Parę miesięcy temu Polskę zalała fala plakatów z pytaniem: „gdzie są TE dzieci?”. Kampania Fundacji Kornice zyskała ogromny rozgłos – choć chyba nie taki, o jaki chodziło jej twórcom – i doczekała się kilku odpowiedzi, w tym głośnego tekstu Agnieszki Szpili, której riposta była krótka, dosadna i brzmiała: „W dupie”. W kampanii obejmowano bowiem troską, jak to zwykle u nas bywa, dzieci nienarodzone. W komentarzach wskazywano na coś, co także wiemy – że wciąż zbyt mało uwagi w sferze publicznej poświęca się temu, co czują dzieci już żyjące i jak sobie radzą bądź nie radzą ze swoimi emocjami. Chciałabym, żeby z podobnym wielomilionowym rozmachem zrealizowano kampanię społeczną informującą o skutkach dorastania w rodzinie z problemem alkoholowym. Taką, która z jednej strony odwstydzałaby te doświadczenia, a z drugiej obrazowała szereg problemów, z którymi po latach zmagają się dorośli wychowani przez alkoholików. (Tylko, proszę, niech podejmie się tego raczej jakaś inna fundacja niż Kornice).
Nie trzeba za to kampanii informacyjnych, by zauważyć, że pijemy coraz chętniej i coraz częściej. Do obiadu, do kolacji, do śniadania. W pojedynkę lub w towarzystwie. Po to, żeby coś celebrować albo żeby o czymś zapomnieć. Na smutno, na wesoło, a czasem bez emocji. Wedle dostępnych danych największy odsetek wśród osób nadużywających alkohol stanowią twórcy, artyści, literaci i dziennikarze (21,5%), na drugim miejscu plasują się lekarze, weterynarze i dentyści (12,6%). Z kolei dane zebrane przez Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Alkoholowych pokazują, że na początku lat 90. średnie roczne spożycie napojów alkoholowych na jednego mieszkańca Polski w przeliczeniu na 100% alkoholu wynosiło około 6,5 litra i systematycznie wzrastało. W zeszłym roku wskaźnik osiągnął 9,7 litra. Żeby było jednak jasne: nie piszę tego po to, by moralizować. Sama nie jestem abstynentką, choć często dziwi mnie łatwość, z jaką społeczeństwo legitymizuje wszechobecną kulturę picia i wytwarzane w jej obrębie symboliczne, kulturowe i ekonomiczne hierarchie.
„Osoba, którą widzicie idącą chwiejnym krokiem na ulicy? Leżąca na chodniku, najebana? Która prosi was o drobne na piwko albo na bilet? Pyta o godzinę? To ja, ja jestem córką tej osoby” – mówi postać nazwana B. Montana w jednej z pierwszych scen spektaklu „O czym tu gadać, jeśli nie ma o czym mówić”, zrealizowanego w ramach rezydencji „Tough Love / Twarda miłość” kuratorowanej przez Annę Smolar w Komunie Warszawa. Składają się na niego trzy akty – trzy różne historie opowiadane z odrębnych perspektyw – które spaja figura Starego oraz dramaturgia Szymona Adamczaka. Całość inspirowana jest życiem twórcy i twórczyń (Bożeny Wydrowskiej, Karoliny Pawelczyk, Łukasza Horbówa) przychodzących do teatru z obszaru sztuk wizualnych. Wykonane przez nich i przez scenografkę Martę Szypulską instalacje można było oglądać na towarzyszącym premierze wernisażu.
Przedstawienie rozpoczyna się na korytarzu. Wydrowska, Pawelczyk i Horbów kierują zdalnie sterowane samochodziki pomiędzy nogi zaskoczonych widzek i widzów. Chwilę potem, już na widowni, rozdają chętnym darmowe piwa. Z boku sceny wiszą trzy portrety ojców: jeden siedzi na motorze, drugi w pokoju przy świeczce, trzeci trzyma szklankę na głowie. W tyle majaczy bar na kółkach, a pod sufitem wisi balowa suknia (scenografia: Marta Szypulska, kostiumy: Seba Tokarczyk). Forma spektaklu nie jest skomplikowana: każda z występujących w nim osób dostaje swoją część – prowadzi wówczas opowieść, podczas której pozostałe mogą statystować lub tylko się przysłuchiwać/przyglądać. Choć projekt „O czym tu gadać, jeśli nie ma o czym mówić” w pierwszym odruchu kojarzyć możemy jako sentymentalny seans autoterapeutyczny, faktycznie jest on raczej udaną próbą odnalezienia struktury językowej zdolnej opisać przeszłe doświadczenia i ponazywać – często wewnętrznie sprzeczne – stany emocjonalne dorosłych dzieci alkoholików. Sam akt mówienia, dialogowania, opowiadania – wskazany zresztą w tytule – jest tutaj nadrzędnym celem, a nie tylko środkiem do osiągnięcia jakiegoś innego, zaplanowanego efektu. Polityczność tego przedsięwzięcia tkwi więc głównie w radykalnej szczerości performerów – w obnażaniu ich kruchości, lęków i wstydliwych wspomnień.
B. Montana (Bożna Wydrowska) pragnie uwagi. Czuje, że bez niej nie istnieje. Boi się jednak miłości – zresztą nie tylko niej, także odrzucenia, sytuacji konfliktowych i (przede wszystkim) utraty kontroli. Jej Stary lubił znajdować się w centrum zainteresowania, filmiki z jego pijackimi tańcami na gdańskich ulicach zbierały po kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń w internecie. B. Montana też chce być podziwiana, dlatego wchodzi na podest i powoli, przy pomocy pozostałych performerów, wkłada ekstrawagancką srebrną suknię, w której śpiewa piosenkę Whitney Houston, kokietując publiczność i grając z przerysowaną konwencją diwy. Z kolei Perełka (Karolina Pawelczyk) czuje się ważna i potrzebna tylko wtedy, gdy wszyscy dookoła czują się dobrze. O swoich potrzebach więc na ogół nie pamięta. Przyjechała kiedyś do rodzinnego miasta i podeszła do siedzącego pod sklepem – zawsze na tym samym murku – ojca, ale on jej nie rozpoznał. Na scenie oglądamy krótką rekonstrukcję tego zdarzenia. Występują: Perełka, Stary i barman. Rozmowa dotyczy głównie tego, że Stary nie nadąża za wydarzeniami, które dzieją się wokół niego. Akcja na chwilę przenosi się też do domu (plan teatralny przechodzi wówczas w plan filmowy), gdzie ojciec w kółko powtarza, że ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie może zrozumieć – o ironio – pijaństwa. Z kolei Lucky (Łukasz Horbów) o swoim Starym mówi głównie w kontekście własnej odpowiedzialności. Czuje się winien choroby i śmierci ojca, mimo że przez całe życie był dla niego raczej obcym człowiekiem. O ile w dwóch pierwszych aktach bardziej liczyła się sama opowieść, o tyle w trzecim położono akcent na pozanarracyjny efekt estetyczny: scenę wypełnił dym, światło ograniczono do punktowych reflektorów, a w tle pobrzmiewały nerwowo pulsujące dźwięki.
Storytellingowa konwencja spektaklu rozluźnia się właściwie tylko raz: tuż przed trzecią częścią, gdy ubrane w obszerne futra Wydrowska i Pawelczyk zaczynają wspólnie rapować. „Jebać, bieda, kasa, kaca, jebać, bieda, kasa, kaca” – powtarzają wielokrotnie. Ich performans dotyczy po trosze daddy issues, a po trosze mechanizmów produkcji sztuki. To też bodaj jedyna w całym przedstawieniu scena, w której artystki otwarcie tematyzują swoją pozycję i systemowe uwikłanie: „kapitalizuję swój talent i tu tańcuję / jako dziecko myślałam, że kiedyś się rozpruję / krok starego rozpierdalał kiedyś moje ego / gdy nie było hajsu, to tańczyłam na całego / Teraz robię hajs, teraz robię fejm”. Być może dałoby się z tego wątku wydobyć nieco więcej znaczeń. W zaprezentowanej wersji potransformacyjne wkroczenie w kapitalizm wiązało się, z jednej strony, z obietnicą lepszego życia, z drugiej zaś – zdemaskowało zupełny brak przygotowania emocjonalnego na przyspieszenie świata, na odmienne standardy, do których należało aspirować, jeśli chciało się osiągnąć sukces, czy na nowe (często sztucznie wykreowane) potrzeby. Wszystko to miało i nadal ma bezpośredni wpływ, prowokując wiele społeczno-politycznych problemów, których doświadczamy na co dzień. Po części warunkuje także te, o których opowiada warszawski projekt.
W „Powrocie do tamtych dni” (2021) Konrada Aksinowicza jest scena, w której kilkunastoletni Tomek zaprasza do domu koleżankę ze szkoły. Dobrze spędzają czas; rozmawiają, w coś grają. Miła atmosfera kończy się w momencie, w którym niespodziewanie do pokoju wpada potykający się o własne nogi – pijany i półnagi – ojciec chłopaka. Zaczyna bełkotać, wzbudzając w synu poczucie zażenowania, a w dziewczynie – przerażenie. Reżyser, identyfikujący się jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA), mówił później w wywiadach, że nie potrafi jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy lepiej mieć ojca alkoholika, czy nie mieć go wcale. Twórczynie i twórcy „O czym tu gadać, jeśli nie ma o czym mówić” także nie podejmują się odpowiedzi na to pytanie – za to wyraźnie zaznaczają, że od przeszłości chcą się wreszcie uwolnić. Ich stosunek do Starych, wobec których zdążyli się już częściowo zdystansować, podsumowany zostaje w wyświetlanym pod koniec spektaklu filmie, ukazującym rozmowę przy kolacji. Wniosek jest prosty, ale – czego dowodziła narracja „O czym tu gadać, jeśli nie ma o czym mówić” – wart podkreślenia: to, że twój ociec był alkoholikiem i zapił się na śmierć, nie oznacza, że taki sam los czeka też ciebie; masz wpływ na to, kim jesteś. Warszawskie przedstawienie wydaje się dobrym punktem wyjścia do dyskusji, o którą upominałam się na początku tego tekstu – na temat konsekwencji dorastania w dysfunkcyjnej rodzinie z problemami alkoholowymi. Nie wiem tylko, czy rzeczywiście teatr ma w Polsce siłę, która pozwoliłaby mu ją zainicjować; nie wiem też, czy to właśnie on powinien nadawać ton takiej dyskusji – ale od czegoś trzeba przecież zacząć…