Nr 10/2022 Na dłużej

Ze Stanisławem Rośkiem, laureatem Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza za rok 2022, rozmawia Jakub Orzeszek

 

Jakub Orzeszek: Po co Pan pisze? Wiem, że to pytanie może się wydać naiwne albo niestosowne, zwłaszcza że stawiam je przed kimś, kto właśnie został nagrodzony za twórczość literacką. Ale nie ja jestem jego autorem; powraca ono w każdej Pana książce. W debiutanckim zbiorze esejów „Bez autorytetu” szuka Pan sposobu, by obronić się przed „jakbymówieniem”, by wyjść z „bezgłosu”. Od tego pytania zaczyna się także „Władza słowa”. Nawet w krótkiej przedmowie do antologii „Wymiary śmierci” zastanawia się Pan nad sensem całego przedsięwzięcia: „O śmierci powiedziano i napisano już dostatecznie dużo…”

Stanisław Rosiek: Mówienie jest nieoczywiste. Milczenie – tak. Jest pierwsze i pierwotne. Trzeba zwykle specjalnych powodów, żeby coś powiedzieć czy zwłaszcza coś napisać. Zamykając prace nad „Wymiarami śmierci”, miałem chwilę zwątpienia. Jako redaktor tomu czułem się zobowiązany, by napisać kilka stron uzasadniających i spajających całość. Czytałem raz jeszcze wybrane wcześniej wielkie teksty o śmierci i umieraniu, teksty, które zrobiły na mnie silne wrażenie, teksty pisane przez klasycznych autorów – Arièsa, Vovelle’a czy Jankélévitcha – i nagle zobaczyłem, że one nic nie załatwiają w naszych sprawach ze śmiercią. A przede wszystkim – nie oddalają i nie łagodzą tego, co jest w nas mniej lub bardziej ukryte: lęku przed przemijaniem, przed końcem i zniknięciem nie wiadomo gdzie. Słowa są bezradne. Możemy na różne sposoby przybliżać się do tematu śmierci, ale – banalnie powiem – czegokolwiek byśmy o niej nie powiedzieli, i tak wszyscy umrzemy. Dochodzimy zawsze do tego samego rozwiązania – i nie jest ono dobre. Śmierć nie jest dobrym rozwiązaniem życia.

Ale na przykład w „[nienapisanym]” tego konkretnego odniesienia nie ma. A jednak na samym początku książki identyfikuje się Pan z bohaterem opowiadania Borgesa, pewnym pisarzem, który skazany przez hitlerowców na rozstrzelanie, czeka na egzekucję z poczuciem porażki, bo nie udało mu się napisać tego, co uważał za najważniejsze. I dopiero tajemniczy cud pozwala mu zatrzymać czas – dostaje go dokładnie tyle, ile potrzebuje, by znaleźć ostatni przymiotnik.

Nigdy nie uważałem się za „pisarza”. Zawsze traktowałem pisanie jako coś, co nie leży w moich naturalnych dyspozycjach. Odkąd pamiętam, mówienie, ekspresja, komunikacja stanowiły dla mnie pewien kłopot, a zarazem problem. Albo inaczej – kłopot przerósł w problem do ciągłych rozważań. Nie miałem i nie mam takiej łatwości pisania, jaką mają niektórzy. Nie będę teraz wymieniał nazwisk – a jest ich przecież wiele. Jako przykład wskażę mojego przyjaciela, współautora książki „Bez autorytetu”, któremu – gdy razem pracowaliśmy – zazdrościłem umiejętności budowania zdań i rozległych konstrukcji językowych, tropicznej łatwości. W moim przypadku zawsze to było powolne dochodzenie do formy. Czy jednak z tego powodu rozpaczam? Chyba nie. Wiem, że tak jest i że inaczej już nie będzie.

Z drugiej strony proszę pamiętać, że ukształtowałem się w zupełnie innych czasach niż te, które pan zna ze swojego doświadczenia. Przez wiele lat żyłem w epoce „ukradzionego języka”, pod presją propagandy i kontrolą cenzury. Bardzo prędko poczułem, że tkwię w sytuacji opresyjnej. Uznałem, że refleksja nad mówieniem i pisaniem, a szerzej nad komunikacją – to jest jeden z najważniejszych problemów literatury. Kto wie, czy nie najważniejszy. Mowa ciała, jeśli nie rozumiemy jej semiotycznie, jest często prostsza, bardziej bezpośrednia. Agresja, czułość, erotyka – gdy porozumiewamy się dotykiem, nie potrzebujemy słów. Kłopoty pojawiają się, gdy zaczynamy mówić.

Skąd więc ten przymus pisania?

Ten przymus jest u mnie prawie zawsze zewnętrzny. Przybiera on postać zadania do wypełnienia. A zadanie to ma charakter nie tyle pisarski, ile intelektualny, czasem emocjonalny. Wynika z relacji międzyludzkich. Jeden z najtrudniejszych tekstów, jakie napisałem w życiu, składał się ze słów, które miałem powiedzieć nad grobem Marii Janion, mojej nauczycielki. To także jest zadanie pisarskie – niezależnie od rozpaczy czy żalu po śmierci kogoś bliskiego. Oczywiście takie sytuacje zdarzają się rzadko. I całe szczęście.

Ale właśnie te przymusy zewnętrzne są w moim wypadku rozstrzygające. Nieraz są to przymusy uniwersyteckie, co wynika z mojej podstawowej profesji. Nieraz społeczne. Jeśli chce się mocno być w społeczeństwie, trzeba czasem zabrać głos – zareagować, dać świadectwo. „Władza słowa” jest takim świadectwem. Praktycznie cała książka powstała w latach 80., w epoce solidarnościowego „święta wyzwolonych słów” i w cieniu stanu wojennego, gdy wydawało mi się, że moim obowiązkiem jest odnotowywanie tego, co się dzieje w komunikacji społecznej. I pisałem jesienią 1980 roku – jak kronikarz – o tym, jak „strajk mówi sam siebie”, a później notowałem i komentowałem hasła wykrzykiwane podczas kontrmanifestacji pierwszomajowej w 1982 roku. Traktowałem to pisanie jako rodzaj powinności, którą wypełniałem, idąc śladem wielkich poprzedników – Victora Klemperera, autora „LTI”, czy Michała Głowińskiego, który całymi dekadami śledził przemiany i nadużycia polskiej nowomowy.

Gdyby nie takie czy inne zewnętrzne „zamówienia”, nigdy bym chyba nic w życiu nie napisał. W samym sobie na ogół nie znajduję powodu, by sięgnąć po pióro czy nawet powiedzieć coś, co wykraczałoby poza codzienną krzątaninę. Świat musi być wyzwaniem dla słowa – mojego słowa. I świat nie ma z tym wielkiego kłopotu.

Pamiętam Pana esej o maskach pośmiertnych „Archiwum martwych twarzy”. Zastanawiam się, jaki zewnętrzny przymus sprawił, że zaczął go Pan pisać.

Umarli.

Umarli wywierają naciski?

Skoro napisałem ten tekst, to najlepszy dowód, że na mnie wywarli nacisk. Jakoś tak pod koniec lat 80. trafiłem do dużego zbioru masek pośmiertnych w Akademii Sztuki w Düsseldorfie. Bibliotekarka, Luise Spielmann, która opiekowała się nimi, bardzo życzliwa – i mnie, i światu – pozwoliła mi wejść do czytelni. Otworzyła przede mną szafy, a w nich leżały maski pośmiertne. Wie pan, nie może być obojętne takie nagłe spotkanie z umarłymi, z geniuszami i z przestępcami – z jednej strony z Beethovenem i Fryderykiem Wielkim, z Kleistem, z Nietzschem, a z drugiej z pospolitymi zbrodniarzami, którzy interesowali frenologów tak bardzo, że tworzyli kopie ich głów. Nagle stanąć twarzą w twarz wobec tylu dawnych istnień reprezentowanych przez gipsowe odlewy twarzy zdjęte po ich śmierci. Jak można po takim spotkaniu nie odpowiedzieć na ich nieme wezwanie: „Jesteśmy tu, zamknięci w szafie, pozbawieni imion”. Luise – której osobę z wdzięcznością wspominam tu po latach – znalazła stypendium, dzięki któremu w następnym roku przez miesiąc uporządkowałem i opisałem zbiór stu kilkudziesięciu masek pośmiertnych znajdujących się pod jej opieką. A wspomniany przez pana szkic „Archiwum martwych twarzy” był wstępem do opracowanego wówczas katalogu.

Nieopatrznie wszedłem do tej düsseldorfskiej biblioteki, w której gipsowe twarze umarłych znalazły schronienie – i zapomnienie. To spotkanie miało swój ciąg dalszy w kilku tekstach, które napisałem w następnych latach. Ale to nie koniec. Prawdę mówiąc, narzucone mi wtedy zobowiązanie odczuwam jeszcze silniej dzisiaj. Mam wrażenie, że jestem dopiero u progu prawdziwej pracy, która wówczas została zakontraktowana przez umarłych.

Dwa tomy nekrografii Mickiewicza też widzi Pan w porządku tego zobowiązania?

Tak. Początek „Zwłok Mickiewicza” wywodzi się zresztą z tego samego okresu mojego życia. To była druga połowa lat 80. Sporo czasu spędziłem wtedy w Bibliotece Polskiej w Paryżu, gdzie znajduje się bogate archiwum Mickiewiczowskie. Rzecz jasna, jego maska pośmiertna odegrała ważną rolę w krystalizacji tematu książki, ale chyba najważniejsze było to, co do dzisiaj robi na mnie ogromne wrażenie, gdy o tym sobie przypominam albo gdy zaglądam do stworzonej wówczas dokumentacji ikonograficznej. Mam na myśli rozmaite „grobowe resztki”, które odkryłem w muzealnych szafach. Nie były one eksponowane, bo uznano wtedy, że tego rodzaju osobliwe „rzeczy” funeralne nie mają już prawa pokazać się publicznie. Zobaczyłem więc zioła balsamiczne wydobyte z trumny Adama Mickiewicza, przekształcone na przełomie XIX i XX wieku przez jego syna, Władysława, w muzealny obiekt. Może moja wrażliwość jest przesadna, ale jednak to zetknięcie było dla mnie wstrząsem. To, co powinno być w grobie ukryte, stało się muzealnym eksponatem. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego antaby z trumny Mickiewicza umieszczone zostały w pięknej kasecie z jedną przezroczystą ścianą i oprawione w safianową skórę ze złoceniami. Jakie (i czyje) potrzeby zaspokajały? Dlaczego fragmenty cynkowej trumny i kawałek całunu, którym była przysłonięta w Konstantynopolu, traktowane były jak relikwie? Jak wielkie musiało być uczucie, które doprowadziło do tak wybujałych i wyrafinowanych form kultu – kultu prywatnego, ale też publicznego? I kim – wobec tego – był, kim musiał być ten Wielki Umarły dla żywych, skoro tak traktowano jego materialne szczątki?

Ta seria pytań szczegółowych wywołanych przez dzieje zwłok Mickiewicza prowadzi do pytana głównego. Kim są dla nas umarli? Myślę, że nie do końca wiemy, co się dzieje między nami a nimi. Kim oni są? Rytuał pogrzebowy dopełnia się, czas żałoby, choćby najdłuższej, kończy – a oni są nadal obecni w nas i pośród nas. Ta ich obecność, choć oczywista, nadal nie jest dostatecznie dobrze opisana. Nadal jej nie rozumiemy.

W „Zwłokach Mickiewicza” powołuje Pan do istnienia retoryczną figurę nekrografa sabotażysty, który, choć żywy, przemawia „w imieniu” umarłego i „zobowiązuje się do opisywania i odsłaniania wszelkich aktów przemocy, której ten był przedmiotem. Także przemocy słownej”. Czy umarli potrzebują takiego sprzymierzeńca?

To zależy od tego, jak społeczność żywych, z której zmarły się wywodzi, traktuje swoich zmarłych. Czasem są to działania bardzo gwałtowne. Szczególnie poruszające jest zawłaszczanie umarłych. Jesteśmy świadkami tych praktyk do dziś. Wiecznie trwa wojna o zwłoki tego czy innego zmarłego. Na ogólnie postawione pytanie, czy umarli potrzebują nekrografa, odpowiadam: nie wiem. Jeśli zaś o mnie chodzi, to już od dawna uważam, że tak – potrzebują. Wokół jest niebywale dużo nekroprzemocy – także symbolicznej; jako współautor książki na ten temat doskonale pan o tym wie. Jej znane i rozpoznane formy – tak różne, często wyrafinowane i bezwzględne – powinny skłonić nas do tego, by stanąć po stronie umarłych.

Jeśli dobrze sobie przypominam, ostatnie albo przedostatnie zdanie tekstu, który napisałem do naszej książki, brzmi: „Odnaleźć w sobie (żywym) umarłego (którym kiedyś będziemy)”. Tylko na tej zasadzie można zbudować pewien rodzaj paktu między nami a umarłymi. Tego, kto się tym paktem opiekuje, nazwijmy nekrografem. Powinien on dbać o to, by strona słabsza nie była poszkodowana. Choć też bywa odwrotnie – nekrograf musi uważać, w jaki sposób ten czy ów umarły stara się zawładnąć żywymi. To są jednak rzadkie przypadki działania tej „siły fatalnej”, o której pisał Słowacki. Na ogół zmarli stają się narzędziami w rękach (i ustach) żywych. To żywi przy pomocy zmarłych walczą między sobą o władzę, o wpływy, o godność – na dobrą sprawę o wszystko, czego można pragnąć w życiu.

materiały prasowe Poznańskiej Nagrody Literackiej

A jak jest z przestrzeganiem tego „nekrograficznego paktu” w kulturze i społeczności polskiej? Sądzi Pan, że Polacy potrafią – by sięgnąć po znany postulat Marii Janion – żyć „razem ze swoimi umarłymi”?

Instynktownie czuję, że jesteśmy bliżej naszych umarłych niż wiele innych narodów, choć nie znam badań, które by to udowodniały. Każdego roku, na początku listopada wchodzimy w strefę nie-życia. Cmentarz staje się wtedy najważniejszą przestrzenią w Polsce…

Nie wydaje się Panu, że jest w tym coś niebezpiecznie nekrofilitycznego, jakiś rys patologiczny?

Staram się nie myśleć o tym w taki sposób. Powinniśmy sobie nawzajem pozwolić na to, żeby każdy ustalał relacje z umarłymi na własny rachunek i wedle własnych potrzeb. Wszystko jest w porządku, dopóki relacja między mną żywym a zmarłym, do którego się zwracam, nie jest poddana zewnętrznym presjom, cudzym kalkulacjom i planom. Nic gorszego jak coś, co można by nazwać „polityką umarłych”, „polityką zwłok”. W Polsce źle się dzieje nad grobami. Nigdy tego nie mówiłem głośno, ale czasem, gdy o tym myślę, na własny użytek przemieniam formułę Barbary Skargi, którą uważam za genialną w jej prostocie: „Człowiek to nie jest piękne zwierzę”. W mojej wersji „człowieka” zastępuje „Polak”. Tak przemienione zdanie nie jest żadnym antypatriotyzmem. Po prostu sposoby, w jakie wykorzystujemy umarłych, nieraz budzą przerażenie.

Wydzieranie części garderoby wprost z trumien, rozcinanie zwłok, by zakonserwować poszczególne narządy Wielkich Umarłych: serce Chopina, mózg Piłsudskiego… To bardzo brutalne praktyki. Niezależnie od intencji, jakie im towarzyszyły, opierały się na przemocy. Jak jej uniknąć?

To trudne. Po pierwsze, istnieje norma kulturowa, której powinniśmy słuchać, czyli coś, co zostało wytworzone w długim bytowaniu jakiejś społeczności. I nie należy postępować wbrew tej normie. Jeśli rytuał pogrzebowy jest uzasadniony w ramach danej kultury, to nawet gdy nas razi swoją drastycznością, bo akurat nie jest podobny do naszych rytuałów pogrzebowych, nie powinien podlegać krytyce – o ile oczywiście nie jesteśmy zmuszani, by brać w nim udział wbrew swojej woli. Nie wiem dokładnie, jakie są jej źródła, ale bardzo jestem przywiązany do myśli, że martwemu ciału należy się bezwyjątkowy szacunek. Że po śmierci nie powinno być ono traktowane inaczej, niż ustanawia norma kulturowa… Bo co innego nam zostaje? Moglibyśmy poddać się prawom natury. Pozostawiać ciała naszych zmarłych tam, gdzie dosięgła ich śmierć, by wszystkie procesy degradacji i rozkładu przebiegały bez jakiejkolwiek ingerencji. To przerażająca alternatywa.

I tak dochodzimy od innej strony do tego, o czym mówiliśmy na początku – do zgrozy śmierci, znikania. Zawsze mnie to znikanie przeraża. Nie tylko w wymiarze ludzkiego życia. Każdy rodzaj rytuału pogrzebowego, czasem bardzo przecież drastycznego, jest jednak próbą poradzenia sobie z szokiem śmierci, z szokiem, jaki wywołuje w nas śmierć drugiego, nagła przemiana żywego ciała w trupa. Ale, wie pan, mówię to wszystko i znowu czuję, że to z mojej strony bezradne gadanie. Próba stworzenia jakiegoś parawanu czy zasłony ze słów, żeby nie widzieć z całą ostrością niedogodności istnienia, o którym wiadomo, że ma swój kres.

A ja się zastanawiam, czy nie wracamy do początkowych pytań o przyczyny pisania i styl Pana eseistyki. Czy nie jest tak, że to właśnie Pana wrażliwość na tematy tanatyczne domaga się zajęcia pewnej pozycji w języku – opowiedzenia się po stronie języka słabości?

Kiedyś, przez krótką chwilę, chciałem napisać esej o kilku słowach. Miał to być prywatny komentarz do słów, które uważam z piękne. I do słów, które uważam za brzydkie. One najpełniej pokazałyby miejsce, jakie zajmuję w języku, miejsce, w którym żyję i z którego próbuję komunikować się z innymi. Jednym z tych brzydkich słów jest „apodyktyczność”. Pisać apodyktycznie – wydaje mi się, że nie ma większego grzechu. Przynajmniej w moim dekalogu. W odróżnieniu od niego są piękne słowa, takie jak „bezinteresowność” – jedno z najpiękniejszych słów, jakie znam. Albo „samodzielność”… Nie znoszę pisania apodyktycznego. Nie jestem w stanie długo obcować z takimi tekstami. Apodyktyczny znaczy absolutnie przekonany o swojej racji, walczący o swoją rację za wszelką cenę, odrzucający z góry odmienny punkt widzenia.

Myślę, że nie doceniamy słabości. Nie doceniamy wartości wycofania się, dobrowolnego ustąpienia pola. Znam wielu ludzi, którzy potraktowaliby te zdania jako coś nie do zaakceptowania, co źle o mnie świadczy. Oni stoją jednak po stronie siły, po stronie racji własnej. Wycofać się, choć ma się w swoim przekonaniu rację, po to, by nie zawłaszczać pola dialogu – to jest umiejętność, która wydaje mi się kluczowa w życiu, ale w też w jakimś sensie w pisaniu.

Pisząc, nie powinno się stosować tych wszystkich figur retorycznych, znanych od starożytności i nieźle skodyfikowanych, które pozwalają skonstruować władczy dyskurs, dyskurs panowania. Pamiętam, że w latach 80. strasznie długo, całymi miesiącami męczyłem się z tekstem zatytułowanym „Referat”. To była moja próba udzielenia – tam i wtedy – odpowiedzi na pytanie postawione przez Rolanda Barthes’a w jednym z wykładów w Collège de France. Pytanie dotyczyło możliwości istnienia języka bez przemocy. Szukałem takiego języka w literaturze – i znajdowałem go w literaturze. W tamtej epoce…

Słabość zarzucano innemu bohaterowi Pana pisania. W słynnym „Dwugłosie o Schulzu” z 1939 roku Kazimierz Wyka i Stefan Napierski dokonali na nim krytycznoliterackiej egzekucji. Oskarżali Schulza między innymi o „antyhumanizm”: rozrzedzanie systemu wartości, brak mocnego światopoglądu etycznego i politycznego, pięknoduszność, podczas gdy świat chwiał się na progu katastrofy i potrzebował zdecydowanych postaw i ruchów. W tym kontekście chciałem zapytać na koniec, co pisarz taki jak Schulz może dać nam dzisiaj?

To jedno z trudniejszych pytań. Myślę, że Wyka i Napierski nie mieli racji. Choćby z tego powodu, że dość wąsko rozumieli to coś, co nazywali „humanizmem”. W żadnym razie bym nie powiedział o Schulzu, że jest „antyhumanistą”, że jego twórczość jest „antyhumanistyczna” czy nihilistyczna, obrócona przeciwko człowiekowi. Mnie się wydaje, że on najpierw dostrzegł w sobie, czym jest „ja”, które się wiecznie rozsypuje, a potem to odkrycie przeniósł do swojej prozy. Myślę podobnie. Bo wcale nie jest tak, że zawsze posiadamy „ja” mocne.

Być może podstawowa nauka Schulza polega na tym, że „ja” człowieka jest „ja” słabym, zawsze problematycznym i zagrożonym, które stale musi się utwierdzać w swoim istnieniu. Nawet tak dalece, że potrzebuje mocnej konfrontacji z rzeczywistością. W dużym uproszczeniu powiem, że „światopogląd masochistyczny” Schulza, który deklarował w liście do psychiatry Henry’ego Wegrockiego, jest tym właśnie – słabym „ja”, które wciąż na nowo szuka potwierdzenia w relacji z innym.

Humanistyka oparta na twardym „ja” jest dzisiaj nie do utrzymania. Trzeba tak przemieniać refleksję o nas samych, by uwzględniać momenty rozpadu. Przychodzi mi na myśl jedno z mikroopowiadań Musila o pojawianiu się „ja” człowieka, który się budzi ze snu. „Ja” nie jest czymś, co nosimy w kieszeni jak dowód osobisty. To jest codzienne zadanie, które czeka na nas zawsze, kiedy się budzimy. Odnaleźć siebie, wychodząc nie wiadomo skąd.

 

Rozmowa towarzyszy Poznańskiej Nagrodzie Literackiej 2022