Z Maciejem Jakubowiakiem, nominowanym do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Joanna B. Bednarek
Maciej Jakubowiak: Próbowałem na to pytanie odpowiedzieć – na rozmaite sposoby – w książce oraz w kilku rozmowach po jej premierze. Tym razem chciałbym spróbować nieco inaczej. W „Ostatnich ludziach” koniec świata był mi potrzebny jako rama albo migotliwy punkt odniesienia do opowiedzenia o kulturze współczesnej. Koniec świata to do niej dobry klucz – choć tak naprawdę wcale nie chodziło mi o to, żeby otwierać jakieś drzwi czy rozwiązywać konkretne problemy. O tym, co napisałem, wolałbym myśleć raczej jak o wycieczce, podróży przez różne wrażliwości, doświadczenia, opowieści. Czasem trzymam się bliżej punktu odniesienia, czasem od niego się oddalam. Zastanawiam się często, jak obrazowo przedstawić to, co robię w książce – może jeszcze coś mi przyjdzie do głowy…
Tak czy inaczej to była potrzeba zawodowa i życiowa kogoś, kto zajmuje się kulturą współczesną – nie tylko zajmuje się, ale i w niej żyje. Chciałem opowiedzieć sobie o tym środowisku, w którym na co dzień funkcjonuję. W gruncie rzeczy chodziło mi o to, żeby sprawdzić, o ilu aspektach kultury współczesnej da się opowiedzieć w jednej małej książce.
Istnieje jeszcze jedna potrzeba – nie wiem, na ile daje się ona uzgodnić z poprzednimi, ale była silna. Pierwszy tekst, który powstał do tej książki, to ten umieszczony na końcu, ten o umieraniu. To w sumie dziwny pomysł: żeby z osobistego eseju o umieraniu matek zrobić kulturoznawczy esej o wyobrażeniach apokaliptycznych. Może i do tego był mi potrzebny koniec świata: do rozmnożenia figur nieobecności i sprawdzenia, na ile sposobów możliwe jest nieistnienie.
Wydaje mi się, że o końcach świata opowiadamy sobie z podobnych powodów: żeby poeksperymentować, sprawdzić, co by było, co by mogło być. By trochę nakłuć granice naszego świata. Trochę to niepoważne, trochę kiczowate, ale przecież prawdziwe.
Figura objawienia, oświecenia, jasności wydaje mi się niezwykle ciekawa. Bardzo się ucieszyłem, gdy tytuł powieści Wolny udało mi się połączyć z tym, co Jacques Derrida opowiadał o oświeceniu i apokalipsie. Pomyślałem, że ten efekt jest bardzo namacalny. Kiedy przebywamy w mroku, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić, i ktoś nagle zaświeci nam latarką w oczy, to w pierwszym momencie oślepniemy. Oświetlenie czegoś to sposób, by pokazać sprawy takimi, jakimi są, ale zarazem może sprawić, że przestajemy widzieć wyraźnie cokolwiek. Podobnie jest z apokaliptycznymi opowieściami: często opierają się na silnym przekonaniu, że wiemy, jak jest, i wiemy, jak będzie. Dużo w nich populistycznej narracji „proroków apokalipsy”, którzy wykorzystują różnego rodzaju lęki do zdobycia władzy. Ale podobne użycia końca świata mogą też brać się z najlepszych intencji. Także ci, którzy szczerze chcą zmienić świat na lepsze za pomocą swoich opowieści, potrzebują władzy, wikłają się więc w dwuznaczności i ambiwalencje.
Opowieści o końcu świata zawsze – z konieczności – są fikcyjne; ale mają bardzo rzeczywiste źródła oraz równie rzeczywiste konsekwencje. Wszystko sprowadza się więc do tego, jak sobie te historie opowiadamy. Tak jest z antropocenem i kryzysem klimatycznym: nie moglibyśmy opowiadać sobie kryzysu klimatycznego, gdyby nie to, że mamy dostęp do wielkiej liczby danych, faktów, badań, zgromadzonych informacji i ich przetworzeń. Bez aparatury badawczej nie moglibyśmy mówić o naukowo uzasadnionych prognozach – w tym sensie kryzys klimatyczny, samo rozpoznanie jego istnienia jest naszym wielkim osiągnięciem. A zarazem jest naszą największą porażką. Dzięki temu, że tak wiele widzimy, zdołaliśmy zobaczyć, w jak mrocznym znaleźliśmy się miejscu. Pytanie, jak to sobie opowiemy.
Bardzo mi się ten pomysł podoba, ta gramatyka apokalipsy! Byłby to sposób na skomplikowanie mojej opowieści – pozwoliłby dodać do niej wiele pytań. Ale zostawiam ten pomysł tobie. Dodałbym tylko, że tego rodzaju gramatyka końca świata w zasadzie przeczyłaby logice apokalipsy. Bo apokalipsa zawsze chce być rzeczownikowa. Chce być o tym, że świat się kończy i kropka. Że „jest koniec”. Ale przecież nigdy taka nie jest. Kiedy totalizujące ambicje zderzają się z rzeczywistością, opowieści apokaliptyczne przechodzą od rzeczowników do całego spektrum gramatycznego. A tam nic nie jest oczywiste.
Kiedy pisałem „Ostatnich ludzi”, bliskie były mi metafory splątania, gąszczu. Powiedziałbym nawet, że to nie jest książka o końcu świata, ale o nieuchronnym splątaniu rzeczy. Weźmy na przykład dyskusje o kryzysie klimatycznym. Według wielu powinien on być podstawową ramą odniesienia dla wszystkich dyskusji krytycznych. Nadaje się do tego właśnie dlatego, że jest splotem najróżniejszych uwarunkowań. Ale ostatnio zastanawiam się, czy tego rodzaju myślenie nie jest mimo wszystko zwodnicze. Próba znalezienia ostatecznego punktu odniesienia to próba wprowadzenia struktury porządkującej w tym gąszczu. A z tworzeniem absolutnych punktów odniesienia trzeba uważać – mają one zbyt wiele wspólnego z myśleniem religijnym. W teologii to Bóg miałby być na końcu łańcucha znaczeń, a dzisiaj na jego końcu miałby być klimat. A co by było, gdybyśmy w ogóle dali sobie spokój z takim myśleniem?
Gdzieś na początku książki stawiam nawias, w którym piszę, że historie o końcu świata tak działają: są fikcyjne, ale udają, że nie są fikcją, choć podkreślają, że są fikcją i tak dalej. Być może to jest najsilniejszy element poczucia końca świata, które w ogóle jest gęstą plątaniną różnych pomniejszych afektów i doświadczeń. W tej scence, o której wspominasz, próbowałem zasygnalizować to wszystko, co będzie się przeplatało w całej książce, choć sam jeszcze nie wiedziałem, które wątki będą najważniejsze. Ta scenka, kiedy już ją napisałem, uporządkowała mi inne rzeczy.
To prawda, im bardziej rozwijała mi się ta anegdota, tym bardziej przekonywałem się do tego, co intuicyjnie przeczuwałem: że wolę, aby książka była napisana niż wymyślona. Że wolę dać się ponieść tym narracjom, niż porządkować je w strukturę. W tym sensie doświadczenie pisania było też doświadczeniem splątania rzeczy.
Chyba dlatego, że ten mały chłopiec, który pojawia się w tej scenie, bardzo się bał. I być może duży chłopiec mierzący się z tematem nieistnienia, końca, katastrofy też się teraz boi… A zasłonienie się gęstym splotem książek i filmów jest całkiem niezłą strategią obronną.
Bardzo zależało mi, żeby w tej książce było wiele scenek i historyjek. Natomiast postać mężczyzny była mi potrzebna, żeby dodać do tych wszystkich układających się w konstelacje opowieści elementy trudniejsze do uchwycenia przy pomocy pojęć. Żeby opowiedzieć o doświadczeniach, które są więcej niż dwuznaczne, które czasem sprowadzają się do samych afektów. A pisarsko: żeby uchwycić i włączyć do książki elementy, które intuicyjnie łączyły mi się z końcem świata, ale nie wiedziałem, którędy przebiega to połączenie.
Jest tam scenka, w której mężczyzna jedzie rowerem i dość brutalnie się przewraca, gdy na drogę wyskakuje mu zwierzę. To zapis moich doświadczeń: czas intensywnych prac nad książką odreagowywałem, jeżdżąc na rowerze po terenach, na których spotykałem wiele dzikich zwierząt. Ale czy jeżdżenie na rowerze łączy się z końcem świata? Komuś, kto pisze na ten temat książkę – jak najbardziej. Jednocześnie bardzo chciałem, by zadanie rozwikłania tych związków nie spoczywało tylko na mnie. Żeby książka zapraszała czytelniczki do przeprowadzenia połączeń – lub przeciwnie, do powiedzenia: to jest bez związku.
Starałem się więc pisać obrazowo, unikając teorii. Za każdym razem, gdy mogłem powiedzieć, że coś jest przejawem czegoś, wolałem opowiedzieć jakąś historyjkę. Miałem z tego straszną frajdę: mogłem ograniczyć udział abstrakcyjnych pojęć, a zamiast nich podsuwać kawałki kultury współczesnej, które odsyłają w podobnych kierunkach. Jest tu więc dużo parafraz, streszczeń, ekfraz. To była przede wszystkim pisarska radość – znalazłem pretekst, by opowiedzieć sobie te historie na nowo. Opowiadając krajobrazy z filmów „Interstellar” czy „Ludzkie dzieci”, bawiłem się poetykami apokalipsy, ale też, to może najważniejsze, brzmieniem zdań. To była gra ściśle pisarska.
Chyba tak. Chciałem napisać quasi-reportaż z czegoś, co się nie wydarzyło, ale też wydarzyć się nie może. W tym sensie faktycznie jest to książka o nie-wydarzeniu. Rozumiałbym je jako wydarzenie, które nie chce nadejść. Marzymy czasem o jakiejś wyrwie w historii, ale nic podobnego się nie dzieje, nie może się wydarzyć, więc jest ciągle odwlekane. Jak klasyczna apokalipsa. Ale ta wyrwa w historii może być też tożsama ze śmiercią. A ta przecież wydarza się nieustannie. W tym sensie „Ostatni ludzie” są także o tym, co można zrobić ze śmiercią, o której nie da się opowiedzieć wprost. W kontekście antropocenu można by też pójść tropem Timothy’ego Mortona, który sugeruje, że kryzys klimatyczny to coś, co jest, ale też nie jest, bo znajduje się poza naszymi możliwościami poznania, zmysłowymi czy intelektualnymi. Morton pisze, że katastrofa klimatyczna czasem puka nas w ramię, ale gdy się odwracamy, nikogo tam nie ma. Różne możliwości rozumienia nie-wydarzenia cały czas w tej książce pracują. Pewnie na najogólniejszym poziomie nie-wydarzeniem byłaby fikcja. To w gruncie rzeczy byłaby jej najprostsza definicja.
Jeśli tak by o tym myśleć, to „Ostatni ludzie” byliby książką przeciw logice wydarzenia. Logika wydarzenia zakładałaby ścisłą linearność, nastawiona byłaby na punktowość. „Ostatni ludzie” nie chcą tacy być. Także na poziomie pisania – bardzo chciałem, żeby nie było w nich puenty, żeby to wszystko się nie domykało. Żeby książka pozostała otwarta, żeby nic się w niej nie wydarzało. Świetna autopromocja, nie?
To bardzo ciekawe! I spina się z tym, jak myślę o kulturze. W najlepszym wypadku książki mogą być, jak to sobie wyobrażam, obrotowymi zabawkami – takimi, do których coś wrzucamy, a one to jakoś zniekształcają, odbijają, potem wyrzucają i oddają nam w innym kształcie. Niby sami to tam włożyliśmy, ale trudno nam w to uwierzyć.