Nr 4/2025 Na dłużej

Czy było warto? – to pytanie domagające się wyjaśnień.

Realizując projekt „Moralność milcząca”, wspólnie z artystami sztuk performatywnych – Wojtkiem Ziemilskim, Wojtkiem Pustołą, Seanem Palmerem i Urszulą Hajdukiewicz – stworzyliśmy sytuację badawczą w formie interaktywnego przedstawienia teatralnego. Grupa sześciu osób rozwija scenariusz, wybierając zadania dla performera, Seana. Miał on robić pompki, śpiewać piosenkę, zapalić papierosa, spoliczkować się gumową głową konia. Decyzji było czternaście. Później rozmawialiśmy o przebiegu przedstawienia i naszych emocjach. W ramach badania jedna z grup wybrała zadanie: „Sean obrazi kogoś z grupy”. Uczestniczka, która realnie poczuła się obrażona przez aktora, zadała pytanie: o koszt etyczny tego eksperymentu. Pytanie „Czy było warto?” padło wprost – a ja nie mogę przestać o nim myśleć.

W rozmowie Sean wyjaśniał własną pozycję, także etyczną:

Jaka jest różnica między aktorem a performerem? Ja wykonuję serię zadań, nie muszą kreować jakiejś roli. Nie mówię, że jestem Billem Gatesem, nie muszę mówić w inny sposób, ale wykonuję pewne zadania, wykonując obecność. Jestem performerem i jestem od widowni odcięty, znam cię czy nie, to jesteś widownią. To jest moja profesjonalna pozycja […]. Jest mi przykro, ale nie znam cię, wszystko, co mówiłem, jest jak powietrze […]. To nie jest moja wina, bo to grupa wybrała; to jest przypadkowe, że wypadło na ciebie.

Sean powołuje się zatem na profesjonalizm. W kontekście profesjonalnym, pisała Hannah Maslen, „możemy pozwolić sobie na większy lub mniejszy dystans do odgrywanej roli”[1]. Za Maslen możemy powiedzieć, że słowa wypowiadane przez aktora nie są jego i choć nie należą także do roli (jest performerem, a nie aktorem), to należą do scenariusza. Sean nie ma zamiaru nikogo obrazić, chce wykonać zadanie. Obrażenie się za to na aktora mogłoby, jak pisze Maslen, „oznaczać błędną interpretację relacji, jaką nawiązuje on z tobą, odgrywając swoją rolę”[2] lub zadanie. Niektóre uczestniczki badania/przedstawienia, co ilustrują poniższe słowa, odbierały relację z Seanem jako umowę między nim jako profesjonalnym performerem a nimi jako widzkami:

Widz: skoro jestem tutaj na widowni, a [performer] jest na scenie, to on wie, co ma robić, on się na to przygotował. To jest taka umowa między nami, on się na to godzi, czyli to nie jest coś, co jest wbrew jego woli, dlatego ja na spokojnie do tego podszedłem.
Twórcy badania/przedstawienia: A jakby było zadanie: aktor pójdzie i udusi kota.
Widz: To się na to nie godzę.
Twórcy badania/przedstawienia: Ale mówisz, że odpowiedzialność jest po stronie aktora, który jest zawodowcem, który sam wymyślił te zadania.
Widz: Ja tego tak nie czuję. Bardziej z dystansem podchodzę. Skoro on się na to godzi, ja się na to godzę.

W przeciwieństwie do widza, którego tu cytuję, uczestniczka pytająca „Czy było warto?”, odbiera zadanie Seana osobiście. Taka postawa przesuwa granicę sztuki. Wspominała o tym inna uczestniczka:

Dla mnie to z góry eliminowało formę teatru, bo jeśli ja siedzę w napięciu, kiedy powiedzieć pas [przejść do następnego zadania bez podejmowania decyzji], to to już nie jest teatr, ja już się nie bawię, ja zaczynam to przeżywać.

Napięcie odgrywanie roli/zadania vs. afektywne/osobiste doświadczanie dotyka istoty etyki instytucjonalnej. Czy szkolenia antymobbingowe prowadzone w korporacjach i na uniwersytetach, które odwołują się do prawnej definicji mobbingu – zawartej w art. 943 Kodeksu pracy – nie redukują tego napięcia do zestawu reguł lub określonych umiejętności potrzebnych do radzenia sobie z mikroagresją w miejscu pracy? Czy ucząc odgrywania roli, warsztaty nie usypiają czujności na napięcie pomiędzy rolą a doświadczeniem? Czy język pozarządowych organizacji – empowerment, metody self-help czy psychologiczne taktyki radzenia sobie w miejscu pracy uspokajające emocje, ale niezmieniające warunków pracy – nie pacyfikują tego napięcia? Uczestniczka pytająca „Czy było warto?”, choć nie sprecyzowała, o jaką wartość lub jaki zysk chodzi, zadając to pytanie, uchyliła furtkę dla skonfrontowania się z napięciem rola-doświadczenie jako źródłem cierpień:

Widzka: Granice teatru to granice teatru, ale Sean ma swoje prywatne granice i powiedział, że nie pocałuje kogoś na scenie. Miał możliwość postawienia swoich prywatnych granic. I podejrzewam, że mu nie mówiłeś „Sean, to jest teatr i teraz musisz zrobić wszystko, nawet swoje granice musisz przesuwać”. Mi tej możliwości nie dałeś, nie dałeś mi możliwości ustawienia swoich własnych granic. Tak jak rozumiem teatr, to są jeszcze osobiste granice. Seana granice uszanowałeś, moich nie.
Artyści: Ale ja ciebie nie znam i Sean ciebie nie zna, nic o tobie nie wie, absolutnie nic.
Widzka: Trzeba gdzieś czuć te granice.

Widzowie nie wiedzieli o Seanie zbyt wiele (jedna z uczestniczek badania stwierdza: „Ja nie wiem, w jaki sposób Sean to odczuwa w rzeczywistości, czy ma jakieś swoje założenia, czy wolałby, żebyśmy coś wybrali z tych trzech opcji czy dwóch, mimo tego że jest aktorem”). Sean również nie posiadał dodatkowych informacji o uczestniczkach. W tej niewiedzy rozgrywa się dramaturgia przedstawiania. W publicznej dyskusji jeden z artystów powiedział:

Forced Entertainment zapalają światła i mówią: ty zginiesz w wypadku samolotowym, ty będziesz miał zawał, ty umrzesz na raka krtani i tak dalej […]. Zwykle część widowni wychodzi. Jest bardzo ciekawa dyskusja na stronie Forced Entertainment, gdzie ktoś poczuł się totalnie urażony i zraniony tym i napisał maila, w którym opisał, jak się czuje. I jest odpowiedź Tima Etchellsa, z którą ja się bardzo utożsamiam. Mogę to ująć we własne słowa: jesteśmy w pewnej sytuacji, która jest konwencjonalna, jesteśmy w pewnej przestrzeni, która nas chroni. To, jak bardzo ta konwencja nas chroni czy nie, zależy od tego, jak bardzo wierzymy czy siedzimy w niej, wierzymy w nią.

W książce „Moralność milcząca” rozważam właśnie tę kwestię: w jaki sposób konwencja teatru/badań chroni twórców oraz uczestniczki projektu – zwłaszcza w sytuacji, gdy jedna osoba wierzy w konwencję, zaś druga traci złudzenie, że konwencja chroni kogokolwiek.

Ktoś może powiedzieć, że pytanie, „Czy było warto?”, jest retorycznym zagraniem, na które nie da się odpowiedzieć właściwie. Albo że jest zawsze spóźnione post factum – i z tego względu również nie da się sformułować pełnej odpowiedzi. Niechęć do odpowiadania pewnie zależy od tego, czy pytanie jest hipotetyczne, czy jednak ktoś tego typu pytanie wam postawił bezpośrednio. Z jednej strony, że kryje się w nim jakiegoś typu oskarżenie – to pytanie stawia przed sądem. Z drugiej strony zawarta jest w nim sugestia, że w danej sytuacji była pewna stawka; że jest tu ukryta jakaś niezdefiniowana „wartość” przeważająca inną „wartość”. Tylko jak je zdefiniować, zważyć, zestawić, porównać? Czy to w ogóle możliwe?

Bob May on Flickr (CC BY-NC-SA 2.0 Deed)

Sięgnijmy po inny kontekst. Kantowska filozofka Martha Nussbaum[3] pisze, że wykorzystanie świadomych zwierząt, takich jak myszy, szczury czy króliki w badaniach eksperymentalnych przynosi ogromne korzyści zarówno ludziom, jak i innym zwierzętom jako gatunkom, ale zarazem wyrządza etycznie naganne szkody konkretnym zwierzętom. Czytając Nussbaum, przez moje ciało przebiega wzdrygnięcie. Zakazałbym wszelkich eksperymentów na zwierzętach (Nussbaum, jak się wydaje, również). Ale autorka stawia kwestię w szerszej perspektywie: czy możemy wyobrazić sobie i spróbować stworzyć świat, w którym nikt nie stanie przed takim wyborem? Filozofka postuluje, aby jak najszybciej zacząć wykorzystywać symulacje komputerowe i inne technologie w badaniu wpływu leków na organizm biologiczny. Utylitaryści podchodzą do napięcia jednostka/zbiorowość, czy jak przedstawia go dyskurs filozoficzny, „dobrostan wszystkich kosztem dobrostanu jednostki”, jeszcze szerzej. Utylitaryści, czyli osoby kierujące się, w uproszczeniu, zasadą „więcej szczęścia dla jak największej ilości istot”, ryzykują w ten sposób, jak twierdzi Jim A.C. Everett[4], że zostaną uznani za głęboko zaburzonych. Są gotowi poświęcić osobę, aby uratować świat. W filmie „Armageddon” postać grana przez Bruce’a Willisa poświęca swoje życie, aby wysadzić w drobny mak lecącą w kierunku Ziemi potężną asteroidę. Dla córki bohatera jest to tragedia, dla świata – wybawienie i powód do świętowania. Utylitaryści powołują się na szczególne okoliczności takie jak zagrożenie wojną nuklearną lub zniszczenie świata, aby uzasadnić narażenie jednostki na cierpienie. W perspektywie zmian klimatycznych, doświadczeń uchodźczych, wojen międzypaństwowych i ludobójstwa Palestyńczyków, takie społeczeństwo zmierza do zagłady. Problem z utylitarystami jest taki, że nie biorą oni pod uwagę społecznych różnic. Zwykle to najsłabsi i najbiedniejsi ratują świat albo cierpią za ogół – bogaci wręczają pośmiertne medale męczennikom albo milczą na ich temat.

Jakkolwiek odpowiemy na pytanie „Czy było warto?”, zawsze możemy nadać naszej odpowiedzi ton afirmatywny. Sam to zrobiłem – już dostrzegając tu stawkę i wartość. Jeśli w kontekście projektu „Moralność milcząca” odpowiem „tak”, uznam za wartość badanie naukowe samo w sobie, czyli kwestię poznania, poszerzania wiedzy i świadomości. Ale wiedząc, że powstawało ono w warunkach peryferyjnego kapitalizmu naukowego, można dostrzec tu także wartość dla sytuacji tak zwanego młodego naukowca. Jeśli odpowiem „nie”, to owszem, zaprzeczę założeniom projektu, które, w pewnej kontekstowej konfiguracji małych zdarzeń, doprowadziły do emocjonalnego skrzywdzenia jednej z uczestniczek, ale zarazem uznam swoją postawę moralną za zwycięstwo autorefleksji i etyki badawczej nad wartością poznania. Tak czy inaczej – mogę łatwo nadać odpowiedzi rys afirmatywny. Wykazywanie się autorefleksją, osobistą, jednostkową, choć często pokazywaną publicznie, skruchą, również może być zredukowane do sukcesu.

Pytanie „Czy było warto?” kieruje wzrok nie tylko wstecz, ale i w przyszłość. Chodzi nie tylko o przyznanie się do winy i skruchę, ale o zadośćuczynienie i wybaczenie. Pytanie to może mieć wymiar terapeutyczny dla osoby je zadającej. Jest żądaniem sprawiedliwości i poprawy, więc może oszczędzić innym osobom podobnych cierpień. Może być też buntem przeciw wejściu w rolę królika doświadczalnego – istoty, której nie przysługuje ochrona. Sam protestuję przeciw instrumentalizacji mojej osoby w badaniu naukowym. Pytanie „Czy było warto?” można odczytać jako strategię indywidualnego stawiania się-kimś: kimś usłyszanym, kimś wysłuchanym, kimś odrębnym, kimś innym. Ale, jak można otworzyć przestrzeń, mówiąc za Gillesem Deleuzem i Félixem Guattarim[5], kolektywnego i niekończącego się „stawiania się-kimś”? Odpowiedź na pytanie, dlaczego kolektywne stawanie się-kimś jest ważne, znajdziemy u Françoise Vergès: „wyzwolenie polega na tym, by uchwycić jednocześnie wiele wątków, aby przekroczyć spowodowane przez ideologię podziały”[6]. Chodzi o możliwość układania wspólnego życia między nami.

W książce „Moralność milcząca” opisuję, jak przypadkowe osoby tworzą chwilową zbiorowość, która ma wspólnie podejmować decyzje. Tymczasowy kolektyw tworzyłem również ja, jako badacz, oraz artyści. Marta Jalowska z Grupy Artystycznej Teraz Poliż zapytała podczas dyskusji nad książką w poznańskim Arsenale o to, kto zaprasza do współpracy:

Zwykle to ja jestem osobą zapraszającą. Jak to jest być zapraszanym i przez kogo? Ty wybrałeś, z kim chcesz współpracować. Jak tworzony jest kolektyw? W przypadku działań artystycznych, w których biorę udział, to zwykle długi proces, obarczony długimi rozmowami, czasem konfliktami.

Kolektyw tworzą również instytucje, które dysponują zasobami większymi niż jednostki albo nieformalne grupy. W książce zamieszczam wypowiedź dziekana jednostki naukowej w Poznaniu, w której projekt był realizowany, który sugeruje, że powinienem znaleźć pracę, jeśli projekt nie przynosi mi dochodów ani nie daje ubezpieczeń społecznych (wspomnę tu tylko, że ze względów formalnych podpisałem umowę o dzieło; z wyliczeń wynikało, że przez trzy lata zarabiałem 1000 PLN brutto). Ujawnianie informacji o prekaryjnych warunkach projektu w artykułach napawało mnie lękiem. Przeszywał mnie strach o to, co się stanie, gdy ktoś, zwłaszcza wysoko w hierarchii świata naukowego, to przeczyta? Lęk ten jest spowodowany między innymi tym, jak buduje się karierę naukową w Polsce – wymaga to dużej dozy lojalności wobec Akademii, do tego stopnia, że kwestie materialne i warunki pracy należy przemilczeć (zwłaszcza że przecież jest tu większa wartość, jaką stanowi sam rozwój – własny i wiedzy). Czy budowanie kolektywu, a więc zbiorowego stawania się-kimś, nie jest utrudnione przez wymogi instytucjonalnych reguł, które, jak pokazała Sarah Ahmed, nakazują skrywać osobiste sprawy w kartotekach, szufladach, pokoikach z zasłoniętymi oknami za drzwiami zamkniętymi na klucz?

Realizując projekt, a także po napisaniu książki, zależało mi, aby kwestie etyczne, zwłaszcza te dotyczące nauki, które współpraca naukowca z artystami obnażyła, wybrzmiały głośno. Publiczne dyskusje wokół projektu i książki z naukowczyniami i artystkami traktowałem jako sposobności dla przedyskutowania ról, które projekty naukowe niechybnie fabrykują: tak królika doświadczalnego, jak i zadowolonego z siebie socjologa-utylitarysty. Wymknięcie się z roli (czy też „roli”), nie musi oznaczać zsunięcia się w osobiste doświadczenie. Nie powinno też być deklaracją autorefleksji, ale praktyką zbiorowego dążenia do ulepszenia etyki instytucjonalnej; próbą rozbrajania pedagogicznej narracji my-oni, artyści-widzowie, zwycięzcy-zwyciężeni, wykorzystani-wykorzystujący; odrzuceniem roszczeń do prawa do czystości.

Everett uważa, że dyskomfort związany z etykietą „utylitarysty” może być budujący, jeśli zmienimy podejście do tego, co oznacza bycie moralnym nieudacznikiem. Pisze on, że moralny nieudacznik nie musi być złą osobą. Może to być po prostu osoba, która uznaje swoje ograniczenia i stara się popełniać mniej błędów każdego dnia. Kategorie tryumfu, sukcesu, zwycięstwa, porażki, zadowolenia, przegranej: wszystkie one być może nie pasują do pytania „Czy było warto?”. Bo są sytuacje, że obie strony – zarówno pytająca, jak i odpowiadająca – chcą się słuchać, a na pewno chcą być traktowane podmiotowo.

Jak powiedziała mi niedawno kulturoznawczyni Karolina Sikorska, zamiast safe space (bezpieczna przestrzeń bez dyskryminacji, krzywdy, z praktyką słuchania), powinniśmy stwarzać warunki dla brave space – przestrzeni odwagi, w których będziemy mogły zaangażować się w rozmowę, która dla wielu osób zostanie uznana za nielojalność, stawiać czoła uprzedzeniom, także własnym, emocjom targającym nasze ciała, a także konstruktywnie, co nie musi oznaczać za pomocą precyzyjnego języka spójnej argumentacji, kwestionować czyjeś perspektywy oglądu sytuacji. Pytanie „Czy było warto?” przestaje mieć wówczas konfrontacyjny charakter (nawet jeśli niektóre osoby wciąż będą je tak odbierać). Nie będzie to też pacyfikacja odmienności, czyli uznania, że zachęca ono do uczenia się, wyciągania wniosków i pójścia dalej. Staje się ono wówczas pytaniem o wnikliwość potrzebną do zajęcia się złożonymi sprawami moralnymi, w których interesy, emocje, oczekiwania osób mogą się nie tylko różnić, ale wzajemnie się wykluczać. A my musimy się jakoś w tej sytuacji odnaleźć i porozumieć.


Przypisy:
[1] H. Malsen, Cold calling i nieuprzejmość, w: D. Edmonds (red.), Filozofia kontra świat, PWN, 2020, s. 234.
[2] Tamże.
[3] M. Nussbaum, Justice for Animals: Our Collective Responsibility, Simon & Schuster, 2024.
[4] J.A.C. Everett, The Disunity of Utilitarian Psychology: Runaway Trolleys vs. Distant Strangers, Practical Ethics Blog, 21 January 2018.
[5] G. Deleuze, F. Guattari, Co to jest filozofia?, Aletheia, 2000.
[6] F. Vergès, Feminizm dekolonialny, Współbycie, 2024, s. 29.