam to, w jaki sposób Kulik buduje historię i napięcie. Wychodzi od wielkiej tragedii i prowadzi nas przez kolejne decyzje bohaterów, którzy miotają się w życiu na oślep, odkrywając jednocześnie przed nami kolejne elementy układanki, skrywane tajemnice i grzechy. To wszystko prowadzi nas ostatecznie do grand finale, z jednej strony szokującego i zaskakującego, a z drugiej absolutnie logicznego w ramach opowiadanej historii. Sposób, w jaki historia spaja się w całość, jest bliski perfekcji, dając czytelnikowi ogromną satysfakcję z obcowania z dziełem tak bardzo udanym. Kiedy więc w końcu mogłam usiąść do „Poczwarek”, liczyłam na podobny poziom czytelniczego zadowolenia. Jednak im bliżej końca komiksu byłam, z tym większym niepokojem obserwowałam, jak po prawej ubywało kolejnych stron, a ja nadal nie miałam zielonego pojęcia, dokąd zmierzam. I o ile czytelnicza niepewność może być uzasadniona, o tyle niezrozumiały jest dla mnie sposób budowania napięcia – napięcia, które powinno narastać, tymczasem w komiksie Kulik jest właściwie nieobecne.

Oczywiście można mieć od razu zastrzeżenie: nie każda historia musi odznaczać się identyczną konstrukcją i nie każda musi prowadzić do czegoś spektakularnego. To prawda, ale nie do końca. Bo nie o spektakularność chodzi, ale o swego rodzaju sztukę układania opowieści. O takie ułożenie poszczególnych elementów, które ostatecznie do czegoś prowadzi. I nie musi być to oszałamiające i popisowe – równie dobrze może być ciche, kameralne i osobiste. Ale musi być „jakieś”. I choć końcowa metafora „wielkich, włochatych ciem”, która pojawia się po tym, jak Nadieżda zakopuje Lucjana, jest bardzo czytelna, to jednak nie działa. Dlaczego? Bo trudno powiedzieć, jak na końcu znaleźliśmy się w tym miejscu, które stworzyła Kulik. I oczywiście trudno wymagać żelaznej logiki i konsekwencji od poetyki, która bazuje na przerysowaniu, absurdzie, grotesce. Chodzi mi jednak o coś innego – o pewną spójność, która tworzyłaby ramę dla owej nadmiarowości i pozwalałaby samemu komiksowi „działać” na czytelnika, a nie zostawiać go jedynie w stanie zdezorientowania. O nieoczywistość, która wynikałaby z siły samej opowieści, a nie z jej konstrukcyjnej niespójności. A nawet – o absurd, który nie byłby jedynie immanentną cechą groteski, ale przychodził od strony odpowiednio skomponowanych fragmentów narracji.

„Poczwarki” to komiks specyficzny, z gatunku tych, które albo się kocha, albo nienawidzi – i właśnie ze skrajnymi opiniami na jego temat można się spotkać. Dla mnie jest przede wszystkim konsekwentną, choć, mimo wszystko, mniej udaną kontynuacją komiksowej twórczości Kulik. Doceniam absurdalnie brzydką i piękną zarazem warstwę graficzną, odpychające portrety bohaterów czy zgrabne żonglowanie znanymi już motywami. Społeczne i obyczajowe obserwacje Kulik są celne i ostre. Niemniej sama konstrukcja opowieści nieco zawodzi, bo kiedy dotarłam do końca historii, czułam przede wszystkim zdezorientowanie.

Gosia Kulik, „Poczwarki”

Kultura Gniewu
2020