„Żywopłoty” – debiut Marii Karpińskiej, uhonorowany Nagrodą im. Cypriana Kamila Norwida – jeden z recenzentów podsumował wymownym stwierdzeniem, że autorce „wystarczyło niespełna 175 stron”, by opisać to, na co Karl Ove Knausgård potrzebował sześciu tomów. „Ucichło”, jej najnowsza powieść, stanowi asymetryczny dwugłos o życiu w perspektywie śmierci, o bliskości i stracie, o metodach radzenia sobie z żałobą. W złożonej z trzech części książce dominuje perspektywa bezimiennego bohatera (pierwsze dwie partie tekstu). W ostatniej, najkrótszej z nich, głos zabiera jego siostra i zarazem wdowa po zmarłym, Ola. Wyraźna dysproporcja pomiędzy narracjami rodzeństwa – ich punktami widzenia, nastrojem, rozpiętością – początkowo wytrąca z czytelniczej równowagi i zaburza rytm lektury. Ostatecznie jednak okazuje się najciekawszym elementem tej prozy.
Charakterystyczny dla pisarstwa Karpińskiej typ bohatera istnieje, jak tłumaczy autorka, tylko wtedy, „kiedy sam o sobie opowiada. Granice jego świata wyznaczają ramy snutej przezeń opowieści, proces opowiadania odbywa się w pełni świadomie, a zakończenie znane jest właściwie od początku („I ustalmy od razu: to będzie smutna historia, bo mój przyjaciel zmarł nieoczekiwanie”). Pierwszoosobowy męski narrator – figura wytwarzająca dystans pożądany przez autorkę w jej pracy twórczej – to weteran terapii. Po behawioralnej, systemowej, humanistycznej i psychodynamicznej przyszedł czas na kolejną: narracyjną. Cotygodniowe sesje mają pozwolić mu zażegnać problem bezsenności, który „wpisał się w to, kim jest i jaki jest, w jego ciało, obok brązowych oczu i alergii na orzechy”. Stosunkowo szybko staje się jasne, że dodatkową motywację stanowi rosnące zainteresowanie terapeutki, Felicji. Na odczuwaną przez mężczyznę potrzebę wyartykułowania swoich przeżyć nakłada się więc – dość niejednoznaczna – świadomość zainteresowania, jakie wzbudza jako mówca.
Główną przyczyną stanu bohatera, od zawsze przejawiającego predyspozycje do emocjonalnych kryzysów i popadania w melancholię, wydaje się strata najlepszego przyjaciela, Janka. To właśnie jemu opowieść narratora poświęcona jest w przeważającej mierze, a inne wątki (rozwód rodziców, trudna relacja z siostrą, rozstanie z pierwszą dziewczyną) wydają się marginalne. Uświadamiają jednak istotny fakt: bohater „ciąży” ku kryzysom psychicznym, jest na nie w jakimś sensie podatny. O samym sobie opowiada właściwie wyłącznie przez pryzmat relacji z najlepszym i jedynym przyjacielem. W tym sensie „Ucichło” to – podjęta niejako wbrew tytułowi, ale przede wszystkim wbrew towarzyszącemu stracie bliskich brakowi słów – próba opowiedzenia kogoś, przywrócenia go życiu, a przynajmniej utrwalenia jego obrazu, właśnie przy pomocy języka. W pierwszej części powieści narrator sięga pamięcią do czasów, gdy jako mały chłopiec spędzał wakacje w mazurskim domu dziadków Janka; do czasów, gdy powracali tam razem, już jako nastolatkowie, aby organizować imprezy i przeżywać pierwsze miłości. Wspomina codzienne zachowania przyjaciela, odtwarza momenty, w których wydawał mu się – przed laty, jakby w innym świecie – „najbardziej żywy” i jednocześnie „najdalszy śmierci”. Choć jej widmo nieustannie unosi się nad opowieścią, gdy wreszcie nadchodzi, ma w sobie coś niespodziewanego.
Druga część powieści przedstawia – również w formie pierwszoosobowej – dorosłość protagonisty: po studiach na łódzkiej filmówce jego relacja z przyjacielem ulega stopniowemu osłabieniu; Janek żeni się i zakłada rodzinę z Olą, a bohater emigruje za granicę i rozpoczyna tam względnie stabilne, pozbawione fajerwerków życie – ma dach nad głową, partnerkę, pracę. Do kraju wraca na prośbę Janka: ukrywającego prawdopodobną diagnozę (guz mózgu) i niepodejmującego leczenia. Podczas wspólnego wyjazdu na Mazury narrator staje się jedynym świadkiem jego zmagań z chorobą, bezradnym obserwatorem powtarzających się z coraz większą częstotliwością seansów bólu. „Jak dużo może znieść jeden człowiek?” – pyta retorycznie, jednocześnie prowokując kolejne pytania: czy opisywanie cierpienia najbliższych w jakikolwiek sposób pomaga się z nim pogodzić? Czy przyspiesza, czy może raczej opóźnia proces oswajania straty?
Sposób pisania Karpińskiej wyraźnie odzwierciedla jej literackie fascynacje i zainteresowania badawcze. Wątek „narracyjnego budowania tożsamości”, który analizowała w ramach stypendium na Università di Pisa, znajduje swoją powieściową realizację: uczęszczając na terapię, mężczyzna opisuje – terapeutce Felicji, samemu sobie, a za sprawą wykorzystanych przez autorkę zabiegów pośrednio i nam – historię przyjaźni, straty i tyleż nienazwanej, co nieprzepracowanej żałoby. „Może na tym polega problem z moją historią – nie potrafię rzucić się w jej wir i poddać melodii. Stoję z boku i bacznie obserwuję. Stoję i opowiadam. Nieustająco opowiadam” – przyznaje krytycznie, z wnętrza fabularnej rzeczywistości i jednocześnie gdzieś spoza niej.
Podobne chwyty narracyjne – nieustanne, momentami autoironiczne dystansowanie się narratora od fabuły, której jest jednocześnie twórcą i elementem, podkreślanie subiektywności przyjętej perspektywy, sugerowanie wizji alternatywnych – w „Powszedniej historii” Sebastiana Nowaka służyły jedynie nieprzekonującej, autokreacyjnej zgrywie. Karpińska natomiast wykorzystuje je w zupełnie innym celu: nie tyle bardziej słusznym, ile ambitniejszym i atrakcyjniejszym odbiorczo. W ostatniej części – przynajmniej z pozoru – stawia na prostotę, oczywistość, a może wręcz brutalną przyziemność: oddaje głos wdowie z trójką dzieci. Choć gest ten z początku wydaje się przewidywalny, odniesienie do powracających w książce mott znacząco go komplikuje i otwiera na przewrotne odczytania.
Ola, dotychczas przedstawiana wyłącznie z perspektywy brata, i to w dość negatywnym świetle, zyskuje coś w rodzaju werbalnej sprawczości: nareszcie może wyartykułować swoje emocje, opisać samą siebie, swoją relację z Jankiem, ból i samotność po jego odejściu. Świadoma trudnego momentu, w jakim po latach znajdowało się jej małżeństwo, niepogodzona z decyzjami męża i jednocześnie wprzęgnięta w machinę codzienności, która nie zatrzymuje się ani na moment, nie może sobie pozwolić na komfort regularnej, terapeutycznej pracy z traumą, dobierania właściwych słów i układania z nich większych całości. Nie ma ani czasu, ani warunków, by przepracowywać cokolwiek w zaciszu specjalistycznego gabinetu. Musi zaopiekować się synami i córką, zapewnić im względnie normalne życie i sporadyczne atrakcje.
Bohater powieści „Śmierć pszczelarza”, której fragmenty poprzedzają kolejne części „Ucichło”, „odrzucił śmierć, a równocześnie się jej oddał – nie rozpoczął leczenia. Tak jakby wierzył, że jest to coś, na co wystarczy się nie zgodzić”. Początkowa złość Oli (notabene poprzedzająca gniew – jeden z koniecznych etapów żałoby) wynika z faktu, że Janek zachował się podobnie. Tak samo zdaje się myśleć jej brat. O ile jednak dla bezimiennego narratora punkt wyjścia jest nieprzekraczalny – jego opowieść zapełnia ponad dwieście stron, ale niczego nie zmienia – dla Oli stanowi impuls do poszukiwania innej perspektywy, innego spojrzenia. Progresywna wersja tej historii zamyka się na niespełna dwudziestu stronach; stanowi zapis próby odnalezienia się w nowej rzeczywistości, zamiast jej – nieustannego i bezowocnego – zaklinania.
O tym, jak silnie płeć i role społeczne warunkują traumę i żałobę, czas ich trwania i sposób przeżywania, najdobitniej świadczy właśnie marginalna pozycja Oli – która w centrum uwagi pojawia się w ostatniej chwili i jakby za późno, jednocześnie mając do powiedzenia coś dojmująco konkretnego, być może ważniejszego. Z połączenia dwóch narracji – męskiej i żeńskiej – nieoczekiwanie powstaje domknięta opowieść o życiu i śmierci Janka. Zamknąwszy pewien rozdział, Ola rozpoczyna kolejny: wiąże się z innym mężczyzną, uczy się funkcjonowania w zupełnie nowym układzie rodzinnym. Tymczasem jej brat wciąż tkwi w miejscu. Ruszyć naprzód zdoła dopiero wówczas, gdy będzie gotów przełamać powieściową asymetrię oraz równie wiele uczucia i uwagi zainwestować w relację z kimś żywym.