Nr 6/2021 Na moment

Bunt jest zdrowszy niż konformizm

Marek S. Bochniarz Przemysław Wojcieszek
Teatr Rozmowy

Rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem, reżyserem teatralnym i filmowym, który po dwuletnim pobycie w Berlinie wrócił do Polski, aby robić teatr. Pokazy performatywnego czytania jego tekstu „Andrzej Duda jest debilem” zaplanowano na 27.05 w Wolimierzu, 29.05 w Poznaniu, 30.05 we Wrocławiu i 06.06 w Warszawie.

 

Marek S. Bochniarz: Ostatnio na swoim Facebooku wyliczał Pan wskazówki, składające się na coś w rodzaju poradnika czy autoporadnika dla twórcy. Jak dotąd można przeczytać ich 21:

Słuchaj swojego instynktu.

Ufaj ludziom, którzy towarzyszą ci w tym co robisz. (Lepiej się rozczarować, niż być bucem)

Bądź wobec nich lojalny.

Niech ogranicza Cię tylko własna produktywność.

Lepiej zrobić coś źle, niż czegoś nie zrobić i wypaść z rytmu.

Świat na nikogo nie czeka, więc i Ty na nikogo nie czekaj.

Jeżeli z kimś Ci nie wyszło, nigdy do niego nie wracaj.

Nie poświęcaj się dla ludzi, którzy nic dla ciebie nie znaczą.

Dobra energia czasem wraca, zła wraca zawsze.

Korzystaj z okazji.

Staraj się nie oddawać zdobytych przyczółków.

Cokolwiek robisz, doprowadź to do końca.

Nie pozwól, aby szczegóły przesłoniły ci całość zadania.

Najbardziej szalone plany są proste, o ile znajdziesz ludzi gotowych Ci pomóc.

Nigdy nie działaj sam.

Wszystko, co robisz, robisz tak naprawdę dla siebie. Miej z tego maksimum przyjemności.

Małe klęski traktuj jako lekcje, duże jako punkty zwrotne.

Nie spiesz się.

Bądź wyrozumiały.

Odpocznij.

Bunt jest zdrowszy niż konformizm.

Czy to przykazania, przy pomocy których przypomina Pan sobie, co jest ważne w sztuce niezależnej?

Przemysław Wojcieszek: Nie – to zabawa. To uwagi dotyczące pracy, którą wykonuję, i refleksje związane z tym, co jest moim udziałem. Nie przywiązuję jednak do nich zbyt dużej wagi. Kiedyś w wolnej chwili napisałem te punkty dla rozrywki i zrobiło się z tego trzydzieści przykazań, co mnie bardzo śmieszy. Teraz, gdy mam nastrój, to je stopniowo zamieszczam. Kolejne punkty nie są jednak ze sobą powiązane, mają raczej charakter luźnych myśli.

 

Co Pana skłoniło do tego, żeby wyjechać z Polski do Berlina?

Opuściłem Polskę w poczuciu, że osiągnąłem kryzys – osobisty, finansowy i twórczy. Wyjechałem do Berlina, aby zacząć wszystko od nowa i zastanowić się, czego chcę. Na początku chciałem pisać książki, ale okazało się, że nie jest to jednak mój żywioł. Pomyślałem więc, że wrócę do teatru. Zebrałem grupę ludzi, którzy zdecydowali się ze mną współpracować, i całkiem nieźle nam to wychodziło. Pod koniec roku 2019 zaczęliśmy robić teatr. Nim wybuchła pandemia, zdążyliśmy przygotować jedną premierę. Po pierwszym lockdownie udała się też druga…

Berlin dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Spędziłem w nim dwa lata. Pierwotnie nie planowałem powrotu do Polski – byłem przekonany, że wyjeżdżam na stałe. Bardzo dobrze się zresztą w Berlinie czułem – oczywiście do czasu ostatniego lockdownu. Pierwsze zamrożenie nie było jeszcze tak bardzo restrykcyjne i surowe jak to, które rozpoczęło się w listopadzie. Obecna sytuacja jest niecodzienna i trudno powiedzieć, kiedy się skończy – myślę, że nieprędko. Ten drugi lockdown nas zatrzymał. Dopiero w marcu udało się nam zrobić w Polsce premierę, którą przekładaliśmy od niemal roku – przedstawienia opartego na tekście „Amazon Burns” poznanianki Mai Staśko.

 

Czy spektakle w Berlinie wystawiane były w języku polskim dla tamtejszej Polonii, czy w języku niemieckim?

Pierwszy spektakl zrobiliśmy w języku polskim, z napisami. Bardzo szybko zdecydowaliśmy jednak, że będziemy robić przedstawienia z różnymi obsadami i w różnych językach – po polsku w Polsce, i po niemiecku w Niemczech. Udało się nam zrealizować „Scenariusz dla trzech aktorek” po polsku i po niemiecku. Ten spektakl został bardzo dobrze przyjęty podczas lipcowych premier we Wrocławiu i w Berlinie. Z kolei niemiecka wersja „Amazon Burns” nadal czeka, aż będzie mogła ujrzeć światło dzienne.

 

Czyli powrót do Polski był wymuszony poczuciem, że ciężko będzie już cokolwiek w Berlinie zdziałać i nie ma ku temu okazji?

Nie ma czegoś takiego jak okazje – robię teatr tam, gdzie mogę. Teatry od roku są regularnie zamykane i tylko czasami, gdzieniegdzie, bywają otwierane. To działanie nieprzewidywalne. Ten okres jest bardzo niekorzystny dla teatru jako dla zjawiska artystycznego. Ostatni lockdown w Niemczech okazał się ścisły i od jesieni nie mieliśmy możliwości zrealizowania tam czegokolwiek.

Dostałem propozycję nielegalnego robienia teatru w Polsce. Znaleźliśmy miejsce, które zgodziło się nas ugościć. Od grudnia działamy regularnie co miesiąc. W tej chwili mamy już kolejne, nowe sceny we Wrocławiu i Warszawie. Gdy była możliwość, pracowałem oczywiście legalnie – tak, jak w marcu. Ale nie ukrywam, że staram się pracować non stop, gdy tylko mogę; również nielegalnie. Ta działalność rozwija się powoli. Nie planowałem takiej sytuacji – ona po prostu się wydarzyła.

 

Napisał Pan na Facebooku: „Kwiecień to dla nas być albo nie być. Albo robimy teatr, albo odpuszczamy. Strach ma wielkie oczy, ale niestety działa – w związku z ogólną paniką odwołałem praktycznie wszystkie eventy w Warszawie (poza „Dudą” i jednym spektaklem „Influencera” – nie uniosę większych kosztów), ale Wrocław trzymamy (…) Bardzo proszę o udostępnianie naszych prywatnych i publicznych wydarzeń znajomym, bo to w tej chwili jedyny sposób, żeby się o nich dowiedzieli. Bardzo proszę o nieodwoływanie rezerwacji w ostatniej chwili, bo to prosta droga do zakończenia działalności”. Jak wygląda tworzenie takiego teatru pod względem finansowym?

Nie robię tego dla kasy i nie zarabiam na tym. Staram się, żeby wszystkie zaangażowane osoby dostały wynagrodzenie, ale jako organizator jestem ostatnią osobą do opłacenia. Obostrzenia pandemiczne w Polsce są selektywne i moim zdaniem absurdalne. Otwarte są markety i kościoły. Natomiast kultura w tym państwie jest zawsze na ostatnim miejscu i najmniej istotna – głównie dlatego, że rządzący w Polsce z kultury nie korzystają i to zjawisko im obce. Stąd teatry były i pozostają zamknięte – podczas, gdy kościoły są cały czas otwarte. To o tyle absurdalna sytuacja, że w teatrze na kameralnych spektaklach każdy może sobie siąść, gdzie chce i zachować dystans. Zresztą ryzyko zakażenia publiczności w teatrze jest zerowe.

Nie kwestionuję tego, że pandemia jest poważnym problemem. I życzyłbym sobie, aby szczepienia przebiegały jak najszybciej – bo im szybciej zostaną zrealizowane, tym prędzej wszystko wróci do normy. A przynajmniej do stanu, który będzie mi pozwalał działać legalnie. Bo przecież chciałbym działać legalnie – tylko wtedy miałbym możliwość promocji spektakli i przyciągnięcia na nie widzów spoza kręgu swoich znajomych oraz szansę, żeby zarabiać na teatrze.

Poziom absurdalności obostrzeń jest jednak ogromny. To przykre, kiedy do wypinania się na kulturę i ignorowania jej dochodzi w sytuacji, gdy – moim zdaniem – udział w niej jest bezpieczny. Jeśli inicjatyw kulturalnych nie ma i nie będzie, wszystko umrze. Polskie społeczeństwo nie jest szczególnie mocno zainteresowane kulturą i tak naprawdę duża jego część funkcjonuje bez żadnego kontaktu z nią. Stąd jest ona słaba jako zjawisko – zwłaszcza, że jej systemowe wsparcie finansowe jest również bardzo niepewne i skąpe.

Może to się zmieni, ale w tej chwili poziom absurdu jest niebywały. Jak żyję, nie widziałem czegoś takiego. Niektórym ludziom wydaje się, że zamknięty pokaz dla dwudziestu osób w sytuacji, gdy wszyscy noszą maseczki, jest największym zagrożeniem dla zdrowia. A teatr to przecież nie jest klub nocny, w którym wszyscy tańczą na parkiecie. Wydaje mi się, że kolejka w Lidlu jest dużo bardziej ryzykowna dla zdrowia. Mimo to dochodzi do absurdów, a teatr uznaje się za problem.

 

Gdy sytuacja się zmieni, powróci normalność i będzie można w teatrze spokojnie grać, to gdzie widzi Pan lepsze miejsce na kontynuowanie swojej działalności – w Niemczech czy Polsce?

Nie mam z tym problemu – tak czy inaczej robię swoje. Przed pandemią mieliśmy koncepcję, że zrobimy trójstronny teatr Polska – Niemcy – Czechy. Co prawda na razie w Pradze udało mi się zrobić spektakl, ale musiałem też dwukrotnie odwoływać jedną premierę – najpierw miała się odbyć w grudniu, potem przenieśliśmy ją na luty. Obecnie nadal nie wiadomo, co dalej – sytuacja jest po prostu zła.

W momencie, gdy granice są zamknięte, taki trójstronny teatr nie jest możliwy i przestałem o to walczyć. Obawiam się, że Unia Europejska – czyli to, co znaliśmy pod postacią otwartych granic, wolnego przepływu ludzi, inicjatyw transgranicznych dwu- czy trójstronnych – umiera i odchodzi w przeszłość. Wracają dawne granice, na których zatrzymuje się masa ludzi. Martwię się, że choć pomysł trójstronnego teatru wydaje mi się dużą wartością, to będzie trudny do zrealizowania w przyszłości. Właściwie nikogo już nie interesuje zjednoczona Europa. Każdy się zamknął w swoich granicach – zarówno Polacy, Niemcy, jak i Czesi.

fot. z archiwum Przemysława Wojcieszka

Jaką wartość mógłby oferować taki trójstronny teatr?

Polska kultura – zwłaszcza od kiedy rządzi PiS – stała się bardzo zamknięta. To efekt braku inwestycji w projekty, które mogłyby tę kulturę promować. A jeśli już coś się jednak reklamuje – to tandetę, a nie rzeczy wartościowe. Polskie instytucje kulturalne przestały prowadzić nowoczesną i przemyślaną politykę promowania Polski za granicą. W Czechach i Niemczech wygląda to bardzo źle. Teraz dodatkowo przyczynia się do tego jeszcze pandemia. Mamy do czynienia z bardzo dużym nagromadzeniem niekorzystnych zjawisk.

Będę robić teatr w Polsce. Nie mam żadnych powodów, aby to sobie odpuścić. Uważam, że jest to bezpieczne i potrzebne. Dodatkowo, teatr instytucjonalny w Polsce przechodzi duży kryzys, który obnażyła pandemia.

 

Na czym ten kryzys polega?

Obecnie teatry stoją bardzo kiepsko pod względem finansowym, w związku z czym ich działanie jest utrudnione. Trwa także kryzys wizerunkowy i ludzki, wynikający z napięć, wliczając w to te zachodzące między starą kadrą a młodymi aktorami oraz aktorami, którzy domagają się dobrego traktowania. Bardzo potrzebny jest nowy teatr, który nie uchyla się od bieżących tematów – publicystyczny, stawiający na młodą dramaturgię.

Można i warto działać „napadowo”, w kilku różnych miejscach w Polsce. Koszty moich spektakli nie są duże. Wydaje mi się, że sytuacja kultury będzie prowadzić ku sztuce, która jest szybka i tania, a jednocześnie ma zdolność dotarcia do bardzo szerokiej widowni.

 

Jak to wygląda od strony praktycznej?

Korzystam na tym, że Polska jest bardzo słabym państwem. Tak naprawdę nikt mi nic nie może zrobić. Dzięki temu działam bez problemów. W przeciwieństwie do Niemiec, Polska to państwo, które w zasadzie istnieje tylko w granicach dzielnicy rządowej w Warszawie. Poza nią administracja państwowa nie funkcjonuje. Nie chełpię się tym, ale dzięki temu działam. Wiem, że Berlinie byłoby to niemożliwe.

 

Napisał Pan o czytaniach performatywnych swoich „Taśm Obajtka”: „Te czytania są jak bomba domowej produkcji z nawozu i gwoździ: niski koszt, prosta w realizacji, z maksymalną siłą rażenia”. Czy taka formuła jest najlepsza w obecnej sytuacji?

Nie, najlepsze jest wystawianie współczesnej dramaturgii, która obecnie przechodzi mocny kryzys. Zrobiliśmy ostatnio dramat Mai Staśko – poza tym, że jest działaczką społeczną, jest również bardzo zdolną dramaturżką. Jej teksty jeszcze piętnaście lat temu byłyby przedmiotem walki i rywalizacji kilku teatrów. W tej chwili jestem tak naprawdę jedyną osobą zainteresowaną ich wystawianiem. Dostrzegam w tych sztukach ogromną wartość i potencjał. To świetna, szybka, bardzo wyrazista i dosadna, a jednocześnie zabawna dramaturgia, która na gorąco opisuje dzisiejszą Polskę.

A czytania są bardzo dobrym sposobem trollowania mediów. Gdy pracowaliśmy nad „Taśmami Obajtka” obawiałem się efektu, ale wypadło to rewelacyjnie i będziemy to powtarzać.

 

Czego się Pan obawiał – tego, że z wykorzystanego materiału wyjdzie rzecz mocno polityczna i płaska?

W teatrze musi być show, to nie może być słuchowisko. Nie obawiam się konsekwencji politycznych czy karnych – teatr to sztuka, a ona wybroni się wszędzie. Jako artysta jestem mimo wszystko w bardzo dobrej sytuacji i trudno się do mnie przyczepić.

Na „Taśmy Obajtka” znaleźliśmy ciekawy sposób – powiązaliśmy je z Szekspirem. Zrobiliśmy opowieść o domorosłym, podwórkowym Makbecie. Bardzo dobrze to zadziałało, okazało się zabawne i ludzie w to weszli. Chodzi mi o to, żeby utrzymać uwagę publiczności przez godzinę. Wierzę w teatr, który jest z jednej strony inteligentny i inteligencki, bo staje wyraźnie po stronie wartości demokratycznych czy humanistycznych, a z drugiej – jest rozrywką. Nie może nudzić. Jeżeli biorę od ludzi kasę za wejście, to chcę, żeby mieli z tego przyjemność. Bawić się mają jednak nie dlatego, że przynieśli ze sobą mocny alkohol, tylko z powodu zobaczenia czegoś, co ich rozśmieszyło. A skoro wyszło to super, więc idziemy dalej w tym kierunku.

Czyli teraz czas na performatywne czytanie tekstu „Andrzej Duda jest debilem”?

Tak. Mam z tym mały problem. Im dłużej wczytuję się w tego człowieka, tym bardziej ten tekst staje się serio. Napisałem dramat, który ukazał się w kwietniowym „Dialogu” – „Czas umierania os”. Historia dzieje się w trakcie kampanii prezydenckiej w Polsce, która była dla mnie dosyć dużym wydarzeniem. Przekroczono wtedy linię napastliwości wobec własnych obywateli. Wybrano na kozła ofiarnego osoby LGBT+, korzystając z bardzo agresywnej, homofobicznej retoryki i doprowadzając do eskalacji nienawiści, posuniętej wręcz do napaści fizycznych.

Obajtek to był jednak taki chłopek-roztropek. Natomiast w przypadku Andrzeja Dudy mamy do czynienia z postacią o wiele bardziej mroczną. Spróbujemy to jednak tak opowiedzieć, aby miało jednocześnie walor rzeczy zajmującej i niejednostronnej. Pokażemy tę postać także od strony komicznej. Zadania są proste, nie wymagają ode mnie dużo pracy. To sama przyjemność. Jestem bardzo ciekaw, jak to wypadnie.

 

Jak jest z pozyskiwaniem publiczności na takie przedstawienia? Czy to głównie znajomi?

Jeżeli robisz teatr nielegalny, musisz być ostrożny. Nie można działać wprost, bo to mimo wszystko niebezpieczne. Znajomi zapraszają znajomych, a ci z kolei swoich znajomych…

Natomiast ja przeprowadzam ostateczną weryfikację tych wszystkich, którzy się zgłoszą, sprawdzając ich konta w social mediach. Jeżeli widzę, że to „no name” lub ktoś, kto założył konto wczoraj, odmawiam. Gdy otworzą teatry, będę w stanie robić to wszystko legalnie i przez sprzedaż biletów. W tej chwili nie jest to po prostu możliwe.

 

Czy uwaga o tym, że dziś teatry nie biją się o teksty Mai Staśko, oznacza, że w Polsce nie ma już miejsca na dramaturgię zaangażowaną społecznie czy politycznie?

Nie ma już takiego teatru, ponieważ jest ryzykowny. W ciągu ostatnich kilkunastu lat teatr bardzo mocno się przesunął z mainstreamu do niszy, głównie przez tchórzostwo decydentów teatralnych. Teatr nie może być bezpieczny, bo z miejsca przegrywa wtedy z kinem czy filmami w streamingu. Teatr musi nieustannie bawić i szokować widza, trzymając się przy tym aktualnych wydarzeń. Musi mieć współczesny, miejski groove. Kiedy staje się wyestetyzowaną rozrywką dla artystycznego getta, natychmiast umiera. Pamiętam, że jak zaczynaliśmy grać spektakl „Made in Poland”, to w bardzo wielu miastach widownia była relatywnie młoda. Na sali siedziało dużo ludzi w okolicach dwudziestki czy trzydziestki. Dzisiaj tak nie jest. Publiczność mocno się postarzała, bo zaniedbano edukację teatralną. Innym powodem jest to, że sztuka teatralna stała się niezwykle konformistyczna. Jeżeli nie jesteś finansowany w całości przez miasto, to musisz dostawać ministerialne pieniądze. A te przyznają fanatycy religijni, którzy mają poglądy prawicowe. Nie przejdzie przez ich sito nic, co byłoby otwarcie lewicowe.

Pomiędzy Niemcami a Polską jest ogromna różnica. Po roku działalności w Berlinie otrzymaliśmy pierwszą transzę grantów, których nie możemy zrealizować w pełni jedynie z powodu obostrzeń pandemicznych. To środki na wszystkie spektakle, o których dofinansowanie wnioskowaliśmy w Polsce, a tu nasze projekty zostały odrzucone. W Niemczech funkcjonuje stabilny system finansowania kultury. W Polsce pieniędzy na kulturę nigdzie nie ma. Dochodzi do takich absurdów, że instytucje statutowo powołane do realizacji projektów artystycznych z różnych dziedzin, na przykład sztuk wizualnych czy teatru, w tej chwili dysponują jedynie środkami wystarczającymi na etaty. Czyli utrzymują wyłącznie siebie.

Wydaje mi się, że właśnie dlatego nastąpił bunt młodych ludzi. System nie działa, a państwo jest fikcją. Bo państwo polskie, zwłaszcza jeśli się je porówna do Niemiec czy Czech, nie istnieje w przestrzeni kultury. My działamy całkowicie niezależnie. Jeżeli noga mi się powinie, pewnie wrócę do Berlina. Na razie jednak mam frajdę z robienia tego, czym się zajmuję.