Nr 21/2022 Na teraz

Rodzina z sitcomu

Katarzyna Niedurny
Teatr

Spektakl „Rodzina” w reżyserii Justyny Sobczyk wykorzystuje serię sitcomowych klisz. Jest w nim śmiech z puszki, są stereotypowe role, gagi jak z komedii pomyłek i nieuniknione szczęśliwe zakończenie, podczas którego okazuje się, że chociaż różnimy się od siebie, to i tak jesteśmy w stanie rozwiązać każdy konflikt w ciągu dwudziestominutowego odcinka. I chociaż trudno szukać tu jednego, wyraźnego źródła inspiracji, wszyscy mamy wrażenie, że dobrze znamy ten serial. W końcu telewizja od lat kształtuje w nas obraz rodziny idealnej.

Na scenie oglądamy cztery odcinki serialu, a właściwie jeden – puszczony czterokrotnie. Nie są to jednak takie same powtórzenia. Zaczynamy od parodii, która oparta jest na wyolbrzymieniu mechanizmów i zachowań charakterystycznych dla sitcomu. Kolejne powtórzenia stają się jednak coraz dziwniejsze i bardziej absurdalne. Naszą – słuszną, jak się okazuje – podejrzliwość wobec świata przestawionego od początku podsyca scenografia. W spektaklu eksponowana jest teatralna sztuczność – naklejone na podłodze taśmy zastępują ściany pomieszczeń, na scenie raz po raz pojawia się wielki ekran, a siedzący obok wieszaka z kostiumami w głębi sceny aktorzy w każdej chwili są gotowi, by wcielić się w role, przyjmując nową tożsamość. Do wyboru jest cały kanon postaci: czuła i nadopiekuńcza matka, szalona sąsiadka, odpowiedzialny i nieco nerwowy ojciec, zbuntowana córka, kochany, ale kłopotliwy młodszy brat, seksowny chłopak i tajemniczy dostawca pizzy. Ustawione na scenie PRL-owskie meble wprowadzają estetyczne realia typowego polskiego domu. Jednak, jak na serial, kolory są może zbyt jednostajne – widzimy wszystkie odcienie musztardowej żółci.

Pierwszy odcinek, podobnie jak każdy kolejny, otwiera wyświetlana na ekranie czołówka, w której przedstawieni zostają główni bohaterowie, a charakterystyczna melodyjka zapowiada start fabuły. Po chwili na scenę wchodzi Maciek. Postać tę gra Piotr Swend, nawiązując do kreowanego przez siebie bohatera popularnej telenoweli „Klan”. Chłopak chodzi po mieszkaniu ze słuchawkami na uszach, nuci piosenkę. Jego starsza siostra (Izabella Dudziak) rozmawia w tym czasie ze swoim chłopakiem (Daniel Krajewski). Widać, że to świeża sprawa: dziewczyna chichotem próbuje przykryć nerwowość. Prosi swojego rozmówcę, żeby przyjechał, a tu niespodzianka – on już stoi za drzwiami. W czasie spotkania widać, że chłopakowi zależy na zbliżeniu fizycznym, na które ona nie jest gotowa. Żeby wydawać się starszą, a może też trochę się zrelaksować, siostra nalewa sobie podkradaną rodzicom whisky. Tę scenę przerywa wejście do pokoju Maćka, który domaga się kanapki. Dziewczyna przyjmuje to wtargnięcie z pokazową złością, ale też ukrywaną ulgą – udało jej się uniknąć niezręcznej sytuacji. Chłopak wychodzi.

Do domu wracają rodzice. Mama w ciąży (Monika Frajczyk) zaraz bierze się za prasowanie, ojciec (Sebastian Pawlak) zaczyna naprawiać zepsutą lampę do selfie. Odkrycie alkoholu i erotycznego wiersza córki niespodziewanie wprowadza rodziców w wyjątkowy nastrój. Mama wykonuje wyzywający taniec, który jest zabawny, ale też znacznie wykracza poza to, co możemy zobaczyć na ekranach familijnych produkcji serialowych.

Kolejna sekwencja to seria gagów: ojciec przygotowuje obiad, co oczywiście nie za bardzo mu wychodzi, wszyscy się kłócą, a chłopak córki zostaje pomylony z dostawcą pizzy (Michał Pęszyński). Sąsiadka (Magdalena Świątkowska) zamiast spodziewanych dwóch pęczków szparagów przynosi jedynie dwie łodygi, co stanowi punkt wyjścia kolejnego gagu. W końcu wszyscy, pogodzeni, siadają na kanapie. I tu mógłby nastąpić happy end, ale niespodzianką okazują się śmiałe próby uwiedzenia dostawcy pizzy przez sąsiadkę. Na samym końcu erotyzm zdaje się rozsadzać ramy familijnej konwencji.

Na scenie ponownie pojawia się ekran. Kolejny raz zaczyna się ten sam odcinek. Kilka rzeczy jednak dzieje się inaczej. Część aktorów zamieniła się rolami. Teraz to Frajczyk odgrywa rolę córki, a Dudziak matki. Pawlak wcieli się w chłopaka, aktor uprzednio go grający – w dostawcę pizzy, a odgrywający poprzednio tę rolę Pęszyński zagra ojca. Owe zmiany pozwalają na sprawdzenie, w jakiej części role postaci składają się ze stereotypowo odgrywanych klisz, a ile jest w nich indywidualnej inwencji aktorskiej. Obserwowanie efektów tych przestawień może dać uważnym widzom satysfakcję. Ale zmiany pojawiają się również na poziomie fabuły. Jest nieco dziwniej, choć jeszcze nie dziwaczniej – zarysowuje się konflikt między chłopakiem siostry i kurierem, a gesty poszczególnych postaci zostają bardziej przerysowane. Dochodzimy jednak do tego samego zakończenia – pojednania przy pizzy. Jedynie scena rozmowy sąsiadki z tajemniczym dostawcą wyraźniej skupiona jest na ciele. Nasila się obecny w tym fragmencie erotyzm.

fot. Monika Stolarska | materiały TR Warszawa i Teatru 21

W wyreżyserowanym przez Sobczyk spektaklu grają zarówno aktorzy TR Warszawa, jak i Teatru 21. Wykonawcy nie zostają obsadzeni ze względu na warunki – jak już zostało powiedziane, ich role są wymienne. Widać, że wszyscy świetnie czują się w konwencji, która z jednej strony ich ukorzenia, ale daje również możliwość, by pójść dalej i pozwolić sobie na chwilę szaleństwa. Jak czytamy na stronie spektaklu – osoby z niepełnosprawnością intelektualną nie mogą w Polsce zawierać małżeństw. W tym kontekście zaproponowana wymienność ról nabiera nowych znaczeń, stając się formą teatralnej utopii.

Kiedy zaczyna się trzeci odcinek, na scenie zostaje tylko Maciek. Tym razem przyjmuje rolę eksperta z dziedziny seriali, który stara się rozkodować świat przedstawiony. W trzeciej odsłonie przełamaniu ulega to, co dotąd widzieliśmy. Okoliczności się zmieniają. Na scenie jest ciemniej, a ekran przekształca się w sufit, który opada nisko nad głowami postaci. Większość aktorów siedzi z boku, pod ścianą. Na środku przestrzeni gry Maciek operuje kluczowymi dla poprzednich części rekwizytami – pudełkami na pizzę, które dzięki namalowanym na wieczkach twarzom zmieniają się w maski. Każda z nich jest odpowiednikiem jednego z grających na scenie aktorów. Maciek nazywa je i omawia, wymieniając najbardziej typowe cechy znanych nam już bohaterów. Znamienne jest to, że sitcomowe postaci sprowadzone zostają do kilku stereotypowych cech oraz schematycznego rysunku twarzy na pudełkach, które później aktorzy zakładają na swoje głowy. W to wszystko wpleciona zostaje opowiadana przez Maćka bajka. Baśniowość staje się inną twarzą serialowości – obie sfery przynależą do krainy marzeń. W tym świecie – zupełnie inaczej niż w życiu codziennym – różnice pozwalają na wzajemne porozumienie.

Jeśli trzecia sekwencja jest dekonstrukcją narracji, to czwarta stanowi dekonstrukcję ruchu. W ostatnim odcinku wydarzenia zostają sprowadzone do partytury choreograficznej. Aktorzy chodzą po scenie, powtarzając ruchy, które wykonywali wcześniej, ale zmieniając linie czasowe ich przebiegu, przez co różne sekwencje nakładają się na siebie, są grane synchronicznie i stopniowo albo pokazywane w coraz to nowych konfiguracjach, przez co odrywają się od znaczeń, które wcześniej niosły. W pewnym momencie aż trzy kobiety mają na sobie sztuczne brzuchy, bohaterzy chowają się w szafach, a prezentacja traci cechy realistyczne. Wszystko wygląda jak w jakimś dziwnym śnie. A my zdajemy sobie sprawę, że ruch sceniczny jest czymś powtarzalnym, czymś, do czego można sprowadzić fabułę. Jestem ciekawa, czy bez znajomości pierwszych części spektaklu bylibyśmy w stanie osadzić widziany ruch w odpowiedniej konwencji i odgadnąć źródła jego inspiracji.

Wszystkie wydarzenia prowadzą do wielkiego finału, którego niesamowitość współtworzą powiększone rekwizyty – na scenie pojawiają się na przykład ogromne szparagi, z którymi wykonywany jest taniec. W centrum nadal pozostaje Maciek, który wchodzi na scenę w pięknej sukni i z długimi blond włosami. Sypie się brokat, słychać podniosłą piosenkę. Zmienia się konwencja: spektakl kończy się scenami przypominającymi – traktowany z przymrużeniem oka – finał talent show. To kolejna forma telewizyjnej baśni o drodze do bezwarunkowego sukcesu.

Z czym zostajemy my, widzowie „Rodziny”? Z poczuciem miło spędzonego wieczoru i satysfakcji z obserwowania tego, co teatr może zrobić z konwencją, którą tak dobrze znamy. Oglądany przez nas serial kończy się dokładnie tak, jak chcieliśmy – triumfem głównej postaci i rozwiązaniem zagadki. Tym razem tajemnicą, którą mieliśmy rozwikłać i rozłożyć na czynniki pierwsze, była sama forma tego, co oglądaliśmy.

Spektakl zadaje również pytania o standardy, które umacniają produkcje realizowane na potrzeby telewizyjnej popkultury. Czy mama zawsze musi być ładna, miła i opiekuńcza? Czy młodsi bracia zawsze są uroczymi urwisami? Czy tata może być mężczyzną z zespołem Downa? Czy kobieta z zespołem Downa może być rozerotyzowaną sąsiadką? I wreszcie – co zrobić ze światem, w którym nie wszyscy pasują do narzuconych im kulturowo ról?

Świat tworzony przez Sobczyk i pracujący z nią zespół artystek i artystów pozwala widzom na przyjrzenie się z dystansu kulturowym kliszom. Dzięki parodii i wyolbrzymieniu lepiej widoczne stają się stereotypy i schematy społeczne. Kiedy ukazane zostają w takiej konwencji, śmieszą. Czy tak samo zabawne jest dostosowywanie się do obrazu rodziny idealnej? Teatr podpowiada nam – skądinąd robi to po raz kolejny, lecz nieco inaczej – znaną prawdę, że role mamy, taty czy córki to tylko role. I to od każdej aktorki i każdego aktora zależy, jak je wypełnią.

„Rodzina”
reżyseria: Justyna Sobczyk

scenariusz na podstawie improwizacji aktorskich: Natalia Fiedorczuk
dramaturgia: Jakub Drzewiecki, Natalia Fiedorczuk, Justyna Sobczyk

koprodukcja TR Warszawa i Teatru 21
premiera 30.09.2022