W jednej z najciekawszych literaturoznawczych książek ostatnich lat, „Regionach pojedynczych herezji”, Piotr Sadzik przekonuje, że aby zachować żywotność tradycji, konieczny jest heretycki zastrzyk nowego języka, nowej treści. Można by zapytać, czy warto w ogóle cucić martwy porządek – wszak nie bez powodu wyczerpały się jego siły witalne. Problem naturalnie jest jednak bardziej skomplikowany. To, co minione i martwe, wciąż może działać i spiskować, nawet pod postacią widma. Jedynym, wydaje się, ratunkiem dla melancholijnych podmiotów świadkujących rozpadowi świata byłoby zwrócenie się ku życiu. Jak tego dokonać na metaforycznych i dosłownych ruinach? I czy z rozpadu można wyciągnąć coś żywego? W tych kontekstach warto przeczytać prozatorski debiut Małgorzaty Lebdy.
„Łakome” – powieść, na którą składają się krótkie rozdziały-impresje – opowiada historię utraty: odchodzenia bliskiej osoby, a także rozpadu tradycyjnego porządku wiejskiego. Narratorka wraca do rodzinnego domu, aby wesprzeć babkę Różę w chorobie oraz procesie rozłożonego w czasie umierania. Jednocześnie konfrontuje się ze wspomnieniami z czasów dorastania, wcześniejszymi doświadczeniami utraty rodziców, a także niejednoznacznością własnej pozycji: kogoś, kto równocześnie istnieje w obrębie środowiska czy tradycji, w których się wychował, i kto z tego starego świata w jakimś stopniu się wyemancypował. Kogoś, kto rozumie i przejmuje stare formuły językowe, ale jednocześnie potrafi wprowadzić w nie własną, ożywczą treść. W powrocie towarzyszy jej Ann, badaczka światła, artystka, uważna obserwatorka. Trudno stwierdzić dokładnie, jaka relacja łączy obie kobiety. Związek między nimi prowadzi skojarzenia czytelnika w rozmaitych kierunkach: siostrzanym, przyjacielskim, być może nawet erotycznym. Jest to jednak przede wszystkim wymykająca się pochopnym próbom definicji komitywa bliskości oraz czułości. Wspólna im perspektywa uważności na świat, otwartości, a także gotowości do zawieszenia utrwalonych podziałów i hierarchii wobec wielości bytów pozwala kobietom na wypracowanie relacji prawdziwie bliskiej, pozbawionej egoizmu czy lęku. A także pozbawionej konieczności definicji.
Taka bliskość pozwala im na pełne i szczere zaangażowanie w opiekę nad umierającą babką. Wejście we wspólnotę choroby czy raczej – jak można powiedzieć za Przemysławem Czaplińskim[1] – krąg narracyjny choroby to kluczowy problem książki. Uczestniczenie w chorobie, współchorowanie razem z babką oznacza wytwarzanie wspólnoty alternatywnej wobec dominującego w wiejskiej przestrzeni wzorca. Jest w niej bowiem nie tylko troska, lecz także przeniesienie ciężaru choroby z maladycznego „ja” podmiotu na „my” najbliższego otoczenia. Jak wyznaje narratorka, „należy ona do choroby”, chorobie podporządkowane zostają życie, czas i przestrzeń. Choruje nie tylko babka, ale razem z nią cały dom. A co za tym idzie, w jakiś sposób choruje cały świat – i tylko wspólnie można utrzymać się przy żywym.
Co to właściwie znaczy? Dlaczego błąka się tutaj niedookreślone żywe i co je łączy z chorowaniem? Widzę w tym językową zachętę do porzucenia pewnego przyzwyczajenia – „życie” brzmi pięknie i abstrakcyjnie, „żywe” natomiast ma w sobie coś konkretnego, coś dzikiego i niezależnego. Mam wrażenie, że „żywe” wybija czytelnika z komfortu teoretycznego rozważania świata międzygatunkowych sojuszy, wskazując ku nim praktyczną drogę. Ponadto uczestniczenie w procesie umierania jest jednocześnie celebracją żywego. Żywe oznacza nie tylko zdrowie, pozostanie przy życiu, ale także chorobę – tę paskudę, autonomiczną, mającą niezależne od człowieka potrzeby, funkcjonującą jako coś wegetującego (czyli, w rozumieniu filozofki Moniki Rogowskiej-Stangret, podporządkowanego sile witalnej[2]). Reorganizuje swoje otoczenie, swoim celom podporządkowuje działania innych istot, „zjada” ciało chorej osoby. W świecie z zawieszoną hierarchią bytów trudno jej istnienie określić jako samo w sobie złe lub dobre – nic więc dziwnego, że w „Łakomych: Lebda dostrzega podmiotowość choroby: „Współpracujemy z nią, dilujemy, myślę” (s. 15). Chorowanie, leczenie czy opieka nad chorą babką to próby negocjowania pola.
Dostrzeganie konkretu, zawieszanie dominujących hierarchii, budowanie ludzko-nieludzkich sojuszy, akceptujących paradoksalny, bezsensowny z punktu widzenia antropocentrycznego podmiotu wymiar istnienia w międzygatunkowej wspólnocie obecne było we wcześniejszej – poetyckiej – twórczości Lebdy. „Mer de Glace”, tomik z 2021 roku, był próbą zadośćuczyniającego zbudowania przestrzeni wykraczającej poza gatunkowe granice i podziały; przestrzeni, w której nadrzędne znaczenie ma odpowiedzialność za inne byty i opieka nad nimi. Tym samym można powiedzieć, że Lebda realizuje wspólnotowość zdefiniowaną przez projekt ekopoetyki Julii Fiedorczuk i Gerardo Beltrána[3]. Wyjaśnień wymaga tu jednak nie kwestia ekopoetyki (mocno już w polskim dyskursie rozpoznana), ale przymiotnik „zadośćuczyniający”. Nawiązuję nim do koncepcji Endy’ego McCaffreya, który w „ekopoetyce zadośćuczynienia” (ecopoetics of reparation)[4] szukał rekompensującego wpływu natury na traumę podmiotu. Doświadczenie traumy utraty bliskich („Matecznik”), traumy trwającego kryzysu klimatycznego („Mer de Glace”) oraz próby zbliżenia się do środowiska naturalnego wpisują twórczość Lebdy w założenia McCaffreya. Ale rzecz należy ująć mocniej: mam bowiem wrażenie, że poetka poszerza tę koncepcję. Wspólnota ludzko-nieludzka, opieka nad innymi bytami i przyrodą stanowią nie tylko próbę zaopiekowania się własną raną z przeszłości, lecz także – a właściwie przede wszystkim – zadośćuczynienie wszystkim innym bytom, które żyją w świecie zdewastowanego krajobrazu i klimatu i które doświadczyły antropocentrycznej przemocy. Zadośćuczynienie nie jest więc zwrotem ku sobie, ale ku żywemu. W przestrzeni wiejskiej oznacza to próby „bycia ze świata” (ponownie odwołuję się do Rogowskiej-Stangret, która przez użycie spójnika „ze” podkreśla naszą z tym światem tożsamość[5]), czyli uznania własnej, niezbywalnej relacyjności, powinowactwa z innymi bytami. Inaczej mówiąc: wpisania się w miedzypokoleniową herezję żywego. Herezja, która wprowadza nowy język w przestrzeń wiejską, wychodzi od babki – zawsze dążyła ona „ku żywemu” i przekazała tę perspektywę wnuczce – stąd jej pokoleniowy wymiar.
Przestrzeń wiejska, na co Lebda zwraca uwagę w rozmowie z Michałem Nogasiem, w dziwny sposób łączy przemoc i czułość wobec zwierząt[6]. Uzależnienie funkcjonowania ludzi od hodowli i śmierci zwierząt strukturyzuje charakterystyczne i paradoksalne ramy opieki oraz mordu. Herezją dokonaną przez babkę było zdecydowane opowiedzenie się po stronie czułości: „Babka studiuje żywe z ciekawością. To zamiłowanie – jak to nazywam, ta słabość – jak nazywa to dziadek, czyniło ją bezużyteczną tak wiele razy” (s. 32). Ta bezużyteczność oznacza niezdolność do uczestniczenia w codziennej i wymagającej przemocy pracy. Ratowanie mniejszych i większych bytów przed ostrzem kosy przy koszeniu łąki potrafiło zachwiać rytmem pracy – a tym samym rytmem życia. Pozwalało to jednak na wprowadzenie nowej perspektywy, która – choć wydawałoby się, że zaczynała się i kończyła na babce – w jakimś stopniu wpływała na innych mieszkańców wsi. Lebda przekonuje w „Łakomych” do transgresyjnego potencjału tej postawy i niesionej przez nią zmiany.
Trudno nazwać ją przesadnie dużą – ale równie nietrafione będzie uznanie jej za niedziałającą. Wszak dziadek z jednej strony pozostanie po stronie tradycyjnych modeli (porządku wsi, męskości), ale z drugiej strony – dzięki relacji z babką – rozwija się w nim uważność na wspólnotę bytów. Mężczyzna gotowy jest poczuć odpowiedzialność za żywe (a nie tylko za życie). Czyni to na swój, szorstki – pochopnie można powiedzieć, że nieczuły – sposób. Ale zarazem widoczne jest w nim pęknięcie: pragnienie, by przyjąć herezję żywego, a może nawet poddać się jej, jak wnuczka, całkowicie. Milczące pragnienie jednak to jeszcze nie zdecydowane działanie: dziadek odstępstwo babki akceptuje, lecz ostatecznie nie potrafi go przyjąć. Ujmuje je przy tym – na pół szczerze, a na pół ironicznie – w ramy religijnej wzniosłości:
Podchodziłem do niej wtedy, na miedzę, czujnie, jakby podejrzewając, że tam wydarza się święto. Święta była dla mnie sama babka. Nazywałem ją wtedy przeróżnie. Ot:
Święta babka Róża gadająca z owadami.
Święta babka Róża czuła.
Święta babka Róża sprawiedliwa.
Święta babka Róża miłosierna.
Święta babka Róża litościwa.
Święta babka Róża, która jest (s. 32–33).
Być może dla dziadka świętość babki Róży objawia się w rozwiązaniu splotu codziennej przemocy i czułości.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na drugą szalę, przeciwną czułości i opiece – przemoc, która najwyraźniej materializuje się pod postacią pobliskiej ubojni zwierząt. Także ona – ze względu na swoją intensyfikację – stanowi zachwianie porządku. Jej obecność sprowadza na wieś osobliwą katastrofę czasu i przestrzeni (w postaci – przepowiedzianej przez babkę słowami „Zajmie się tym woda albo ogień” [s. 23] – klęski żywiołowej). Tym pilniejsze wydaje się opowiedzenie po stronie żywego, troska o to, co może ocaleć i za co jest się odpowiedzialnym.
Taka troska może przyjąć różne oblicza. Z jednej strony jest nią zaangażowanie we wspólnotę i krąg choroby (realizowane przez narratorkę i Ann), z drugiej natomiast zdystansowane czuwanie realizowane przez dziadka. Mężczyzna unika konfrontacji z chorobą babki, nie bierze w niej bezpośredniego udziału, ale pośrednio stara się poprawić funkcjonowanie domu: przeprowadza remont, usprawnia ogrzewanie, przygotowuje rosół z gołębia – ulubioną potrawę żony. Wszystko po to, aby zapewnić pewnego rodzaju komfort w chorowaniu. Ta troska przejawia się w praktycznych działaniach i oglądaniu z odległości. Przypomina w tym znaną z tomu „Matecznik” Lebdy postać ojca, który także miał problem z bliskością, a czułość przejawiał w gestach pozornie odległych. Łącząc w powieści obie perspektywy, Lebda unika zarówno stereotypu, jak i utopistycznego teoretyzowania o konieczności zmian. Zamiast tego wskazuje drogę do praktyki wspólnotowej, której podstawą jest wielość skomplikowanych i niejednokrotnie sprzecznych perspektyw. W tych splotach bohaterki i bohaterowie, podmioty ludzkie i nieludzkie, podejmują próby wypracowania nowej przestrzeni bycia. Taka wspólnota oczywiście nie jest łatwa w utrzymaniu, wymaga negocjowania i uważności na potrzeby innych.
Sądzę, że to właśnie uważność praktykowana w świecie kryzysu – nie tylko klimatycznego, lecz także szeroko pojętego kryzysu antropologicznego – stanowi główny wątek twórczości Lebdy. „Łakome” kontynuują i poszerzają ten namysł. W „Mer de Glace”, w interesującym cyklu „Z ciała”, podmiotka przyznaje się do prób negocjacji z własnym ciałem. Wyraża przekonanie, że jeśli ciało nie zostanie odpowiednio zaopiekowane, nie będzie chciało współpracować. W „Łakomych” owo pole negocjacji zostaje poszerzone o próby oswojenia choroby. Nie oznacza to poddania się jej śmiertelnemu wpływowi, lecz uznanie jej miejsca i roli w ekosystemie, w którym przyszło bohaterom funkcjonować. Można próbować znaleźć dla niej imię, które świadczyłoby o jej istnieniu, autonomii, ale też żywotności:
Snuć chorobę jak opowieść. Opisywać ją, żeby było w niej życie, mówię. Karmić ją jak zwierzę, nie zapominając przy tym o chorej, ale pamiętając, że choroba i babka to nie jedno. Choroba to, wyobraź sobie, huba, która obrosła ten dom (s. 169–170).
Imię, które nie byłoby przekleństwem, nie wykluczałoby choroby, nie lekceważyło jej potencjału. Lebda oferuje więc praktykowanie języka, który w swoich założeniach nie ignoruje sprzecznych interesów różnych bytów. Z takiej pozycji możliwe jest zaistnienie i zaakceptowanie tego paradoksu: że choroba znajduje się po stronie życia.