Nr 19/2022 Na teraz

Jeszcze do niedawna najlepiej znaną w Polsce – o ile nie jedyną – pisarką o imieniu Tove była autorka serii o „Muminkach”, Tove Jansson. Choć pierwszy przekład prozy jej imienniczki, Tove Ditlevsen, ukazał się już w roku 2007 (trudno dostępne, domagające się wznowienia „Twarze”), o duńskiej poetce i prozaiczce zrobiło się głośno dopiero czternaście lat później, za sprawą rewelacyjnej „Trylogii kopenhaskiej”. W 2021 roku ukazała się również kolejna z wielu jej powieści, „Ulica dzieciństwa”, a opowiadanie „Dwie dziewczyny” znalazło się w wydanej kilka miesięcy temu antologii „Mistrzowie opowieści. Skandynawskie lato”. Do tej listy – wciąż stosunkowo krótkiej, wziąwszy pod uwagę obfitość literackiego dorobku Dunki – dołącza właśnie wybór opowiadań „Moja żona nie tańczy”.

W skład książki – przetłumaczonej przez Iwonę Zimnicką, której przekład „Trylogii…” przyniósł nominację do Nagrody Literackiej Gdynia – wchodzą teksty pochodzące kolejno z tomów „Pełnia wolności” (1944), „Sędzia” (1948), „Parasolka” (1952) i „Złe szczęście” (1963). Zbiór ten, pomimo swej różnorodności, posiada pewne elementy stałe: język Ditlevsen charakteryzują oszczędność i precyzja; autorka konsekwentnie unika pustosłowia, manieryzmów i tyleż efektownych, co pretensjonalnych fraz. Ten specyficzny rodzaj zwięzłości i zdyscyplinowania zdaniem Zimnickiej wynika z faktu, że jako twórczyni Ditlevsen była „przede wszystkim poetką”.

Bez sentymentów

Fernanda Eberstadt na łamach „The New York Times” stwierdziła – gorzko, ale niebezpodstawnie – że „w świecie Tove Ditlevsen szczęśliwa rodzina jest bez szans”. I rzeczywiście: w powieściach, tekstach autobiograficznych i opowiadaniach na pierwszy plan wysuwa się nie tylko zwykła i szara, ale też zawsze w jakimś stopniu naznaczona nieszczęściem rzeczywistość. W jej centrum znajdują się kobiety, którym od dzieciństwa wpajano przekonanie, że nie powinny w życiu „wyobrażać sobie nie wiadomo czego”. Cena, jaką płacą za swoje emancypacyjne tęsknoty i ambicje, to nierzadko samotność, odrzucenie przez rodzinę i środowisko, a niekiedy pogrążanie się w chorobie czy nałogu. Ditlevsen, urodzona w 1917 roku, dorastająca w ubogim, robotniczym środowisku, kilkukrotnie zamężna, od zawsze marząca o wyrażaniu siebie poprzez literaturę, na różne sposoby i z różnych perspektyw opisywała zmagania z biedą, patriarchalnym systemem, niemocą twórczą oraz kryzysami psychicznymi i szeregiem uzależnień, których ofiarą sama padała wielokrotnie. Gdy jako pięćdziesięciodziewięciolatka popełniła samobójstwo, przedawkowując tabletki nasenne, cieszyła się już sławą i uznaniem, a dla jej dzieł znalazło się miejsce w szkolnym zestawie lektur obowiązkowych. Fabuły i wiersze nasączała znanym z autopsji poczuciem niepokoju, niespełnienia i niezrozumienia, z imponującą przenikliwością zdając sprawę z najbardziej osobistych, potencjalnie wstydliwych lub stabuizowanych aspektów życia – własnego i postaci.

Nie inaczej jest w antologii „Moja żona nie tańczy”: „Młoda dziewczyna zostaje babcią” to – jak precyzyjnie wskazuje tytuł – historia o kobiecie, która na wszelkie sposoby próbuje zachować młodość i atrakcyjność, dostosowując się do obowiązujących kanonów piękna, a jednocześnie oswoić nową, poniekąd stanowiącą zaprzeczenie tych cech, rolę („Jak też ona musi wyglądać! Doprawdy, wiele trzeba, żeby ktoś w tramwaju ustąpił miejsca”, czytamy w jednym z fragmentów). W „Parasolce” alkoholizm i niewierność prezentowane są – w myśl patriarchalnej logiki – jako skutki „niezadowolenia” mężów ze swoich żon. „Poranek w dzielnicy willowej”, zamiast opowieści o beztroskim, opływającym w luksusy życiu wyższych klas, proponuje historię romansu, rozpadu małżeństwa i podziału opieki nad dziećmi, które stają się mimowolnymi ofiarami nowych porządków. Ditlevsen pisze także o naznaczonych nierównościami (ekonomicznymi i społecznymi) związkach damsko-męskich, o wychowywaniu potomstwa jako odpowiedzialności zrzucanej zwykle na barki matek, o ich trudnych, niekiedy wręcz toksycznych relacjach z córkami i synami. Wreszcie, jak w „Upartym życiu”, o doświadczeniu aborcji, którą sama wykonała dwukrotnie (liberalizacja duńskiego prawa w tym zakresie miała miejsce dopiero w latach 70. XX wieku). Boleśnie aktualne w realiach współczesnej Polski opowiadanie autorka rozpoczyna obrazem „poczekalni pełnych kobiet, które nie chciały na siebie patrzeć” i dopełnia wizją „cieni mężczyzn” stojących za każdą z nich oraz lekarzy, którzy – zarabiając na nielegalnie wykonywanych zabiegach – swoim „wyglądem i charakterem” wywołują w pacjentkach poczucie winy. „Pan przecież z tego żyje, prawda?” – pyta z zaskakującą dla samej siebie śmiałością bohaterka imieniem Alice. Nie bez powodu Lise Busk-Jensen uznała stosunek Ditlevsen do macierzyństwa za „raczej cyniczny niż sentymentalny” – oto, jak we wspomnianym opowiadaniu rekonstruowany jest tok myślenia protagonistki:

Paskudna sprawa, pomyślała. Ale przez głowę nie przeleciało jej nic o morderstwie czy „świętości macierzyństwa”, żaden z frazesów, których się nasłuchała u eleganckich, posłusznych prawu lekarzy w eleganckich fartuchach za eleganckimi biurkami. Miała dwadzieścia pięć lat i była panią swojego ciała, nie według prawa, na które gwizdała, tylko dlatego, że chciała nią być. Żadnych sentymentalnych myśli o błękitnych falbankach i malutkim bezzębnym uśmiechu. Na świecie jest dosyć dzieci.

We fragmentach takich jak ten daje o sobie znać feministyczne zacięcie Ditlevsen. Do głosu dochodzi sprzeciw pisarki wobec rzeczywistości, w której edukację i szanse na zdobycie wykształcenia przekreśla konieczność podjęcia pracy zarobkowej, a marzenia o niezależności i samostanowieniu zdają się nie mieć szans w starciu z gotowymi scenariuszami: bycia matką, żoną i gospodynią domową.

Bez tabu

Formatowanie wydarzeń historycznych do rozmiaru ledwie dostrzegalnego, niemalże nieistotnego tła to charakterystyczny dla Ditlevsen gest narracyjny; nie wykonuje go jednak w opowiadaniu „Pomarańcze”, osadzonym w realiach nazistowskiej okupacji. W porażającej swą bezpośredniością, końcowej scenie małżeństwo Nielsenów rozważa, czy pójść w ślady innych i spróbować – drogą oficjalnych „zapisów” – przejąć mieszkanie żydowskiej sąsiadki, która nie została jeszcze nawet deportowana. Pozbawiona empatii i pełna hipokryzji pani Nielsen racjonalizuje sytuację następująco: „niczym nie zaszkodzi pani Klingspuhr, jeżeli zacznie się starać o to mieszkanie. Zresztą to na pewno jedynie kwestia czasu, kiedy wezmą się za resztę Żydów. Te potwory!” – kwituje. Bohaterka „Fortepianu”, pani Jensen, ubolewa z kolei nad faktem, że deportacja żydowskiego krawca uniemożliwi odzyskanie oddanego do naprawy „najlepszego ubrania” męża. Nawet widok „zszarzałej twarzy krawca, zmienionej tak, jak tylko czas i strach potrafią zmienić ludzkie rysy” nie wpływa na jej priorytety.

Nie zdziwiłabym się, gdyby czytanie tych tekstów budziło – przed laty, ale i obecnie – w rodakach i rodaczkach pisarki specyficznego rodzaju opór czy wręcz poczucie niesprawiedliwości: w końcu dziewięćdziesiąt procent duńskich Żydów i Żydówek przetrwało Holokaust. Przyczyniła się do tego pełna mobilizacja społeczeństwa, które we wrześniu 1943 roku, na wieść o planowanych deportacjach, zaangażowało się w organizację ucieczek do neutralnej Szwajcarii lub innych form pomocy. Ditlevsen tymczasem, zamiast sięgać po chwalebne karty z historii ojczyzny, bez oporu portretuje jej znacznie mroczniejsze – być może jednostkowe – oblicze, ujawniane z rzadka i niechętnie.

Robi to zresztą regularnie – w swojej twórczości przełamuje kolejne tabu, odsłania szwy łączące to, co prywatne, z tym, co polityczne. Jej burzliwa biografia przywodzi na myśl tragiczne, również znajdujące odzwierciedlenie w dziełach literackich, życiorysy: Sylvii Plath, Virginii Woolf czy Christine Lavant. Bywa nazywana „Billie Holiday poezji”, „duńską odpowiedzią na Salingera”, „geniuszką obłędu”. Przy okazji setnej rocznicy jej urodzin, w roku 2017, powieściopisarka Dorthe Nors stwierdziła, że autorkę „Ulicy dzieciństwa” „uwielbiały całe pokolenia kobiet i umniejszały całe pokolenia mężczyzn”. Najlepszą ilustrację upływu czasu – od poetyckiego debiutu w 1937 roku aż do licznych wznowień jej twórczości w ostatnich latach – stanowi metamorfoza Vesterbro: uboga dzielnica, w której wychowywała się Ditlevsen i którą portretowała w wielu swoich dziełach, to obecnie jeden z najmodniejszych zakątków Kopenhagi. Do niedawna anonimowa dla czytelniczek i czytelników spoza duńskiego kręgu kulturowego, Ditlevsen ma w sobie coś z sygnalistki: mówiącej o (s)prawach kobiet głośno, wyraźnie i przy użyciu języka, który nie pozwala sprowadzić ich do rangi pensjonarskich wynurzeń. Rosnąca rozpoznawalność autorki zbioru „Moja żona nie tańczy” daje nadzieję na kolejne przekłady jej dzieł – być może także poetyckich. Trudno o lepszy moment na poszerzanie feministycznego kanonu.

 

Tove Ditlevsen, „Moja żona nie tańczy”
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2022