Derridiańska „Gorączka archiwum” wytrąciła nam samo słowo „archiwum” z jego powszechnie znanego znaczenia, uczulając na całą gamę czyhających w nim pułapek. Tu etyka, tam reprodukcja, gdzie indziej jeszcze niebezpieczeństwo autorskiej uzurpacji w procesach konstrukcji i dekonstrukcji przeszłości. Zmiennych, które mogą spartaczyć badaczkom i badaczom cały proces czytania archiwum i przepisywania archiwum, jest bez liku. Czyli jeśli już ktoś podejmuje wyzwanie, powinien się liczyć z ryzykiem. Ale jej lub jego powinnością jest też działać prewencyjnie – nie tracić czujności. Alicja Urbanik-Kopeć już po raz czwarty (cztery książki w cztery lata!) skorzystała z wypracowanego przez siebie sposobu na opowiadanie historii i, jak się zdaje, wyszła z tarapatów obronną ręką. Może nie w pełni. Ale przynajmniej na tyle, na ile się dało.
Autorka debiutowała w 2018 roku publikacją „Anioł w domu, mrówka w fabryce” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej), poświęconą życiu robotnic fabrycznych w Królestwie Polskim (była to eseizowana praca doktorska autorki). Następnie wydała „Instrukcję użycia” (Post Factum, 2019) o warunkach pracy służących, „Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2021) mierzącą się z opowieścią o pracy seksualnej na ziemiach polskich i wreszcie, przyczynek do niniejszego tekstu, „Matrymonium. O małżeństwie nieromantycznym” (Czarne, 2022). Wszystkie publikacje stanowią próbę uzupełnienia historii przełomu XIX i XX wieku o marginalizowane doświadczenia kobiet – najczęściej kobiet, które pozostawały w pozycji podległej ze względu na przynależność klasową, czynniki społeczne i kulturowe. Czyli po łydkach (z impetem!) kopany jest po prostu patriarchat i kapitalizm (jeden bez drugiego przecież ani rusz) w swoich kolejnych odmianach: preindustrialnej, industrialnej i postindustrialnej.
Urbanik-Kopeć ma zaplecze akademickie, więc wszystkie jej książki bazują na solidnym researchu i faktograficznym osadzeniu. Mówiąc wprost: mamy do czynienia z porządną, choć nieco wybiórczą, kwerendą (co warte podkreślenia, bo z wiarygodnością danych w esejach historycznych spod klawiatur najróżniejszych twórców i twórczyń bestsellerów gatunku różnie bywa).
Autorkę można więc brać za słowo – tak jak ona za słowa łapie temat. Urbanik-Kopeć konsekwentnie konstruuje swoje książki, opierając się na archiwalnych zapiskach prasowych z epoki, które wprowadzają do każdej z tych opowieści perspektywę ówczesnych sporów, trosk i zwykłej codzienności. Rozdział „Matrymonium” opowiadający o publikowanych w prasie anonsach towarzyskich nadaje całości rozpęd (żeby nie napisać: niesie całość) i budzi w czytających (post)archeologiczną przyjemność poznawania skarbów prasowego archiwum. Kto jednak przeczytał choć jedną z wcześniejszych publikacji autorki, może odnieść wrażenie, że część historii i wątków już gdzieś w jakiejś formie poznał. To zapewne rzecz trudna do uniknięcia, „Matrymonium” opowiada o wybranych aspektach zawierania ówczesnych związków małżeńskich, a to przecież sprawa wspólna – choć, jak się dowiadujemy, diametralnie różna – dla opisywanych wcześniej przez autorkę grup.
„Opowieść o małżeństwie w XIX wieku jest tak naprawdę narracją o pieniądzach” – stwierdza Urbanik-Kopeć we wstępie, by w dalszych częściach książki podjąć się analizy różnych elementów małżeńskich kontraktów właściwych specyfice opisywanego czasu. Są i samotne panienki oraz kawalerowie szukający kogoś do pary albo wkładu własnego (to w przypadku mężczyzn) dla własnego biznesu, są mezalianse (tu np. świetnie opisane już przez Monikę Śliwińską w „Pannach z »Wesela«” historie sióstr Mikołajczykówien), alianse i awanse czy małżeństwa dla poratowania szlacheckich majątków (tu autorka wskazuje na przedłużenie rzeczywistości w kanonie, cytując także „Lalkę” Prusa). W każdej z układanek, nawet tych opowiadających o doświadczeniach klasy posiadającej, kobietom ogranicza się ich prawa, uprzedmiotawia i traktuje jak walutę czy przestrzeń do – krytych pod szatką socjalizacji i edukowania – realizowania osobistych zachcianek. Bo przecież fakt istnienia asystencji, czyli wymaganej zgody męża do dysponowania przez pannę młodą swoim posagiem, czy oczekiwanie od młodej żony, że ta, bez jakiegokolwiek przygotowania, będzie znała tajniki prowadzenia domu i dysponowania budżetem na codzienne wydatki, także są – dostosowanymi do specyfiki doświadczenia klasowego – formami opresji. Ale żeby się tak w klimacie pierwszej fali feminizmu zbyt wygodnie nie rozsiadać, przejdźmy do tego, co w „Matrymonium” autorka opisuje najciekawiej, najbardziej angażując czytelniczkę – do sytuacji kobiet z klasy ludowej.
W Królestwie Polskim, jak pisze Urbanik-Kopeć, 95% kobiet pracujących jako służące pozostawało niezamężnych. Nie pozwalała im na to specyfika zależności ekonomicznej, w jakiej pozostawały względem swoich pracodawców. Służące zarabiały najpodlej, jak to tylko możliwe (mniej od robotnic fabrycznych), a miejsce ich zatrudnienia było jednocześnie miejscem tymczasowego (albo i, jak możemy przeczytać, kilkudziesięcioletniego) zamieszkania. Kiedy i jak zapoznawać kawalerów, jeśli od świtu do nocy służy się swojej pani, pucując, gotując, robiąc zakupy i uciekając przez lepkimi łapami pańskiego syna? Urbanik-Kopeć przywołuje wyniki ankiet z 1899 i 1903 roku przeprowadzonych pośród warszawskich studentów, spośród których aż 50% odpowiedziało, że swój pierwszy stosunek seksualny przeżyło „ze służbą domową”. To oczywiście wątki eksplorowane już przez autorkę we wcześniejszych książkach, jednak w kontekście opowieści o małżeństwie jako jedynym możliwym „ratunku” – i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie ma tu bowiem mowy o uniesieniach serca i przywiązaniu emocjonalnym, stawką jest umożliwienie kobiecie bytowania – dramatyczna sytuacja służących kobiet wybrzmiewa tym silniej. I tak źle, i tak niedobrze: kobiety z klasy posiadającej zniechęca się do pracy i skazuje na ekonomiczną łaskę męża, a pracującym płaci się marne grosze, za które nie są w stanie się utrzymać w pojedynkę, i moralnie dyscyplinuje przy pomocy artykułów prasowych w sympatyzujących z poglądami papieża Leona XIII o upadku duszy klasy ludowej pismach – jak w „Przyjacielu Sług”, który publikował takie cuda, jak „10 przykazań dla pokojówek”. Służące nie pojawiają się jednak w „Matrymonium” na prawach własnego głosu, ich historie są przywoływane na przykład we fragmentach pamiętnika Lucyny Kotarbińskiej, żony Józefa – aktora, pisarza, reżysera teatralnego, która chociaż wyjątkowo dba i troszczy się o swoje pracownice, protekcjonalnie i infantylizująco zdrabnia ich imiona: Michalinka, Marynia i Janinka. Wyjątkiem jest (zapewne znacząco fabularyzowany) pamiętnik Marie Sansgêne, którego polski przekład ukazał się w 2019 roku. Same o sobie opowiadają za to w nielicznych fragmentach pracownice fabryk (blisko połowa robotnic wychodziła za mąż, na co wpływ miały m.in. „koedukacyjne” warunki pracy), których życie rozciągnięte było pomiędzy dwunastogodzinnymi zmianami a koniecznością prowadzenia domu i wychowania dzieci.
Ale „Matrymonium” to także przewrotna analiza spetryfikowanych w kulturze i języku archetypów kobiet godnych pogardy: kobiet niezamężnych z własnego wyboru lub z konieczności, swatek, emancypantek czy „starych bab”. Wszystkie je, wzbogacone zapewne o kilka ubogich guwernantek, można by przeanalizować jako poddawane częstemu rebrandingowi strategie upokarzania i umniejszania roli kobiet w kulturze i dyskursie publicznym – stopery procesów emancypacji i upodmiotowienia. Ówczesne dwudziestopięciolatki zdaniem ówczesnych trzymających władzę także winne były reprodukcyjnych zaniedbań i podejrzanemu prowadzeniu się (vide „walenie w szyję”).
Należy docenić przekrój źródeł, na którym rozpisane zostało „Matrymonium”. Znajdziemy fragment zarówno z „Pamiętników bezrobotnych” pod redakcją Ludwika Krzywickiego (książkę-siostrę „Pamiętników chłopów”, której poświęcony był pierwszy odcinek mojego cyklu „Pamiętniki chłopskie”), jak i manifesty feministyczne z łamów „Nowego Słowa” pod redakcją Marii Turzymy czy coś z narracji środka, czyli popularnego „Bluszczu”. Sprawne poruszanie się w owym spektrum sprawia, że mamy do czynienia z najbardziej „popularyzatorską” z dotychczasowych książek Urbanik-Kopeć, dostosowaną do czytelnika przyzwyczajonego do lżejszej, mniej obciążonej naukowym narzędziownikiem lektury.
W tym miejscu dochodzimy do niepokojącej mnie warstwy konstrukcyjnej książki – przeprowadzona ekstrakcja bardziej profesjonalnych narzędzi prowadzi do niebezpiecznego wrażenia: niewystarczająco krytycznej wiary w demokrację archiwum. A ono jest przecież jedynie „protezą pamięci”, wygenerowaną podług polityki kulturowej i autorytarnych hierarchii zachowywania i zapominania. Archiwum jest nieszczere. Nie powinno stanowić bazy – za Danutą Ulicką, dzięki której w polskiej humanistyce „zwrot archiwalny” został przyjęty przez aklamację – „spichlerza” czy „przechowalni” pamięci swobodnie modelowanej. Brakuje mi w „Matrymonium” refleksji o kreacji i wytwarzaniu źródeł, o potencjalnych manipulacjach tekstem czy stylizowaniu produkowanych listów na autentyczne wypowiedzi czytelników i czytelniczek. Ileż tytułów prasy robotniczej czy chłopskiej musiało nie zdać egzaminu archiwalnej (politycznej) użyteczności i wylądować w piecach czy na śmietnikach… Ale też nośny i pikantny fragment z prasy nie poniesie całego projektu, które zdaje się konsekwentnie prowadzić Urbanik-Kopeć. To oczywiście złota formuła na reporterski hit, pozytywne „czytadło”, czyli protezę BWPP (Braku Wielkiej Polskiej Powieści). Jestem jednak głęboko przekonana, że owemu projektowi (rozumianemu jako praktykowanie humanistyki zaangażowanej oraz restytutywnej) bardziej do twarzy było z zapleczem faktograficznym i metodologicznym, których nie bała się Krytyka Polityczna, wydając dwie poprzednie książki. Nie mam na myśli hermetyzacji języka, która zazwyczaj ogranicza się do umieszczania w tekście garści specjalistycznych pojęć. Zdecydowanie stoję po stronie niwelowania barier oraz klarownego wyjaśniania zagadnień metodologicznych czy teoretycznych. W tym przypadku sprawa nie dotyczy jednak samego języka, lecz tego, co za jego pomocą postanawia się czytającym wyjaśniać. Bo „Matrymonium” nie ufa za bardzo czytającym, tłumacząc oczywistości, puentując postawioną już puentę dla absolutnej (antyseptycznej!) jasności przekazu. Mocno rozbawił mnie na przykład fragment, w którym autorka wyjaśnia nam, dlaczego żart jest żartem: „Źródłem komizmu jest zarówno farsowa omyłkowość zdarzeń, nieporadność samych konkurentów, jak i rzucane przez nich cyniczne uwagi na temat kobiet”. Urbanik-Kopeć nieco się w „Matrymonium” pogubiła, jakby nie mogła się zdecydować, czy ciągnie ją w stronę (popularno)naukową, czy jednak bardziej w kierunku reporterskiego bajania. I dlatego wcale nie tak łatwo brnie się przez tę książkę, która momentami piekielnie się dłuży, czasem się powtarza i ani na chwilę nie pozwala się narracji rozluźnić, pofiglować. Opakowanie niby popularne i idealne pod choinkę, a jednak językowi brakuje lekkości i bigla.
Tam, gdzie autorce zdaje się brakować materiału prasowego czy zapisków osobistych oddających opisywaną rzeczywistość, „Matrymonium” (wcześniejsze książki konstruowane były podobnie) posiłkuje się przykładami literackimi. Jest zatem, o czym już wspominałam, „Lalka” (jej akurat zabraknąć nie mogło, bo to przecież nasz narodowy symbol klasowych starć sprzed kobierca), ale też „Ziemia obiecana”, dużo „Trędowatej” i obszerne fragmenty z dram mieszczańskich czy z „Moralności pani Dulskiej”. Żeby tych tytułów użyć, trzeba je najpierw streścić (vide poczucie dłużenia się książki) – mam jednak problem z taką metodą „obrazowania”. Wyczuwam bowiem dramatyczną wręcz nieprzystawalność fikcji (artystycznej, kreacyjnej, pisywanej przeważnie przez dysponentów kultury dominującej) do temperatury zapisków (domniemanie) autentycznych. Szczególnie w tych fragmentach książki, które mają opowiadać o sytuacji kobiet ze środowisk chłopskich czy robotniczych. Bo tego, że wytworzone przez literaturę stereotypowe i protekcjonalne przedstawienia klasy ludowej tamtego czasu (innych czasów zresztą także) niewiele mają wspólnego z faktyczną reprezentacją doświadczeń klasowych, tłumaczyć przecież nie trzeba. Po co upozowana literatura, skoro można sięgnąć na przykład do akt sądowych (nie poprzestając na ich prasowych opisach) czy choćby w większym stopniu korzystać ze źródeł life writingowych?
Mam także pewien problem z tłem historycznym i socjopolitycznym „Matrymonium”. W deklaracjach miała być to opowieść o XIX wieku, a w praktyce wyszło, że o wiele więcej tu pierwszych dwóch (a nawet trzeciej!) dekad XX wieku. Przywoływany wielokrotnie Bronisław Gumplowicz wydaje przecież „Czy pani chce wyjść za mąż? Sto poufnych porad dla panien na wydaniu”, czyli poradnik dla singielek, dopiero w 1938 roku. Jakoś niepokojąco pobieżnie autorka przechodzi nad rewolucją emancypacyjną, która miała miejsce po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. O faktycznym wpływie tych zmian na ówczesne losy kobiet rozmawiamy dzisiaj oczywiście krytycznie i innym językiem, ale fakt, że wątki (niedostępnych) praw wyborczych czy powojenne zmiany w powszechnym zatrudnieniu kobiet, które znacząco wpłynęły na zmianę ich sytuacji w relacji małżeńskiej, zostały wspomniane zaledwie na dwóch czy trzech stronach, bardzo mnie dziwi. Brak też kontrastu dla mieszczańskich relacji małżeńskiej podległości pod postacią choćby bardziej rozbudowanej opowieści o świadomym (często motywowanym np. odmienną orientacją seksualną) wyborze stanu wolnego przez kobiety. Historia małżeństw to przecież także historia ich manifestowanego, buntowniczego braku. Fragmenty o złośliwych i krzywdzących opisach starych panien w prasie niczego w tej kwestii nie załatwiają. Mam wrażenie, że „Matrymonium” przegapia szansę na ukazanie pęknięć i szczelin w systemowej strukturze opresji, które najróżniejsze grupy wykluczone (kobiety, Żydzi, mniejszości etniczne czy osoby o orientacji innej niż heteroseksualna) wykorzystywały do praktykowania nieposłuszeństwa w formie mikrodywersji.
Większość powyższych zapytań i uwag składam jednak na karb wymagań „upopularnienia” przekazu. Alicja Urbanik-Kopeć podejmuje się pracy, którą zaniedbaliśmy przez ostatnie sto lat z kawałkiem. Zamalowuje puste plamy, dopisuje epilogi i prologi opowieściom wcześniej tylko napomkniętym. Odzyskuje dla naszej wspólnej pamięci historie rzesz kobiet, które wyparła kultura normalizacji przemocy i opresji. Czyli robi wielkie rzeczy, za które jako i kobieta, i czytelniczka jestem jej ogromnie wdzięczna. Może tylko oprócz ogromu oddanej czytelnikom pracy marzyłoby mi się więcej wiary w ich umiejętności krytycznego myślenia? A tak poza wszystkim to „Matrymonium” może być książką idealną pod choinkę.