Nr 3/2025 Na dłużej

Podręcznikowy przykład indie rocka

Marcin Małecki
Muzyka

Wyobraźmy sobie taki obrazek: zbliża się rok 2100, więc muzykolodzy i archiwiści internetu przygotowują „Wprowadzenie do muzyki popularnej XXI wieku”. Decydują się na układ chronologiczny, co z punktu widzenia podręcznika z zakresu historii kultury dość oczywiste. Pierwszy rozdział dotyczyć ma zatem tak zwanych lat zerowych (2000–2010). Podczas prac nasi badacze ramię w ramię przeszukują za pomocą narzędzi podobnych do Wayback Machine nieistniejące już portale muzyczne i pozostałości po dawnych portalach społecznościowych. W przepastnych zasobach Flickra i Tumblra trafiają na zdjęcia millenialsów w rurkach i converse’ach bawiących się w zadymionych salach (bardziej przypominających piwnice starych bloków niż faktyczne kluby muzyczne). Dochodzą do wniosku, że to przedstawiciele subkultury hipsterów, którą szybko uznają za szerokie grono miłośników indie rocka. Brak śladów po takich stronach jak MySpace czy Grono.net, miejscach pokroju Jadłodajni Filozoficznej czy periodykach w rodzaju NME, Pulpa lub Aktivista zdecydowanie utrudnia archeologiczne dociekania (na świadectwo żywego człowieka nie ma co liczyć – przedstawiciele sceny alternatywnej zdążyli już odejść ze świata). Jakie płyty mogłyby dostarczyć naszym bohaterom tropy niezbędne do opowiadania o popularnej muzyce gitarowej pierwszej dekady XXI wieku? Jest rzecz jasna wiele odpowiedzi na to pytanie, ale według mnie jedną z najlepszych stanowi debiutancki album Brytyjczyków z Bloc Party zatytułowany „Silent Alarm”, który w miniony weekend skończył dwadzieścia lat. Niczym soczewka skupia on w sobie najlepsze cechy new rock revolution z lat zerowych.

W połowie pierwszej dekady XXI wieku nastąpił wysyp podgatunków muzyki alternatywnej: (wspomniane już) new rock revolution, post-punk revival, nu rave (niemający z rave’em nic wspólnego), dance punk… Etykietki można mnożyć, ale wszystko kręciło się wokół przystępnej taneczności przy wykorzystaniu rockowego instrumentarium, zastosowaniu drobnych, niekoniecznie oczywistych odniesień do takich zespołów jak The Fall, Gang of Four, Joy Division, Pere Ubu czy Orange Juice, oraz niezbędnej obecności nośnych, hymnicznych wręcz refrenów. Arctic Monkeys (którzy bez MySpace’a prawdopodobnie już na zawsze zostaliby w Sheffield), LCD Soundsystem, The Killers, Interpol, The Bravery, Editors, Late of the Pier, Franz Ferdinand, The Rapture, The Futureheads, Maximo Park – po obu stronach Atlantyku pojawiały się zespoły, które chciały odmienić krajobraz muzyki rockowej, nadać jej lekkość, porwać tłumy nastolatków i młodych dorosłych. Często im się to udawało, jednak na wiele z nich spadła klątwa pierwszej płyty – debiutanckie albumy niejednokrotnie pozostawały opus magnum grup, niedoścignionym wzorem, króliczkiem, za którym musieli gonić aż do końca swej kariery. Nie inaczej jest w przypadku Bloc Party: spośród sześciu dotychczas wydanych krążków tylko „Silent Alarm” oraz jego bezpośredni następca, „A Weekend in the City” z 2007 roku, cieszą się uznaniem fanów. Pozostałe płyty traktowane są jak odcinanie kuponów i popłuczyny po latach dawnej świetności. Co takiego tkwi w „Cichym Alarmie”, że chce się do niego wracać po długim czasie?

Przede wszystkim chodzi o zachowanie przez Bloc Party idealnej proporcji między euforią a smutkiem, energią a spokojem, rozpędzonym rytmem a chwilą oddechu. Otwierający całość „Like Eating Glass” z zapętlonego dźwięku pustej struny E przechodzi stopniowo do tytułowego bombastycznego refrenu. Singlowe „Banquet” i „Helicopter”, z melodyjnymi dialogami obydwu gitar, gęstym rytmem perkusji zawierają pojedyncze dźwięki basu zawsze trafiające w punkt. Mniej oczywiste fragmenty albumu w postaci „Positive Tension” (mające według mnie coś z ducha The Dismemberment Plan) oraz „She’s Hearing Voices” stanowią hymniczną część płyty, w sam raz do tańczenia w (również już nieistniejącej) Cafe Mięsna. Melancholią podbite są z kolei „This Modern Love” (jedna z ładniejszych, niekoniecznie oczywistych piosenek miłosnych lat zerowych), „Blue Light”, „So Here We Are” (ach, te niekończące się gitarowe plecionki!) czy wieńczące całość „Compliments”.

Te dwie twarze songwritingu Kele Okereke, lidera grupy (i jej jedynego stałego członka – ale dzisiaj zostawiam ten wątek na boku), zmieszczone w niespełna godzinnym „Silent Alarm”, okazały się bardzo harmonijne, wzajemnie dopełniające. Po latach trudno się dziwić, że są tak cenione: nigdy później Okereke nie osiągnął już tego pułapu i nie zaprezentował ze swoim zespołem zestawu tak spójnych, a jednocześnie tak wielowymiarowych piosenek. Nie można bowiem zapominać o warstwie tekstowej, która w swej konfesyjności zainspirowana była z jednej strony nastoletnią bezradnością i wchodzeniem w dorosłość (stąd niekiedy dziecięce metafory i odniesienia do kreskówek), z drugiej sytuacją na świecie, w tym trwającą wówczas wojną w Iraku (przypomnijmy, że „Helicopter” jest uznawany za utwór skierowany bezpośrednio w George’a W. Busha). Ian Cohen w rocznicowym tekście poświęconym płycie na łamach Stereogum słusznie zauważa, że w niemal każdej piosence pojawia się przynajmniej jedna fraza godna wykrzyczenia, nośny slogan zapadający w pamięć równie mocno co zaprezentowane melodie; dwuwers, który można byłoby w tamtych czasach umieścić jako opis na Gadu-Gadu. Gdyby nastoletni ja znał w 2005 roku Bloc Party, aż do bólu utożsamiałby się z fragmentami pokroju this modern love breaks me czy like drinking poison, like eating glass.

Ale nie tylko zawartość płyty – sposób, w jaki została zrobiona – sprawia, że dwie dekady później „Silent Alarm” nadal się broni. Zadecydował o tym prawdopodobnie także moment wydania płyty. Między 2004 a 2007 rokiem alternatywne zespoły wyrastały jak grzyby po deszczu, ale jeszcze nie pojawiało się w słuchaczach poczucie przesytu i przeładowania podobnymi grupami. Single „Banquet” czy „Helicopter” ze swoimi rytmicznymi połamańcami dawały powiew świeżości i wnosiły coś zauważalnie innego, pojawiając się na rotacjach (nie tylko brytyjskich) stacji radiowych. Im bliżej do lat dziesiątych, tym coraz częściej podczas słuchania nowych gitarowych grup można było odnieść wrażenie, że obcuje się z kopią kopii lub nieudolnymi epigonami starszych kolegów (Andy, Rotofobia, Out of Tune, Futuristen – o was mówię). I oczywiście, znajdą się głosy, że już od samego początku new rock revolution stanowił kolejny wielki rock’n’rollowy szwindel; że James Murphy jako LCD Soundsystem podkradał melodie i motywy z płyt, których nikt wtedy nie znał; że Late of the Pier i The Rapture nie mają startu do Gang of Four czy Lizzy Mercier Descloux. Może i tak – ale w chwili, kiedy nastąpił wybuch nowego gitarowego grania, młodzież nie miała jeszcze w kieszeni dostępu do całej muzyki świata. Eksploracja zapomnianych gatunków i zespołów sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, dopiero się rozpoczynała (sam pamiętam zachłyśnięcie się bezmiarem internetu i tego, jakie daje on możliwości). Wskoczenie w indie rocka z całym jego dobrodziejstwem nigdy nie było prostsze, a debiutanckie albumy w stylu „Silent Alarm” czy „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not” Arctic Monkeys stanowiły idealny start dla słuchacza, który chciał być na czasie. Po debiucie Bloc Party przez pewien czas modnie było grać w gitarowym zespole.

Od roku 2005 krajobraz muzyczny zdążył się kilkukrotnie zmienić: nastąpiło przejście od nośników fizycznych (w Polsce chwilę wcześniej pożegnaliśmy się z kasetą i przekonaliśmy się do płyt CD), przez pliki MP3 (popularność Neostrady i coraz bardziej powszechny dostęp do internetu sprawiały, że pirackie fora, torrenty i programy P2P stawały się dla wielu sposobem na bezpłatne korzystanie z dóbr kultury), aż do streamingu ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Mimo to dwudzieste urodziny debiutu Bloc Party nie stanowią jedynie okazji do świętowania w nastroju retrosentymentu („ach, to były czasy!”). „Silent Alarm” to nie tylko swoista pocztówka z czasów, kiedy moda na indie sleaze dopiero raczkowała – to po prostu zbiór bardzo dobrych piosenek, które w tym samym stopniu były zainspirowane dorobkiem innych post-punkowych zespołów, co inspirowały innych i kolejnych.

Może w 2100 roku Fender Telecaster przewieszony przez ramię znów będzie w modzie, tak jak był w 2005? Mam nadzieję, że tak – i że nasze dzieci i wnuki dowiedzą się o jego istnieniu z „Wprowadzenia do muzyki popularnej XXI wieku”. Nie mam wątpliwości, że jeśli takie kompendium powstanie – albumowi „Silent Alarm” poświęci się w nim przynajmniej kilka stron.