„Córka” (2021) to intymny i kameralny portret kobiety w średnim wieku, bardzo daleki od wielkich spraw i wielkich narracji. Czy da się więc pisać o tym nad wyraz udanym (co należy podkreślić już na wstępie) dramacie w momencie, kiedy historia w sposób brutalny naznacza nasz czas? Czy może wygodniej udawać, że seans filmu Maggie Gyllenhaal był tylko „snem”, jak określają naszą bytność przed kinowym ekranem niektórzy teoretycy medium, wyrywającym widza z czasu i przestrzeni? Sny nie są jednak odseparowane od problemów dotykających jednostkę na jawie – w pokrętny sposób łączą się z tym, co w danej chwili przejmuje nas najbardziej. Nie istnieją sterylne warunki, w ramach których oglądanie filmów byłoby uniezależnione od czynników zewnętrznych. A skoro tak, to nie będę oszukiwał siebie i czytelników, że wojna w Ukrainie nie wpłynęła na mój odbiór produkcji.
„Córkę” można uznać za kino małych spraw dowartościowujące zwykłych ludzi, z czułością pokazujące ich bolączki i traumy. Często zakwestionowane zostają w nim kulturowe imperatywy. Nawet jeśli bohater uwikłany jest w działanie wielkich mechanizmów – społeczeństwa, religii, polityki – to w narracyjnym centrum opowieści zawsze sytuują się jego osobiste i subiektywne odczucia. W „Córce” dobrze tę metodę uwidacznia praca kamery: obiektyw w niewystudiowany sposób chwyta twarz głównej bohaterki, próbując nie uronić ani jednego z wielu odcieni jej człowieczeństwa. Estetyka zbliżeń w filmie Gyllenhaal pozornie przypomina metodę kadrowania u Pablo Larraína w „Jackie” i „Spencer” – o ile jednak Chilijczyk przyklejał kamerę do ludzkiej twarzy tylko po to, żeby niczym paparazzi pokazać widzowi tajemne życie gwiazd, o tyle debiutująca reżyserka chce ukazać nieupudrowane, zwyczajne życie.
Gyllenhaal w adaptacji powieści Eleny Ferrante łamie jedno z największych społecznych tabu: demistyfikuje mit o idealnym macierzyństwie. Ledę (w tej roli wybitna Olivia Colman) – matkę dwóch dorosłych córek – prześladują wspomnienia z czasu, kiedy jej dzieci miały po kilka lat, a ona nie potrafiła odnaleźć równowagi pomiędzy rodzicielstwem a karierą zawodową. Młoda bohaterka (Jessie Buckley) – wówczas wschodząca gwiazda literaturoznawstwa – marzyła o spełnianiu własnych ambicji, chwili odpoczynku i odrobinie beztroski. Jej pragnienia, choćby po cichu, podziela zapewne gros matek.
„Córka” stawia podobną diagnozę na temat współczesnego rodzicielstwa, co goszczące niedawno na ekranach „C’mon c’mon” (2021), ale u Gyllenhaal jest dużo więcej goryczy niż w obrazie Mike’a Millsa, w którym znój wychowania okazuje się opłacalny. Leda – w przeciwieństwie do dekadę młodszej Viv z „C’mon c’mon” – nie miała kulturowego przyzwolenia na to, żeby jawnie narzekać na zmęczenie, złość, frustrację, towarzyszące jej dzień w dzień podczas opieki nad dziećmi.
Bohaterka „Córki”, nie znajdując ujścia dla swoich negatywnych emocji, dopuściła się matczynego grzechu śmiertelnego – potrafiła wybrać siebie zamiast potomstwa. Taka decyzja, przy ogromnej presji społecznej dotyczącej macierzyństwa, nie może przynieść spełnienia. Leda czuje, że zaniedbała swoje dzieci. Związana z tym trauma objawia się u niej poprzez psychosomatyczne problemy: przykre wspomnienia wywołują nagłe omdlenia bohaterki. Kobieta mentalnie staje się małą dziewczynką i dużą część swojej uwagi poświęca lalce. Zabawka pojawia się zresztą w różnych planach czasowych, by symbolicznie połączyć ze sobą: dzieciństwo Ledy, w którym dominowała oschła i niedostępna matka, przerastające ją własne macierzyństwo oraz teraźniejszość w postaci greckich wakacji bohaterki. Przedmiot ten dobrze unaocznia dylematy z jakimi mierzy się postać Colman. Kobieta na przemian traktuje lalkę z czułością i obrzydzeniem, tuli ją, po czym z grymasem na twarzy wyciska z jej deformujących się niczym w horrorze ust, brązowy śluz. Owa relacja jest manifestacją szczerego, nieupiększonego rodzicielstwa, w ramach którego z uśmiechem, ku uciesze pociech, matka obiera wężykiem pomarańczę, po czym z irytacją słucha lawiny płaczliwych skarg. Leda nie potrafi poradzić sobie z wstrętem do własnych dzieci, przez co dużą uwagę zwraca na obrzydliwości – jej umysł zajmują zgniłe owoce w koszu na stole, tłusta cykada leżąca na poduszce, czy siniak na plecach wywołany przez spadającą z drzewa szyszkę. Pewien wycinek świata i własne ciało są tu emanacją uczuć, jakie wywołuje w bohaterce wspomnienie o podjętych przed laty decyzjach.
Innym punktem odniesienia, poprzez który Leda przygląda się sobie, jest Nina (Dakota Johnson) – młoda Amerykanka spotkana podczas urlopu z kilkuletnią córką, Eleną. Nina staje się prawdziwym zwierciadłem postaci Colman – z jej powodu na ekranie ożywa przeszłość, ale wyzwala się również zazdrość za utraconą młodością i pewnością siebie. Bohaterka doświadcza kobiecego wariantu kryzysu wieku średniego – marzy, by znów być dwudziesto- lub trzydziestolatką, ale tym razem bez obciążającego ją balastu pod postacią dzieci (gdyby ich nigdy nie było, nie byłoby też wyrzutów sumienia). Całymi dniami nuci, tańczy, opala się na plaży, objada lodami i kokietuje mężczyzn.
Gyllenhaal nie chce oceniać swojej bohaterki, zamiast tego pozwala jej na to, żeby przyjrzała się wewnętrznemu impasowi (a wraz z nią czyni to widz). Reżyserka nie definiuje osobowości protagonistki w pełni – jak przystało na przełomowy okres w życiu, tożsamość Ledy jest płynna, rozpięta pomiędzy różnymi czasami i emocjami.
Wierzę, że kino prywatności, opowiadające o „zwykłej” codzienności, może – także w aktualnej sytuacji – odgrywać ważną i terapeutyczną rolę. Sądzę, że wobec wojny i związanych z nią uchodźctwa, rozłąk i utrat, tym większe znaczenie ma to, jak będziemy opowiadać o relacjach i ile zawrzemy w owych opowieściach czułości. Robert Bly w „Żelaznym Janie” opisał, jak pokolenie powojennych dzieci stało się ofiarami traum wyniesionych z frontu i rodziny nuklearnej, w której nie było miejsca na uczucia, a jedynie wąska przestrzeń na odegranie z góry założonych ról społecznych. Można domniemywać, że ofiarą takiego wychowania (choć nie wiemy, z jakich „konieczności” historycznych wynikającego), nie wyposażoną przez bliskich w odpowiednie narzędzia do budowania zdrowej indywidualności, jest Leda. Gyllenhaal, przedstawiając taką bohaterkę, upomina się o odrobinę empatii dla każdego. Innych powinniśmy traktować – jak chciał Emmanuel Lévinas – jako kogoś niemożliwego do pełnego poznania. Dzięki tej perspektywie unikniemy nie tylko postrzegania przez pryzmat stereotypów, ale również zyskamy szansę na stworzenie świata, w którym nikt nie będzie nienawidzony.