„Jaki jest mój ulubiony film? »Osiem i pół«? Fellini? Pierwsze słyszę. Czy to jakiś cyrkowy sztukmistrz? Jeśli tak, to dziękuję, nie chcę. Ja się boję cyrku, clowni mnie przerażają. A czy ja w ogóle lubię kino? Nie jestem pewien. Kiedy chorowałem, mama puszczała mi bajki. Tak, bajki były fajne, bajki bym obejrzał, na przykład taki »Świat według Ludwiczka«. Czy teraz też jestem przeziębiony? Dlaczego jestem w pidżamie? Mam nadzieję, że mama przyjdzie mnie przytulić i nie będę sam. Nie lubię siedzieć sam. Ktoś przecież musi się mną zaopiekować. A ty nie potrafisz. Nie jesteś mamą. Tylko mama potrafi. Kim jesteś? Moją córką? Prędzej siostrą, ale ja chyba nie mam siostry. Ale może wiesz, gdzie jest teraz mama? Proszę, powiedz jej, żeby przyszła. Powiesz? Bez niej się nie uspokoję…”
Czy w stanie głębokiej demencji zapomniałbym, jaki jest mój ulubiony film? Czy pośród chaosu degenerującego się umysłu czas zatoczyłby koło, a w mojej świadomości kino zawęziłoby się do oglądanych w dzieciństwie telewizyjnych seriali animowanych? Każdego, szczególnie po projekcji „Ojca” w reżyserii Floriana Zellera, zachęcam do wykonania ćwiczenia: odzierajcie się krok po kroku z tego, kim jesteście, z tego, co dla was ważne. Wyobraźcie sobie, że całymi dniami siedzicie w szlafroku i nie potraficie samodzielnie załatwiać fizjologicznych potrzeb, a przecież kiedyś dzień w dzień paradowaliście w modnym, idealnie dopasowanym garniturze i nie wyobrażaliście sobie, żeby ominąć poranną i wieczorną toaletę. Myśl o tym, że na starość cała nasza tożsamość może skurczyć się do kilku wspomnień z najmłodszych lat (które są niczym indywidualne atawizmy) przeraża: jaki zawód wykonywaliśmy? czy mamy dzieci? jak wygląda nasza żona? Świadomość rzeczy i związków międzyludzkich, która była nierozerwalną częścią jednostkowej egzystencji, zniknie w odmętach utraconej pamięci. Lata doświadczeń, drobiazgowo tkana narracja o sobie samym, rozpadnie się w drobny mak. Zostanie jedynie ubogi i wypaczony embrion jestestwa. Anthony w ostatniej, niezwykle przejmującej sekwencji „Ojca” pyta: „Kim ja właściwie jestem?”, a chwilę potem łka i chce do mamy. Chce, by go stąd (gdziekolwiek jest owo „tutaj”) zabrała. Samotność towarzysząca starości, nie tylko tej naznaczonej demencją, woła o to, by bezpowrotnie utracona przeszłość znów zaistniała.
Los głównych bohaterów „Ojca” jest losem naszych dziadków, cioć, rodziców, a także nas samych. Nie każdego dotkną choroby neurodegeneracyjne, ale niemal wszyscy zetkniemy się z nimi u innych. Film Zellera jest niczym symulator demencji – pozwala widzowi, dzięki umiejętnie dobranym bodźcom audiowizualnym, doznawać tego samego stanu zagubienia i dezorientacji, który jest udziałem osób ze starczym otępieniem. Reżyser (a jednocześnie scenarzysta i autor sztuki, na podstawie której został nakręcony „Ojciec”) zamiast wkładać w usta Anthony’ego albo jego córki monologi na temat postępującej utraty pamięci, zamiast serwować niepotrzebnie łzawe sceny, cały ciężar opowieści opiera na sensualnym doświadczaniu demencji. Wraz z głównym bohaterem tracimy zakotwiczenie w rzeczywistości – myli nas wzrok, który nie umie dostosować się do subtelnych zmian w otoczeniu, nie umiemy dokładnie określić miejsca i czasu akcji dziejącej się przed naszymi oczami. Czy w następujących po sobie scenach przedmioty znajdują się dokładnie tam, gdzie były przed chwilą? Kim jest ten mężczyzną, podający się za męża córki? Czy pomimo tego, że główny bohater rozmawiał z nim ledwie przed chwilą, Paul wciąż tu jest… czy wciąż jest mężem Anne, a może dopiero nim będzie? „Ojca” wypełniają elipsy i pętle czasowe, które potrafią nawarstwiać się w ramach jednego mistrzowsko poprowadzonego ujęcia. Diachroniczność zostaje w filmie Zellera zdeformowana czy wręcz całkowicie unicestwiona. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, ale też dzień i noc zlewają się w jedno, a Anthony błądzi wśród okruchów różnych wydarzeń niemożliwych do złożenia w spójną narrację. Podobnie rzecz ma się z przestrzenią: choć główny bohater myśli, że cały czas znajduje się w swoim mieszkaniu, tak naprawdę kilkukrotnie się przeprowadza, o czym świadczą inteligentnie i nienachalnie, lecz niezwykle metodycznie zmieniane dekoracje wnętrz. Scenografia jest tu zresztą kolejnym środkiem, który wzmaga dezorientację (bohatera oraz widza). Mimo przenosin do innych apartamentów Anthony przemierza korytarze i pokoje niezmiennie rozplanowane według tego samego labiryntowego układu. Choć teoretycznie znajduje się on w znajomej przestrzeni, wśród znajomych ludzi, to nie jest przekonany, gdzie, kiedy i z kim dzielimy resztki swojego życia. Demencja to dla Zellera okrutna gra pomyłek i pozorów, w której zwycięzca jest z góry określony – odbierająca krok po kroku funkcje poznawcze starość.
Świat przedstawiony w „Ojcu” kreowany jest podobnie jak w innych dziełach, w których rzeczywistość okazuje się przedłużeniem stanu psychosomatycznego bohaterów – rozpadająca się rezydencja symbolizująca chorobę psychiczną i degradację relacji w „Zagładzie domu Usherów” Edgara Allana Poego; niszczenie domu wraz z postępującą chorobą nowotworową Elizabeth Curren w „Wieku żelaza” Johna Maxwella Coetzeego; wizualizacje kasowania wspomnień rozstających się kochanków z „Zakochanego bez pamięci” Michaela Gondry’ego. Każdy z tych tekstów kultury hołduje Schopenhauerowskiemu dogmatowi: „świat jest moim wyobrażeniem”, a choroby ciała i duszy w istotny sposób wpływają na to, jaki owo wyobrażenie przybierze kształt. W przeciwieństwie do wymienionych twórców Zeller stworzył jednak dzieło na wskroś realistyczne, pozbawione fantastycznej grozy (Poe), wynalazków rodem ze sci-fi (Gondry), czy naddatkowej społecznej metaforyki (Coetzee). W „Ojcu” obcujemy z demencją sauté (swoiste point of dementia) – ukazującą swoje przerażające oblicze, unaoczniającą nieodwracalny proces utraty samego siebie, sprowadzającą człowieka do płaczącej bezbronnej, ale rozzłoszczonej karykatury samego siebie, która niczym w piosence Jacquesa Brela, „Les Vieux”, „nie umiera, nie, lecz zapada w sen, któremu końca brak” (tłum. W. Młynarski). Choroba jest tu złym snem, z którego nie sposób się obudzić.
Dodatkowej głębi „Ojcu” dodaje drobna zmiana w stosunku do scenicznego pierwowzoru. Na deskach teatru pojawia się Andre, w filmie oglądamy Anthony’ego – bohater dzieli więc imię z odtwórcą głównej roli, Anthonym Hopkinsem (bohater i aktor mają również tę samą datę urodzenia). Ten zabieg sprawia, że „Ojca” można potraktować jako autorefleksyjną psychodramę samego Hopkinsa, który na ekranie musi godzić się ze swoją potencjalną niedołężnością. Mimo że aktor jest w świetnej formie (zarówno fizycznej, jak i aktorskiej – w „Ojcu” odgrywa zdecydowanie jedną z najwybitniejszych ról w karierze), w niejednoznacznej relacji pomiędzy fikcją a rzeczywistością daje się odnaleźć ślad godzenia z własnym odchodzeniem. Ale także z życiowymi porażkami – Hopkins, podobnie jak Anthony, boryka się z trudną relacją z własną córką.
„Ojciec” to film wybitny, nie ma w nim niczego z typowych adaptacji sztuk teatralnych, które w sposób banalny i pozbawiony kreatywności przenoszą konwencje sceniczne na ekran (patrz chociażby niedawne „Ma Rainey: Matka bluesa”). Zeller zadbał o to, by wykorzystać wszelkie oferowane przez X muzę środki. Niewątpliwie kluczem do sukcesu są świetny scenariusz i fantastycznie obsadzone role główne (w niczym nie odstaje od Hopkinsa wcielająca się w jego córkę Olivia Colman), ale bez wirtuozerskiej i funkcjonalnej pracy kamery, świetnego montażu i sugestywnej scenografii „Ojciec” byłby co najwyżej udanym teatrem telewizji. Zamiast tego dostaliśmy na wskroś kinową opowieść, która dotyka do żywego, pozwala widzowi obserwować świat przez pryzmat niszczejących zmysłów i rozpadającego się horyzontu znaczeń; która zachwyca, ale jest to zachwyt mieszający się ze smutkiem i przerażeniem. Nikt nie chciałby, żeby nasi bliscy lub my sami stali się jak Anthony – a przecież niemal wszystkich czeka starość. I nawet jeśli będzie to starość pozbawiona demencji, to, raz jeszcze przywołując piosenkę Brela, większość z nas „bez trudu znajdzie swój ziemskiego piekła krąg”, bo przecież, jak to się często mówi, starość się Panu Bogu nie udała.