Pierwsze doniesienia o kryzysie pojawiły się latem 2021 roku, przy akompaniamencie gróźb Alaksandra Łukaszenki. „Wojna hybrydowa” nie oznaczała jeszcze internetowych rosyjskich trolli, ale miała swoje geograficzne umocowanie – i to zaraz obok. Niedługo później do przygranicznego obszaru przylgnęło jeszcze jedno określenie: „Kryzys humanitarny”. Nie oznaczał już nagłej sytuacji, pewnej wyrwy w rzeczywistości, ale stawał się regułą nieustannie organizującej się rzeczywistości przygranicznej przestrzeni.
Kiedy wybucha kryzys – i to tu, blisko – mobilizacja staje się naturalnym odruchem ciała. Uprawialiśmy instagramowy aktywizm, niektórzy wychodzili na ulicę, ci najodważniejsi – do lasu. Powstała grupa Granica, skrupulatnie rejestrująca przygraniczne nadużycia poprzedniej władzy, a ja kłóciłem się w internecie z typami, którzy „byli przeciwni witaniu uchodźców czerwonym dywanem”. Ale kiedy kryzys staje się permanentny, kiedy zaczynamy zapominać, kiedy się zaczął, a na horyzoncie nie widać oznak, jakoby miał się zaraz skończyć – czas powoli zobojętnia. Szczególnie gdy wyjechawszy na drugą stronę kraju, z dala od granicy, własne zaangażowanie rozgrywać trzeba w obrębie smartfonowego ekraniku. Potem stopniowo zacznie się ono wypalać, dopełniając tym samym naturalny cykl medialnego żywota wielkich katastrof humanitarnych.
Nawet jeśli na granicę wciąż patrzymy, to z wygodną (nie)świadomością, że w większości pozostaje dla nas niewidoczna.
Kolega napisał mi, że jest demonstracja pod Kinem pod Baranami. Narodowcy krzyczą, że film Agnieszki Holland szkaluje polskich strażników granicznych. Pojawiają się hasła z gatunku „Murem za polskim mundurem”, a wtórują im politycy zjednoczonej prawicy, którzy „Zieloną granicę” uznają za element kremlowskiej propagandy. Podobnych demonstracji było więcej. Niedługo potem na ulicę wyjdą ci z drugiej strony politycznego spektrum – ci, którzy rządowy spot puszczany przed projekcją zagłuszają gromkim buczeniem, a na kartonach wypisują raczej „Murem za Agnieszką Holland”. „Zielona granica” stanie się sprawą polityczną, a wyjście do kina – rodzajem światopoglądowej deklaracji. Idąc tym tropem, przy pomocy box office’owych słupków mierzyć można skalę społecznego poparcia. Gdy obrońcy munduru organizowali zmasowany review bombing, ponad 750 tysięcy osób gnało do kin. Dla jednych był to element hybrydowej wojny, dla drugich – obraz mrocznego oblicza państwa i wydarzenie mające moc otwierania oczu na to, co dotąd niewidoczne.
Bo granicy jako sytuacji, zjawiska – nie da się tak po prostu zobaczyć. Nie można tam wejść. Nie powinno się tam znaleźć. Wydarzenia, do których nawiązuje „Zielona granica”, miały i mają nadal miejsce jakby w półmroku. Scenariusz do filmu powstał w oparciu o rozmowy z aktywistami i pracownikami służb granicznych. Zaczerpnięty jest z wiedzy nie tyle tajemnej, ile bardzo często zwyczajnie tajnej, pokawałkowanej i trudnej do zweryfikowania, bo opartej na sprzecznych narracjach i anonimowych sprawozdaniach. Nie bez powodu zaraz dało się słyszeć głosy pokroju tego Małgorzaty Tomczak, które zarzucały filmowi brak wiarygodności lub chociaż niereprezentatywność. Bo w większości i dla większości granica jest zwyczajnie niewidoczna.
Półtora roku wcześniej wybieram się do Kina pod Baranami na „Przeżyć” Jonasa Pohera Rasmussena – animowany dokument opowiadający historię Amina, afgańskiego uchodźcy, i jego tułaczki ze Związku Radzieckiego aż do Danii. Wychodzę z kina wstrząśnięty, zły, wkurwiony. Skonfrontowany z tym, na co – z tych czy innych powodów – nie musiałem patrzeć, mam ochotę wyjść na ulicę i wnieść osobisty sprzeciw wobec zagranicznej polityki wielkich światowych imperiów, których dewizą jest: przyjechać, zdestabilizować, eskalować, opuścić. Chcę to wylać. Najlepiej – przelać. Spożytkować. Ulicami Krakowa właśnie przechodzi marsz solidarności z Ukrainą. Dołączam. Krzyczę, a mój krzyk przestaje być mój i staje się krzykiem całej zsolidaryzowanej zbiorowości Polaków, Ukraińców i innych, którym wojna za wschodnią granicą nie jest obojętna.
I powoli zapominam o Aminie.
Na klatce schodowej mijam stertę ulotek z hasłem „Oni tutaj płyną!”. Pod napisem widnieje fotografia prezentująca grupę czarnoskórych mężczyzn, ciasno upchniętych na wznoszącym się na wodzie pontonie. Płyną w moim kierunku. Widziałem już wcześniej podobne obrazy. Pamiętam z telewizji nagrania uchodźców schodzących na ląd, masowo opuszczających kutry i szalupy. Mogę oddać głos i temu zapobiec – za pomocą odpowiednio postawionego krzyżyka dorzucić cegiełkę do obrony granic. Zadecyduję, by go nie stawiać – podobnie zresztą, jak wiele innych Polek i Polaków bojkotujących referendum.
Rwę broszury na kawałki i chowam do kieszeni.
Kiedy Lidia Duda kręci swój „Las” (2024), nie mówi się już o łodziach, lecz o samolotach dostarczających na przygraniczne obszary rzesze imigrantów. Zdjęcie z referendalnej broszury w momencie pojawienia się wydaje się archaiczne, choć wciąż pozostaje bardzo symptomatyczne: odwołuje się do dawnych lęków, pozostawiając zakrytym to, co politycznie palące. Samoloty wzmacniają te lęki nie ze względu na skalę, ale bliskość: lądują tuż obok – kawałek za białoruską granicą. Linia demarkacyjna jest niewidoczna, ale wszystko, co dookoła, sprawia, że wyraźniej odczuwalna. O tym opowiada w zasadzie cały „Las”: Asia i Marek kupują stary dom w Puszczy Białowieskiej, zaraz przy granicy z Białorusią, gdzie „ich dzieci miały bezpiecznie dorastać z dala od problemów współczesnego świata”.
„Las” to kilka scen z życia rodziny, której wielka polityka wpycha się z buciorami pod dach. Jest to formułka w rozmowie o filmie Dudy zdecydowanie nadużywana, jednak lepiej niż każda inna ujmuje fundamentalne dla niego napięcie. Rozgrywa się ono na styku rządowej narracji o potrzebie obrony granic a humanitarnym przypomnieniom o tym, że mamy wrzesień 2024 roku, a na granicy nadal giną ludzie.
W „Lesie” sielankowe życie wewnątrz silnie kontrastuje z tym, co na zewnątrz. Tego pierwszego nie sposób utrzymać, skoro zaraz obok dzieje się to, co się dzieje. Bohaterowie stawiają sobie pytanie: wyjechać i opuścić skrzętnie budowaną stabilność czy zrezygnować z niej tu i teraz, wymsknąć się nocą na granicę i wyrazić tym samym sprzeciw wobec wdzierającego się w cztery ściany zła? Odwrócić wzrok czy mierzyć się nim z tym, co ledwo widoczne? Przydają się do tego rozstawione przez bohaterów fotopułapki. Początkowo miały one rejestrować białowieską faunę, szybko jednak zaczęły rejestrować ludzi. Oglądane nagrania stały się dla bohaterów punktami odniesienia i narzędziem weryfikacji. Bo silnie odczuwalna w Białowieży wielka polityka została rozproszona w nieuchwytności i wszechobecności. Wobec takiej narracji niekonkretnego ogółu, nagrania stanowią namacalny konkret – są więc, w pewnym sensie, drobnym narzędziem oporu. To, czego nie może dojrzeć człowiek, może ukazać się przecież ukrytemu oku kamery.
Patrząc na pierwszą stronę referendalnej broszury, przypominałem sobie o Aminie. A konkretniej rzecz ujmując: przypominałem sobie to, o czym przed obejrzeniem „Przeżyć” nie myślałem: rewers historii, którą opowiadały mi obrazy uchodźców masowo opuszczających kutry.
Dlatego animowana forma filmu Rasmussena jest tu podwójnie funkcjonalna: ukrywa wizerunek Amina, jednocześnie pozwalając sobie na dopowiedzenie tego, co umyka w przekazie medialnym. Oko kamery ma swoje ograniczenia, bo zanim coś uchwyci, musi się przecież najpierw znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie. Żeby opowieść o przeprawie była pełna, część trzeba dorysować – wyciągnąć z pamięci i umieścić na kartce.
Tak też robi główna bohaterka filmu „Drzewa milczą” (2024) Agnieszki Zwiefki. Runa, szesnastoletnia Kurdyjka, przedarła się przez strefę przygraniczną. Razem z ojcem i czwórką braci trafiają do ośrodka dla uchodźców. Poznajemy ich w momencie zawieszenia, gdzieś między ryzykiem deportacji a przyznaniem praw azylowych. Nie wiemy, jak będzie. Domyślamy się, jak było. Zwłaszcza że wiemy, iż ciało matki zostało na granicy.
Runa narysuje swoje doświadczenia, a rysunki zostaną potraktowane przez ekipę filmową jako punkt wyjścia do stworzenia krótkich animowanych scen. Animacje mają bardziej wrażeniowy charakter. Miesza się w nich to, co prawdziwe, z tym, co fantastyczne, a jawa zlewa się z koszmarem. Niestety więcej tu autorskiej ręki animatorów niż autentycznej pracy na uchodźczej pamięci Runy. To już nie narzędzie do opowiadania o tym, co było – jak w filmie Rasmussena – a zaledwie widmo przeszłości, gdzieś w tle opowieści o życiu „po granicy”.
Ośrodek okazuje się jednak miejscem znacznie innym niż dom bohaterów „Lasu”. Wszyscy są tu mili, gotowi nieść pomoc. Nawet mimo niepewnej sytuacji jest to miejsce pełne ludzi, którzy przypominają widzowi o mocy humanitarnego gestu. Wielka polityka oczywiście tu dociera – funduje w zasadzie podstawową stawkę filmu.
Ale siłę filmu Zwiefki stanowi sposób budowania narracji. Mniej więcej w połowie jest symptomatyczna scena, kiedy dwójka braci bawi się radiem. Przeskakują ze stacji na stację. W jednej mowa jest o granicy, w drugiej o kryzysie migranckim. Wreszcie, gdy chłopcy trafiają na częstotliwość, której szukali, z radia wydobywają się dźwięki muzyki. Zaczynają tańczyć – i to chyba pierwsza scena, gdy widzimy ich tak rozradowanych. Szklą mi się oczy, ale to trochę inne łzy niż te, które roniłem nad historią Amina.
„Ukazanie granicy” to zadanie, które Kasia Smutniak w swoim dokumentalnym debiucie potraktowała dosłownie. By nakręcić „Mur” (2024), opuszcza swój dom, Włochy i rusza w kierunku polsko-białoruskiej granicy. Tytuł filmu wyznacza cel – autorka chce dotrzeć tam, gdzie raz siatka, raz betonowa konstrukcja w najbardziej materialny sposób uzmysłowia przebieg linii granicznej. Wyjściowe założenie zostaje zweryfikowane po drodze. Reżyserka robi kurtuazyjne przystanki, odwiedzając mieszkających na Podlasiu krewnych i rozmawiając z nimi na temat granicy i tego, co u nich. To swoją drogą naprawdę dobre alibi: ciekawskie osoby są w strefie przygranicznej niezbyt mile widziane, kiedy więc autorkę filmu i towarzyszące jej osoby zatrzymuje policyjne auto, sprzęt trzeba zawczasu ukryć, a mundurowym powiedzieć, że chodzi tylko o odwiedzenie rodziny.
Kiedy docieramy razem z Kasią i towarzyszącą jej operatorką zdjęć do domu dawno niewidzianych krewnych, trudno nie odczuć wdzierającego się zewsząd poczucia paranoi. „Naoglądałam się telewizji […]. Całą noc nie mogłam spać […]. Słyszałam samoloty, słyszałam syreny”. „Mur” jest skonstruowany trochę jak „Jądro ciemności” Josepha Conrada: to podróż do najgłębszych warstw piekła, w trakcie której coraz mocniej przesiąkamy wszechogarniającym niepokojem. Odnajdziemy tu trochę z podróży do Mordoru (z okiem Saurona przeczesującym każdy metr kwadratowy strefy), trochę z infiltracyjnego sensacyjniaka. Ale konwencja pozostawia też duże pole do autokreacji, co Smutniak wykorzystuje. Dlatego tak dużo w dokumencie samej reżyserki, która w „Murze” odgrywa rolę (toż to z krwi i kości aktorka) krnąbrnej i zdeterminowanej reporterki na tropie. Zawsze wie, jaką maskę założyć i jakie pytanie zadać. Skoro nie może dotrzeć do muru bezpośrednio, będzie drążyć dookoła. Przez Ludzi Lasu zostanie wprowadzona w szczegóły przebiegu akcji pomocowej. Przez pracowników Służb Granicznych – oprowadzona po jednostce. Ostatecznie zobaczy barierę, wryte w ziemię betonowe ściany i… w zasadzie osiągnie cel podróży. Dotarliśmy do jądra kryzysu – gdzie jest cały ten obłęd, który poznawaliśmy po drodze?
Jeden z bohaterów dokumentu – Mariusz, lokalny działacz, regularnie wślizgujący się do przygranicznej strefy, by nieść pomoc uchodźcom – porusza się po lesie z uczuciem narastającego niepokoju. Napięcie rośnie, bo każda interwencja to w zasadzie gra z czasem. Ktoś wysyła pinezkę, ta następnie przesuwa się, bo ktoś usłyszał syreny albo szczekanie psów – i cała ekspedycja się przedłuża. Ryzyko wykrycia rośnie z każdą minutą. Stawka jest ogromna, a wysiłek często okazuje się daremny. Czyjeś życie zostaje sprowadzone do anonimowego punktu na ekranie telefonu, a Mariusz porusza się w zasadzie po omacku.
Przeciwnie działają pracownicy straży granicznej. Podczas pobytu w jednostce pokazują Smutniak pojazdy obserwacyjne, wyposażone w zaawansowane kamery termowizyjne. Muszą się co prawda chwilę ponagrzewać, ale – gdy są już gotowe – nie przeoczą absolutnie nikogo. Ludzkie oko okazuje się dla strażnika niewystarczające – stąd kamera w funkcji swoistej protezy. Przy jej pomocy to, co niepożądane, może zostać zarejestrowane, a następnie oddelegowane, przepchnięte. Uprzątnięte. Podobnie jak zamontowane wzdłuż muru czujniki ruchu i monitoring. Co prawda nie wiemy, co na nim widać, ale czujemy, że widać wszystko.
Wniosek płynący z seansu „Muru” brzmiałby jakoś tak: paranoja pojawia się wszędzie tam, gdzie nie da się spojrzeć. Stąd większą władzą – możliwością zarządzania emocjami – dysponuje ten, kto widzi więcej.
Znajomy mówi mi, że na rynku jest protest. Grupa ludzi zebrała się przy scenie, próbując utrudnić projekcję filmu Holland w ramach festiwalu Nowe Horyzonty. Ponoć wyciągnęli telefony i zaczęli świecić latarkami w ekran.
Parę dni wcześniej byłem – w ramach tego samego festiwalu – na premierze filmu „Drzewa milczą”, również poświęconego tematowi granicy. Nikt tego seansu nie zakłócał. Pamiętam też, że to jeden z tych obrazów, na które udało mi się wklikać bez problemu, co – jak wiedzą stali bywalcy wydarzenia – nie jest kwestią oczywistą. Podobnie z „Murem” Smutniak – również w programie, a seans przebiegał z niemalże kilkudziesięcioma wolnymi miejscami i bez zakłóceń.
Polityczna frustracja nie narasta w nieskończoność. Jasne, raz na jakiś czas pojawi się taka „Zielona granica”, która rozgrzeje przygaszone resztki społecznego wkurwu. Możemy się zastanawiać dlaczego, ale chyba przede wszystkim z tego powody, że film Holland to po prostu kawał dobrego i przede wszystkim mocnego kina.
Dlatego dokumentalny tryptyk graniczny ma w sobie coś z porażki, choć poniesionej w walce jak najbardziej słusznej. Oglądalność filmów Dudy, Zwiefki i Smutniak trudno nazwać już miarodajnym sejsmografem politycznej frustracji. Jest to w dużej mierze efekt tego, w jaki sposób cyrkuluje społeczna emocja. Ogląda się je przez to dosyć przykro – jak powidok własnego zaangażowania.
Trudno także przełożyć sukces „Zielonej granicy” na oglądalność dokumentów „granicznych”. Nie otrzymały one (z wyjątkiem „Lasu”, który już pod koniec września wejść ma na ekrany polskich kin) swojej regularnej kinowej dystrybucji – by je zobaczyć, trzeba zanurzyć się w odmęty festiwalowych programów. A festiwale są przecież różne. Nowe Horyzonty, oprócz pokazów politycznie zaangażowanych dokumentów, przede wszystkim celują w przekrojowe prezentowanie tego, co się we współczesnym kinie światowym dzieje. Przeciętny nowohoryzontowicz przyjeżdża do Wrocławia, żeby oglądać starych mistrzów albo canneńskie triumfy, a nie wyrażać światopoglądową deklarację, wklikując się na dokument o kryzysie na granicy polsko-białoruskiej. Oczywiście są i tacy widzowie – sam do tej grupy w końcu należę – ale mierzenie społecznej emocji za pomocą festiwalowej frekwencji nie jest w żaden sposób miarodajne. Nieco trudniej byłoby pewnie prześledzić frekwencję na rozrzuconym po kilku miastach festiwalu Millenium Docs Against Gravity, który film Dudy opuścił z czterema nagrodami. Przyniosły one „Lasowi” trochę rozgłosu i prestiżu, który w zmaganiach o status „dzieła istotnego” jest przecież kluczowy. W końcu sukces „Zielonej granicy” wytłumaczyć da się też w inny sposób: oto uznana na całym świecie reżyserka, od wielu lat portretująca w swoich filmach historie systemowych nadużyć – za PRL-u odkładana na półkę, za III RP bojkotowana przez elity polityczne – kręci film o kryzysie, który ma miejsce tu i teraz. Nazwisko Holland działa tu konsekrująco – twórczym autorytetem, namaszczonym przez gremia nagród i historyków kina, przydaje obranemu tematowi status sprawy niecierpiącej zwłoki. „Zielona granica” okaże się kołem zamachowym społecznej debaty. Dokumenty graniczne – co najwyżej przypomnieniem.
Szczególnie symptomatyczne wydaje się jednak to, w jak niewielkim stopniu społeczne rezonowanie kina przekłada się na realną zmianę. Najwyraźniej widać to na przykładzie filmów Dudy, Zwiefki i Smutniak – dokumentów, które powstawały jako reakcje na politykę poprzedniej władzy, a które, ze względu na złożony i czasochłonny proces produkcji, pojawiają się dzisiaj i weryfikują zmianę, na którą liczyło wiele widzów i widzek „Zielonej granicy”. Mamy wrzesień 2024 roku, pomimo zmiany rządu na granicy nadal giną ludzie, a nieludzka polityka strefy jest utrzymywana. Jeśli więc polskie dokumentalistki za zadanie stawiają sobie uwidocznienie tego, co na granicy działo się i dzieje się nadal, należałoby zadbać i o to, by same dokumenty graniczne nie pozostały przeoczone.