„Zawsze będziemy nienawidzić Slowdive bardziej niż Hitlera” – powiedział w 1991 roku Richey Edwards z grupy Manic Street Preachers. Ten często powtarzany w rozmaitych artykułach o brytyjskim rocku w latach 90. cytat prawdopodobnie najwięcej nam mówi o zamiłowaniu do szokowania, z którego słynęli walijscy Manics na wczesnym etapie swojej kariery. Niestety, mówi nam też coś o dziwnych losach autorów „Pygmaliona”: Slowdive, zespół uważany obecnie za klasyków shoegaze’u i niezależnego rocka w ogóle, był na początku lat 90. regularnie pogardzany, wyśmiewany i absurdalnie wręcz niemodny.
W retrospektywnych tekstach często znajdziemy jeszcze jeden negatywny cytat: „Wolałbym utonąć zadławiony w wannie pełnej owsianki, niż znowu tego posłuchać”. To fragment z recenzji „Souvlaki”, drugiego i najsłynniejszego albumu Slowdive. Wówczas w „Melody Makerze” pogardzał nim Dave Simpson, dziś uważany jest za „drugą wielką płytę shoegaze’u” (po „Loveless” My Bloody Valentine) i elementarz dla wykonawców łączących gitarowe ściany dźwięku z wyrazistymi, ładnymi melodiami.
W najlepszym wypadku letnie przyjęcie „Souvlaki” może wydawać się dziś szokujące. Przecież płyta ma idealny singiel w postaci „Alison”, odważny dubowy eksperyment „Souvlaki Space Station”, Briana Eno goszczącego w dwóch numerach („Sing” i „Here She Comes”). Znajdziemy tu jedne z najmocniejszych kompozycji w ramach gatunku, które wcale nie potrzebują się chować za gitarowymi efektami, ale też fascynujące pejzaże tych ostatnich. Siła emocjonalnego rażenia „When the Sun Hits” zapewniła utworowi po upływie dekad status hitu TikToka. „Dagger” z kolei pokazuje, że magia nie ulatnia się z muzyki Slowdive nawet wtedy, kiedy grają surową, akustyczną balladę. O dziwnym zbiorowym ogłuchnięciu brytyjskiej prasy po premierze albumu i znikomym zainteresowaniu nim słuchaczy zadecydowały oczywiście koniunktura i moda na britpop.
„Souvlaki” ukazało się w 1993 roku – w momencie artystycznego rozkwitu angielskiego kwintetu, na Wyspach właśnie eksplodował britpop. Ukazał się wyczekiwany debiutancki album dekadentów ze Suede, Blur na „Modern Life Is Rubbish” zmienili kierunek (jeszcze niedawno grali ze Slowdive wspólne koncerty), a Creation (wytwórnia naszych bohaterów) podpisała już kontrakt z Oasis. Z perspektywy geografii i czasu różnice między trendami w brytyjskim rocku mogą wydawać się nieistotne – w Polsce Myslovitz szybko, na debiutanckim albumie, połączył britpop z shoegaze’em, nie widząc w tym żadnego konfliktu. Równie nierealny z naszego punktu widzenia jest potężny, demoniczny wręcz wpływ na kariery muzyków, jaki miała prasa. Na pewno jednak oba czynniki były boleśnie sprawcze dla Slowdive, którego członkowie (mający wtedy po 22 i 23 lata) zostali uznani za relikty jakiejś martwej sceny, nudziarzy bez ikry, charyzmy i wizerunku.
Rozpadającemu się zespołowi udało się nagrać jeszcze jeden album – tworzony chyba tylko dla własnej satysfakcji, a wydany bez entuzjazmu przez Creation (wytwórnia pozbyła się autorów tydzień po premierze). „Pygmalion” ukazał się w lutym 1995 roku.
Album sprawia wrażenie, iż Neilowi Halsteadowi – wokaliście, gitarzyście i autorowi większości materiału Slowdive – przyświecała myśl, że skoro nic już nie jest ważne, można zrobić wszystko. Płyta zaczyna się od trwającego dziesięć minut „Rutti”, w zasadzie antyshoegaze’owego utworu. Tam, gdzie można spodziewać się całych warstw nachodzących na siebie gitar, odczuwalny jest ich brak – a słyszalna jedynie przestrzeń. Ucho słuchacza nie skupia się na dezorientujących przesterach, tylko na każdym szczególe repetycyjnej partii gitary i na każdej głosce wychodzącej z ust wokalisty. Przez blisko trzy minuty w zasadzie nie dzieje się nic więcej – a kiedy do Halsteada dołącza w końcu zespół, i tak w monastycznym skupieniu eksplorują ten sam motyw. Na chwilę, wcale nie tak krótką, Slowdive z grupy zainspirowanej The Jesus & Mary Chain, Cocteau Twins i Sonic Youth przeobrażają się w najwierniejszych następców Talk Talk. Podobnie jak ci ostatni na swoich późnych, zresztą także docenionych dopiero po latach, albumach „Spirit of Eden” i „The Laughing Stock”, tak i kwintet z Reading zrezygnował ze standardowych form rockowych czy popowych na rzecz rozciągniętego w czasie – niczym w jazzowym utworze – mistycznego minimalizmu. Podobna jest nawet klarowność brzmienia, przez którą każde uderzenie w perkusyjny talerz wywołuje ciarki na plecach. „Rutti” to dziesięć minut kluczenia, budowania napięcia, a do żadnego crescendo, żadnej eksplozji hałasu czy emocji nigdy nie dochodzi.
Po jednym z najpiękniejszych muzycznych nagrań środkowych lat 90. (a może i całych) Slowdive od razu serwują kolejną perełkę: „Crazy for You” jest również repetycyjne i nawiedzone, obsesyjnie wraca do „czystego” motywu gitary. Towarzyszy mu jednak więcej zgiełku w postaci dziwnych chmur przesteru, a głos Halsteada objawia się tylko w postaci spogłosowanego loopu, zniekształconego fantomu powtarzającego w kółko jedną, tytułową frazę. Pierwszy numer to inwersja brzmienia zespołu, drugi to w zasadzie już jego dekonstrukcja. Ten ostatni gest umożliwił manipulację kolejnymi elementami przy użyciu środków charakterystycznych dla muzyki elektronicznej, z którą Slowdive eksperymentowali wcześniej w bardziej ewidentny sposób na „5 EP”. „Rutti” i „Crazy for You”, trwające łącznie tyle co EP-ka, kojarzą się ze zgoła innym trendem niezależnej brytyjskiej muzyki niż shoegaze – post-rockiem. Zanim ten ostatni skodyfikował się jako gatunek o określonych schematach, był terminem, którym określano muzykę takich zespołów, jak Bark Psychosis (również wielcy kontynuatorzy dzieła Talk Talk), Seefeel, Disco Inferno czy Moonshake, którzy korzystając z instrumentarium rocka, dekonstruowali jego konwencję.
„Pygmalion” powraca bardzo wyraźnie do wątków talktalkowskich w anielskim „Blue Skied An’ Clear” (wykorzystanym zresztą na ścieżce dźwiękowej do zupełnie nieanielskiego „Doom Generation − Stracone pokolenie” Gregga Arakiego, obok numerów Cocteau Twins, Lush czy Curve), przypominającym „I Believe In You” ze „Spirit of Eden”. Nim jednak ten utwór się zacznie, po drodze kilka razy album zmierza w zupełnie innych kierunkach – dzięki temu formuje swój fascynujący charakter.
Zaśpiewana przez Rachel Goswell „Miranda” przypomina, że Slowdive wychowywali się na artystowsko-gotyckich nagraniach z wytwórni 4AD – to przedziwna, duszna i niepokojąca wersja jakiejś niesprecyzowanej „muzyki dawnej”, brzmiąca jak zremiksowane Dead Can Dance. „Trellisaze” jest jeszcze dziwniejsze, niczym Syd Barrett nagrywający dźwiękową techno-psychodeliczną instalację z rytmicznym akompaniamentem starego zegara. W „J’s Heaven” Slowdive brzmią tak, jakby po dekonstrukcjach i mutacjach próbowali się odbudować i byli w trakcie tego procesu: głosy Rachel i Neila zamiast harmonizować ze sobą, splatają się w jedno.
Mimo wszystko w „Pygmalionie” nie było potencjału na nowe otwarcie czy restart kariery. Brytyjscy recenzenci nie byli albumem zainteresowani. Zespół rozpadł się zaraz po premierze płyty, a Goswell i Halstead już kilka miesięcy później wydali w 4AD album swojego nowego projektu, Mojave 3. Zupełnie zmienili estetykę, nawiązując do amerykańskiego folku i country. Dwa tygodnie przed premierą „Ask Me Tomorrow” wytwórnia Creation dała światu „(What’s the Story) Morning Glory?” Oasis – album, który w sklepach HMV miał się sprzedawać w tempie dwóch egzemplarzy na minutę. Wydawałoby się, że historia na dobre skręciła w przeciwnym kierunku, niż obrało Slowdive.
Tymczasem epilog jest dość budujący – na fali rosnącej popularności i docenienia zespół powrócił do grania w 2014 roku. Od tego czasu nagrali już dwa kolejne albumy i wciąż tworzą – jako reaktywowany zespół funkcjonują zatem dłużej niż w swoim wcieleniu z lat 90. „Pygmalion” zaś pozostaje najbardziej nietypową i przez to też chyba najciekawszą płytą w ich dorobku – ten charakter zapewnia mu atmosfera powstawania: nagrany został przez zespół wegetujący na skraju istnienia i nieprzeczuwający, że po rozpadzie przyjdzie mu powrócić.