Nr 24/2022 Na dłużej

A/Wake. Księga otwarcia umysłu

Małgorzata Budzowska
Teatr

Teatr Polski w Podziemiu sięga do undergroundu twórczości niezależnej w sposób odkrywczy i pomysłowy. Pozostaje przy tym krytycznym, a zarazem proroczym elementem polskiej kultury. Jest teatrem otwierającym umysły, budzącym swoich widzów z martwego klinczu i wyrywającym ich z rozpaczliwego szamotania się w obliczu kryzysu świata i sztuki. My – widzowie i widzki, czytelnicy i czytelniczki, krytycy i krytyczki, badacze i badaczki – w równym stopniu uwikłani i odpowiedzialni za spiralę kryzysu jak artyści i artystki, chcemy towarzyszyć Wam i z Wami schodzić do podziemi walki o teraźniejszość i przyszłość wspólną i twórczą. Moje świadectwo doświadczenia spektaklu „Finnegans W/Fake” jest próbą bycia z Wami, w której nie ma miejsca na udawanie krytycznego dystansu, niwelującego wspólną radość tworzenia na nowo świata teatru i – pomyślanego inaczej – świata tekstu o teatrze.

Oto mowa Czyściciela Powietrza, tumbultum tambaldomu z wysokości w templedym w tombaldumie śmartwa, magmowa aż zaterrdrżali mieszkań śnicy ziemi, bogufoniemiali na ten fonemen, od fimamentu po fundament, twuwedle dymu i twadół do dna.*

Partytura Joyce’a stawia opór, wymusza lekturę wciąż i wciąż od nowa, od tyłu i w poprzek. Podnosi słowa i strąca ich szkielety w drobiny sylab, głosek, liter i przecinków, w otchłań werbalnego niebytu. Wszystko po to, by wydobyć, dobyć i odbyć muzyczny performans dźwięków – szaleńczy spektakl audialnych rozpoznań zapętlonych znaczeń, wytrącających totalizujące formaty słowne z ich wielce ukontentowanych semioz kontentnych. „Finneganów tren” to tekst, który domaga się dźwiękowego performansu, który wymusza, zmusza i prowokuje struny krtani do zagrania – głośno i na głos – nagłośnią, głośnią i podgłośnią, fałdą, chrząstką i kieszonką. Ciałem po prostu to zagraj.

Aktorki i aktorzy Teatru Polskiego w Podziemiu grają ciałem, całymi sobą, w przedziwnym skupieniu, rygorze rytmu i oddechu. Wchodzą w centrum scenowidowni i z niej uchodzą, cofając się na chwile wytchnienia. Mimo to – ciągle i nieustannie – są, obecni i czujni w swojej pauzie. Nawet gdy sięgają po nowy kostium, noszony skrawek, na pół jakby i w części podobni do odartych ze znaczeń słów, które z siebie dobywają, wtedy nawet i nawet wtedy, a jakby zwłaszcza wtedy – są. Nasz, nas patrzących i słuchających wzrok i słuch prowokowane są do się wyostrzenia ku granicom komunikacji, werbalnej tej i znanej, przekroczenia tychże semioz kontentnych i wchłonięcia i pochłonięcia przecież przez tony, rytmy, onomatopeje, aliteracje, zanurzenia się w falujące odmęty eufonii i dysfonii. W multiplikowane awatary twarzy i ciał nażywnych, a i ujawnianych jakby poza nimi – na zwiewnych, tiulowych ekranach, rozwieszonych wysoko w anarchistycznym nieporządku, w prospekcie perspektyw przypadku. Tam możesz ujrzeć twarze się zmagające, aktorów walczących z materią przyciężkawej semiozy, którą dekonstruują z godną podziwu lekkością. Choć czujesz przecież ten wysiłek, to skupienie i aktorskie mistrzostwo słowa zmienianego w dźwięk, brzęczącego, szumiącego w polszczyźnie polskiej szumiącej szelestami i nosującej, choć i zgrzytającej czasami, diakrytykami i słyszysz akuty i ogonki, różnie różnicujące, specyfiką tchnące, polski język nasz i wasz.

To partytura na ciała-instrumenty, teatr totalnej formy, w teatrze zapomnianej, wypartej, jakby wstydził się teatr ucieczki od semioz prostych, jednoznacznych i łatwych w podaniu i w odbiorze. To teatr OuLiPo-wskiego eksperymentu anoulipismesynthoulipisme, czułego przecież, choć bez pardonu performowanego, zagarniania kanonu, bicia go i rozbicia, by móc spojrzeć w przyszłość. Teatr spojrzeń i zmian, rozbić i zbudowań, czytań i nieczytań – gdzie można grać sobą, na sobie i na instrumencie.

Intersemiotyczna partytura Bukowskiego, Kawalca i Blecharza jest bowiem i przecież, mniej lub bardziej oczywiście, czuwaniem i pobudką, Wake A/Wake, dramatem czekania na zmianę, która wyrwie z marazmu narracji ulanych po grdykę w gładkie, symetryczne pulpy fikcji, Fake. Dla zmęczonych powagą utraty miejsca tego i narodu, habitusu rozdartego przez nienawistnie sączący się jad pogardy dla wszystkiego, co Inne, Innością swoją zachwycone i ją performujące. To partytura potencjalności srogo, ale i czule spoglądająca w przeszłość narodu polskiego, za bardzo polskiego, momentami zaskakująca krystalicznie trafnymi frazami słów i nut, znaczeń wybrzmiewających jak batem batożyć trzeba by żyć.

Potencjały te możliwe bywają i są tylko i tylko wtedy, gdy wchłoną i przetrawią je ciała, aktorskie idiosynkrazje, głosowe i cielesne, męskie i kobiece, tworzące współ i wespół spektrum partytury możliwości. Kwietniewskiej udało się je przekroczyć, te swoje idiomy cielesne, uciekła do tego, czym dla mnie wcześniej była. Wiedziałam i nie wiedziałam, że to ona, jakże zaskakującym odkryciem była dla mnie ta aktorka w czerni jak noc i moc nosząca. Wbijająca się swą grą jak klinem w performujących aktorów męskich, ciałem przecież, bo nie słowem, frazą refreniczną, nie gładkim sloganem, głosząca manifest kobiety dla kobiet, kobietom i mężczyznom też. Jej gra jest batem by ba-to-żyć patriarchalne złogi słów ulanych w obsceniczne narracje linearnie nienawidzące wielopierśnych Wenus i androgynicznych Amazonek, groźnych i niezależnych, wymykających się batożeniu batem karzącego spojrzenia strażników zjełczałej normy. Ten bunt nut i głosek i ciał wspomaga, rozwija i wzmacnia znacząco, inne kobiece ciało grające, ciało „dyżurnej buntownicy” Janiczak i Rubina, ciało niosące w sobie i na sobie ciężar i lekkość ról Barbary i Rosemary – Staniec poznałam od razu, w jej ruchu bezruchu znaczącym, przecież tak bardzo i jak rzadko które z ciał zapoznanych aktorskich nadające się właśnie do performansu rozpadającej się komunikacji, cząstkowej, rwanej, rozerwanej na strzępy jak skrawki kostiumu aktorki. Gra Staniec jest drapieżna, stoi, kiwa się, faluje ciałem przy pulpicie nutowym, przyczajona do skoku, zachwycająco zwierzęca i zwierzęco, dziko, gwałtownie, wlewa swoje dźwięki i ciało w centrum, zawłaszcza je, anektuje i zmienia. Dezynwolturą przemieszcza i miesza znaczenia, rozbija i zbiera myśli, ramionami zagarniając przestrzeń nie jej przecież, ale właśnie jej się należącą jak każdej kobiecie-człowiekowi, człowiekowi po prostu, który żyć chce i nie chce już więcej batożyć i być batożonym, waląc głową w mur i szklane sufity. Ona dyryguje.

Jakże inna, obca i spoza, jest gra – jednakże pozornie cicha, wycofana milcząca długo za długo – posągowo upozowanego ciała Łopuszyńskiej, stojącej, siedzącej z boku i w tle. Wchodzi w centrum OuLiPo-wskiego eksperymentu – ewenementu słów i nut rozsypywanych jak konfetti – potężną frazą operowo modulowanego głosu. Choć w cieniu i z boku, jest i trwa mocną obecnością, fenomenem modulacji głosu rodzącego afekty i nastrój i strój, posągowo pozornie kształtowany. Gdy w finale wnosi swoją cielesność do centrum, tym centrum staje się sama i radośnie rozbija swój posąg, pozorną przecież posągowość swojego ciała, bawiąc się podrzucaniem, odrzucaniem i skrawaniem fraz i słów. Jest na zewnątrz i wewnątrz performansu złożonego z ciał skrawków, słów i nut rwanych i fraz falujących, w scenie finałowej zbieranych przez funkcjonalność pisania głosowego i wyświetlanych na tiulowych ekranach jak dublińskie ścieżki Ulissesa. Te uroczo sensu nieniosące rzędy wyświetlanych słów, nieudolnie wychwytywane przez czujniki maszyny dekodującej ludzki głos, układają się w pętle dróg, jakże nieoczywistych, przypadkiem rządzonych znaczeń słowotoku, wyreżyserowanej kakofonii powtórzeń przyspieszającej aż do utraty tchu, stłaczającej na ekranach słowa magmowe, przytłaczające i męczące show zdekonstruowanego logosu. Przeraża i zachwyca, że można. Że można pomyśleć świat inaczej, wypadnięty ze zużytej formy i projektujący możliwości i perspektywy, długo za długo nieznane, niedopuszczane, karane za chęć zaistnienia i bycia światem nowym. Księgą otwarcia umysłu.

fot. Natalia Kabanow | materiały Teatru Polskiego w Podziemiu

Męskie ucieleśnienia są i będą, trwają jako niezbędne przecież i nam. Reżyserowane kobiecym spojrzeniem, gestem Kalwat i performerek, męskie istnienia i ciała, podmioty i przedmioty męskich ciał brzmią, wybrzmiewają i grzmią grubą frazą autorytetu w panice. Często jednakże, i jakże pociągająco, bawią się refleksją auto, siebie wiwisekcją – uroczo, acz bezwzględnie konfrontowaną z wierzgającym poczuciem nieuniknionej straty. Utrata ta utratą władzy bycia logosu namiestnikiem i słowa rzemieślnikiem, jedynym twórcą Arystofanejskich fraz żabiej nowomowy: K/hoax, k/hoax, brekekekex! Wiedzą, znają i że rozpoznają dać znają, i wiedzą się dzielą by znali i inni niż oni męscy swoją męskością na skraju pychy, u bram otwarcia umysłu na świat nowy, nieznany, kobietą i mężczyzną na równi znaczony. Kosiński, Opaliński i Kujawski znaczą swoimi męskimi ucieleśnieniami o wiele więcej i za dużo chyba trochę, nie tutaj, nie ten czas wydaje się jest by być tak męskimi bardzo za bardzo. Kosiński i Kujawski grają wydaje się i narzuca tak bardzo, twardych szukaczy i poszukiwaczy tych sensów utraconych, sylab odklejonych od znaczeń, zbierając swe ciała wysokie w pozy zamknięte i obce, stanowcze męską stanowczością gestu uciszającego i narzucającego, bo tak chcą i wiedzą. To znają. Nawet jeśli, a zwłaszcza wtedy, gdy znają i rozpoznają cień zmiany, jakby się z nim zgadzają, tak jakby jednak i przecież tylko. Dlatego właśnie i niezaprzeczalnie wyraźnie, wyraziście aż nadto brzmi i faluje dźwięk produkowany ciałem Opalińskiego. Wielojęzyczny potok sączy się i jest wypluwany z męskiego ciała ciążącego ku zmianie, rozumiejącego cieleśnie i afektywnie to wszystko i niejedynie to właśnie, co logos totalizującej magmy gładkich aż nadto narracji zalewał, zaciemniał i z/niszczył. Piękny jest aktor pięknością swojej pozy zamiennej, innej i miękkiej. Silniejszej po wielokroć od twardych twardości męskości performowanej w sztywnych ciałach groźnych strażników bram umysłu. W zderzeniu trzech męskich instrumentów cielesnych, ciało Opalińskiego mediuje konieczność, niezbędność i krańcowość zmiany w aktorskim komunikowaniu się naprzemiennym, siebie i świat emitując ku przyszłości lepszej, być może, a może i nie.

Skrojona męskim umysłem Blecharza muzyczna kompozycja performansu, rygor narzucająca ciałom jej umykającym, głosom jednak jej się poddającym swobodnie i wirtuozersko, grana i rozgrywana jest rolą dwóch kobiet, artystek instrumentu tego właściwego znaczeniowo, semiotycznie obeznanego, acz wielce wieloznacznego. Grające na fletach poprzecznych, ich częściach, ustnikach, stroikach i któż wie czym jeszcze, Irzyk i Mikulska siedzą i przechadzają się lub ramują sceny niektóre swoimi ciałami poszerzonymi o instrument, skrawek, część jego często od korpusu oderwaną. Grają dźwięki i szumy, komponują frazy ludzkich oddechów społem z frazami dyszących, świszczących instrumentów, mgłę tworzą jakby z tych westchnień instrumentów zdekomponowanych, usiłujących nadążyć za wartkim potokiem ludzkich dźwięków równie zdekomponowanych słów-znaczeń.

Blecharz powraca i zawraca, de/komponuje, rozbija dźwięki istot ludzkich i nieludzkich, w nieustannym uścisku z pozamuzycznymi polami sztuki, kreatywności i wychylania się poza bezproduktywną oczywistość. Wystarczy przywołać i się odwołać, zważyć, jak bliska jest więź koncepcyjna i afektywna, w jego „Black Square. Sonata for keyboard and tape”, gdy różnicę robi i nią doskwiera – pobudza i budzi uśpione neurony zadowolonej wiedzy – konwergencja sztuk wszelakich przez ciała performerek kobiecych i kolektywnych z Teraz Poliż. Z lubością zlizujące lukrowe narracje tabuizujące kobiecość aktywną i człowieczą, aktorki kolektywu grały, ciałami, taśmami i klawiszami tymi taśmami klejonymi, obraz Malewicza i dramat Świrczyńskiej, punkt zero i absurd, dźwiękową rzeźbę ambientu krańcowości i początku, momentu ruiny znaczeń, rozpadu formy skostniałej, a jednak dającej szansę otwarcia umysłu. Stałam, leżałam, dotykałam tej rzeźby w pozwoleniu na badanie, eksplorowanie i zmianę, doświadczając w przestrzeniach Komuny/Warszawa tego wszystkiego, co nie jest teatrem, a być powinno.

W hali Piekarni Blecharz i Kalwat wracają i komponują podobny fenomen, fundament, zjawisko teatru ambientalnego – performansu plam dźwiękowych z ciał się dobywających, przez ciała aktorskie produkowanych. Kompozycja ta, pozornie chaotyczna, z chaosmosu rygorystycznie jednak zaplanowanego nieporządku się wywodząca, pędząca na nas i nas zwodząca, cofająca się w propozycji nieskończenie licznych perspektyw i znaczeń tych perspektyw pozbawiona, asamblażem słów, dźwięków, ciał i muzyki będąca. To najlepsza, najtrafniejsza i najbardziej przejmująca, głęboko, do dna, wciągająca emanacja tekstu Joyce’a.

Nie jest pierwszą i nie jedyną przecież Kalwat z Blecharzem razem próba sięgająca po tren ten irlandzki, irlandzkością, dublińską znaczony aż nadto. Buszewicz już zrobił prezent taki, właśnie za Joyce’m i dla niego, w filmie teatrem skażonym, będącym cząstką wyrwaną ku chwale zielonej Joyce’a ojczyzny. I właśnie to, irlandzkość tej o/powieści wybrzmiewa i gra i rozgrywa przestrzeń Piekarni kompozycją fal dźwiękowych, tak jak przypływ i odpływ fal Morza Irlandzkiego, tego ponurego i szarego, jakże pociągającego cudu Północy, który na plaży Dumhach Thrá dnia każdego, nieustannie i pracowicie, od nowa zasłania i odsłania swoje dno, co dzień inne. Każdego dnia ujawnia nowe możliwości istnienia i nieistnienia, gdy można wejść stopą suchą daleko w to morze nagie dnem odsłoniętym, bezwstydnie błyszczącym i pofałdowanym, by tam zostać: zanurzyć się w powracającą falę i nie być już lub być już inaczej. Taka jest o/powieść Joyce’a i taki jest spektakl Kalwat.

Precyzyjny, twórczy, skupiony, wymagający, odświerzający tak bardzo i tak dalece jest też performans ten po prostu radosny. Jest zabawą i grą, poważną i mniej jakby poważną jednak, sensotwórczą i znacząco bez-sensowną w rozumieniu semioz tych kontentnych, już niechcianych. Zabiorę wam, podbiorę wam tę radość tym tekstem tak bardzo pragnącym być radosnym doświadczeniem spotkania z nowym, z tą zmianą dobrą i konieczną, z teatrem sensu stricto, by jeszcze silniej uwikłać się w paradoksy języka. Pozbawiam was imion, dzielonych z nami pospolicie w jedni istnienia i zostawiam znaki nazwisk by znać i rozpoznać można umysły i ciała projektujące dla nas i dla was przecież też księgę otwarcia umysłu.

Twoje dzieci weszły do siedzib, ho, twój chów już pod echem habitaty. Naród strasznie roście, koniec nabożeństwa i walić stąd, Panu dzięki, szefo gra. Zamknąłeś bramy do siedzib swoich dzieci i wystawiłeś przy nich swoje straże, są tam Garda Didymys i Garda Domas, aby dzieci twoje mogły czytać w księdze otwarcia umysłu na światło i nie błądziły w ciemności zapadłej po twojej myśli bez składu jak w nomacie pod ochroną owych strażników, twoich wieszczańców, cherryboyni są chirrybaj, mają kerrybomy i grubemyki, Zmów-Modlitwę Timothy i Zmyk-na-Koję Tom.*

 

* Fragmenty z powieści Jamesa Joyce’a na podstawie wydania: James Joyce, Finneganów tren, tłum. Krzysztof Bartnicki, Ha!Art, Kraków 2012.

„Finnegans W/Fake”
Reżyseria: Katarzyna Kalwat
Tekst / Adaptacja tekstu w oparciu o improwizacje aktorskie i muzyczne: Beniamin Bukowski / Kamil Kawalec (Żółć)

Muzyka: Wojciech Blecharz
Scenografia, kostiumy: Anna Tomczyńska
Instalacja multimedialna: Anna Tomczyńska, Maciej Powała

Obsada: Cezary Kosiński, Igor Kujawski, Agnieszka Kwietniewska, Monika Łopuszyńska, Michał Opaliński, Karolina Staniec
Flety: Gabriela Irzyk, Małgorzata Mikulska

Premiera: 11.11.2022
Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia we Wrocławiu
Teatr Polski w Podziemiu