Lekturę książki Anny Wylegały „Był dwór, nie ma dworu” rozpoczynałem pełen oczekiwań, wszak temat reformy rolnej to biała plama polskiej pamięci kulturowej, społecznej i historycznej. Autorka bardzo trafnie rozpoznała więc, że jest to ciekawy obszar badawczy[1]. Lekturę rozpoczynałem tym bardziej zaintrygowany, że temat ten jest mi nieobojętny. Jestem pochodzącym ze wsi „metachłopem” – aby użyć tego samookreślenia, które ukuł Wojciech Burszta i które w swych pracach o chłopskiej pamięci kulturowej twórczo rozwija i propaguje Jan Wasiewicz. Nie ukrywam, oczekiwałem, że będzie to książka w jakimś stopniu skierowana do mnie. I taką się okazała, choć w nieoczywistym sensie.
Książka Anny Wylegały lokuje się w popularnym dziś nurcie studiów nad pamięcią (memory studies), a dyscyplinarnie łączy pracę badaczki społecznej odwołującej się do metodologii badań jakościowych z odniesieniami do pola badań historycznych. To ciekawy naukowo punkt wyjścia. Jednakże ta perspektywa naznaczona jest przynajmniej dwoma niebezpieczeństwami – które nazwę i dookreślę za chwilę. Uprzedzając wniosek, ze smutkiem stwierdzam, że obu nie udało się Wylegale uniknąć.
Jak wskazuje śródtytuł, pierwsze niebezpieczeństwo wiąże się z metodologią opartą o wywiady i bycie w terenie. Przyznam, że jako filozof oraz badacz z zakresu studiów nad nauką i techniką[2] zawsze z dużym szacunkiem podchodzę do tekstów opartych na badaniach, rozumiem wysiłek konieczny, by dokonać przekładu „świata” na „słowa”. Co więcej, bliska mi jest perspektywa teorii aktora-sieci (ANT), w której dane pochodzą z terenu, a spotykani aktorzy są najważniejsi; badacz ma podążać ich śladem. Taka perspektywa to dobry trening dla filozofa obcującego zwykle z teorią w warunkach sterylnych. Tyle tylko, że opieranie się wyłącznie na „terenie” może zwodzić na manowce. Wiemy, że nie powinniśmy zbytnio ufać swym informatorom. Owszem, mamy obowiązek przedstawić ich wypowiedzi i na ich podstawie zrekonstruować zakładane przez nich poglądy, światy życia, horyzont metafizyczny et cetera. I tę część pracy Wylegała wykonała dobrze: zgromadziła spory materiał, przeprowadziła wiele wywiadów, starała się wniknąć i zrekonstruować „opowiadane światy”. Ale to dopiero połowa zadania, jako że świat życia i perspektywy naszych rozmówców z definicji wyrażają prawdę cząstkową, z konieczności usytuowaną. W tym punkcie zaczynają się trudności. W swych badaniach zajmuję się kontrowersjami naukowo-społecznymi, z szczególnym zainteresowaniem ruchami antyszczepionkowymi – spotkanie z badaczkami i badaczami tych ruchów uczuliło mnie na to niebezpieczeństwo. Kilkukrotnie wszedłem w kurs kolizyjny z kilkoma z tych badaczy, którzy odtwarzając poglądy i światy życia uczestników ruchów antyszczepionkowych, równocześnie domagali się, aby traktować owe poglądy jako równorzędne, alternatywne w stosunku do ustaleń medycyny opartej na faktach (evidence based medicine). Badacze ci stawali się nieświadomymi rzecznikami swoich badanych.
Podobnie stało się niestety w omawianej książce. Widać to szczególnie w wywiadach z rodzinami ziemiańskimi. Autorka, mówiąc kolokwialnie, kupuje ich opowieści – choć, jak sama zauważa, bywają one niespójne – niespecjalnie dociekając, jaki był stan faktyczny[3]. Najmocniej kłuje to czytelnika w oczy w rozdziale pierwszym „»Pan już nie jest dziedzicem«. Koniec (ziemiańskiego) świata”. Przyjmując perspektywę rodzin ziemiańskich, równocześnie nie oddaje się głosu tym, którzy reformę wprowadzali. Nie ma wywiadów z zaangażowanymi peperowcami, działaczami komunistycznymi. Poznajemy „zmierzch ziemiaństwa”, ale już nie „świt komunizmu”. Oznacza to, że zniknięciu w książce ulega cały ideologiczny kontekst reformy rolnej. Nie musimy podzielać, ba, możemy potępiać projekt komunistyczny, ale warto jednak oddać, że dla wielu osób po wojnie był on ważny i politycznie, i światopoglądowo. Autorka wspomina co prawda w kończącej tekst nocie metodologicznej, że na nieobecności w książce wykonawców reformy złożyły się dwa powody: po pierwsze, nie chciała ona odwoływać się do tzw. perpetrators studies i używać kategorii „sprawcy”; po drugie, fakt, że relacje wykonawców reformy były nacechowane ideologicznie i propagandowo.
W kontekście pierwszego intryguje mnie, że autorka równocześnie nie przedstawiła osób wprowadzających reformę, chłopów uczestniczących w parcelacji ziemi nie tylko jako wykonawców („sprawców”), ale także jako ofiar zbrojnego podziemia (tzw. żołnierzy wyklętych). Przecież zachowały się doniesienia o zabijaniu geodetów, działaczy czy wreszcie chłopów, którzy ziemię w wyniku reformy uzyskali[4].
Powód drugi, czyli wskazanie przez autorkę, że relacje wykonawców reformy były nacechowane ideologicznie, zaś nie chce ona się zajmować propagandą (s. 338), także jest frapujący. Intryguje mnie to, że propagandy i ideologii nie zauważyła Wylegała ani w wypowiedziach ziemian, ani kleru katolickiego. Co więcej, uciekając od zmierzenia się wprost z kwestią zakładanych i podzielanych założeń ideologicznych, autorka nie uniknęła uwikłania w tę tematykę – tyle tylko, że stało się to nieświadomie. Bo jak inaczej rozumieć pojawiające się w książce sformułowania, takie jak: „kacapy”, „szabrować”, „barbarzyńcy”, „motłoch”, „tzw. komisarz, dobroduszny chłopczyna lubiący pić bimber”, „służba była rozagitowana”? To chyba nie język neutralny, przejrzysty i nienacechowany ideologicznie. Propagandowi i ideologiczni są jednak w perspektywie autorki jedynie komuniści, reszta aktorów lokowana jest w jakimś bliżej nieokreślonym ideologicznie miejscu. Także Kościół katolicki nie jest przedstawiony jako ważna instytucja władzy, która przez stulecia cementowała relacje klasowe na wsiach, lecz pojawia się sporadycznie w horyzoncie „religijności”. Jest to widoczne na przykład w momencie wspominania działalności Janiny Łempickiej, zabierającej dzieci z czworaków do znajdujących się w okolicy sanktuariów oraz Janiny Morstin organizującej Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej (s. 191 i dalsze). Akty te zostają przedstawione jako nieproblematyzowane dobro, wyraz opiekuńczości dziedziczek. Jednakże wystarczy sięgnąć do autobiograficznej powieści „Drewniany różaniec” Natalii Rolleczek, by przeczytać opis analogicznych wydarzeń (dotyczących lat 30. XX w.) z całkiem innej perspektywy – jako pokaz władzy i przemocy ze strony „dobroczyńców” oraz wyraz dominacji instytucjonalnej kościoła katolickiego.
Wynikać to może z obecnych w książce antykomunistycznych uprzedzeń. Szczególnie widać to w używanym słownictwie: Wylegała, zapewne nieświadomie, konsekwentnie podążą drogą IPN-u i prawicowych publicystów, przejmując od nich rusycyzmy typu „sowieci”, „sowiecki”, „wojska sowieckie”; z jakiegoś powodu polskie słowo „radziecki” jest dla niej niewypowiadalne. Do tego bywa to użyte w rażących konstrukcjach – na przykład tytuł pierwszego podrozdziału brzmi „Czekając na barbarzyńców. Sowieci we dworze”. Chciałbym w tym miejscy zauważyć, że pojawiający się rzadko na kartach książki naziści przydomkiem barbarzyńców obdarzeni nie są[5], choć ich działania likwidujące klasę ziemiańską w Wielkopolsce są jednym z powodów tego, że autorka tego właśnie obszaru nie bada[6]. Innym przykładem jest używanie słowa „szaber”, gdy opisuje czy to chłopów, czy żołnierzy radzieckich. Nie neguję kradzieży, nie oczekuję, że autorka opisze je neutralnym sformułowaniem „gwałtowane przemiany w obrębie własności”, ale oczekiwałbym większej wrażliwości. Tym bardziej, że nie znajdziemy równie wyraźnych określeń dotyczących ziemiaństwa. Co więcej, w przypadku tych ostatnich autorka używa na przykład określenia: „Ziemianie tracą nie tylko dom rodzinny i ziemię, lecz także swój warsztat pracy, czyli gospodarstwo rolne” (s. 197). Jeżeli folwark-dwór był warsztatem pracy ziemian – czy chłopi w takim razie byli ich narzędziami? Jeżeli ziemia była warsztatem pracy ziemiaństwa, to dlaczego kto inny ją orał i miał ją wbitą pod paznokciami? Antykomunistyczny też jest klucz dobieranej literatury – często przywoływany jest nieneutralny politycznie Wojciech Roszkowski i jego teza o tym, że reforma rolna niewiele dała chłopom, nie znajdziemy właściwie w bibliografii literatury z nim polemizującej.
Dodatkowo problematyczny jest fakt, że większość wywiadów przeprowadzano w latach 2018–2019. Autorka nie komentuje nigdzie tego, jaki wpływ na deklarowane poglądy rozmówców mógł mieć fakt, że w tym okresie (trzy dekady po upadku PRL-u) rozmówcy ulegają wpływom silnej prawicowej hegemonii politycznej i intensywnie uprawianej prawicowej polityki historycznej. Opowieści o „dobrych dziedzicach” i wadze religii mogły być przefiltrowane przez antycypowane przez rozmówców oczekiwania. Tym bardziej, że w rozdziale siódmym, w którym opisane jest dzisiejsze przejmowanie części dworków przez potomków dawnych ziemian, zauważany jest lęk przed „powrotem dziedzica”. Nie wiem, czy analogiczne wywiady na temat reformy rolnej prowadzono w okresie PRL-u, ale chciałbym posłuchać, co ci sami rozmówcy mówili o niej wówczas. Czy używali języka, który operuje przywróconym przedwojennym imaginarium wraz z jego stosunkami władzy? Niestety autorka takiego pytania, które odwołałoby się do badań podłużnych, nie stawia[7].
Drugim niebezpieczeństwem, którego konsekwencje książkę dosięgnęły, jest jej lokowanie się w obszarze studiów nad pamięcią (memory studies). Jak wskazywał Enzo Traverso, a za nim Przemysław Wielgosz, studia nad pamięcią, koncentrując się na kategorii ofiary, równocześnie wymazują osie konfliktów, stawki, wokół jakich toczyły się walki, wreszcie często zamazują granicę między sprawcami a tymi, którzy zostali napadnięci[8]. Traverso skupia uwagę na konstruowaniu figury dwóch totalitaryzmów, dzięki której wymazana zostaje cała antyfaszystowska, prowolnościowa, lewicowej proweniencji walka. Jeżeli skupimy się na ofiarach, wtedy przestajemy dyskutować o tym, które walki był słuszne, a które nie; o tym, czy w niektórych wypadkach można prowadzić sprawiedliwą walkę (np. o zniesienie tyranii, niewolnictwa, rasizmu, kolonializmu). Traverso przekonująco wskazuje, że pole studiów nad pamięcią naznaczone jest, używając określenia Kornelii Sobczak, „nędzą symetrii”.
Widać to niestety także w omawianej książce. Przykładowo: gdy przytaczane są wspomnienia ziemianina Franciszka Starowiejskiego, który „pamięta, że gdy już po przejściu frontu jego ośmioletni kuzyn zwrócił się do szofera po imieniu, »Bernardzie«, ten odparował, że teraz już nie ma Bernarda, jest »Pan Bernard« – »nastąpiło przekroczenie społecznej granicy«” (s. 34). Wylegała pozostawia te wspomnienia bez komentarza, co oznacza w praktyce oddanie narracji Starowiejskiemu. Tymczasem przytoczony fragment ma znaczenie fundamentalne: oto po raz pierwszy szofer może zawalczyć, z powodzeniem, o uznanie i stać się pełnym podmiotem. Zauważmy, że we wspomnieniach ośmioletni paniczyk używa formuły „ty” wobec dorosłego mężczyzny; analogiczny językowo zabieg był stosowany na południu USA, tam często w wersji radykalniejszej, gdyż biali, w tym często dzieci, mogli wobec afroamerykańskich mężczyzn używać określenia „chłopcze” (boy)[9].
Innym przypadkiem takiej symetryzacji jest sformułowanie ze strony 244, gdzie wskazane przez autorkę ograniczenia dotykające dzieci chłopskie (zakazy przestrzenne, np. wchodzenia do parku czy pomieszczeń dworu; zakaz utrzymywania kontaktów z tymi z dworu etc.) zostają zsymetryzowane uwagą, że „[c]o ciekawe, izolację pamięta też większość dzieci ziemiańskich, […] oni nie chodzili do czworaków, dzieci z czworaków nie przychodziły do nich”. Ciekawe, czy autorka odważyłaby się na podobny symetryzm, gdyby chodziło o apartheid w USA czy RPA.
Innym, przynajmniej dwukrotnie pojawiającym się przykładem symetryzmu jest przyrównanie „szabru”, kradzieży dokonanej przez chłopów (i żołnierzy radzieckich) do zaboru mienia żydowskiego (w tym tego z gett) (np. s. 54). W takim ujęciu zarówno ziemiaństwo, jak i Żydzi stają się ofiarami historii. Jest to zabieg o tyle niepokojący, że wymazuje całość relacji władzy i uwikłań przedwojennych. Wymazaniu ulega fakt, że ziemiaństwo stanowiło najbardziej uprzywilejowaną klasę w II Rzeczpospolitej, w której panował (szczególnie po śmierci Józefa Piłsudskiego) państwowo legitymizowany antysemityzm – z gettami ławkowymi, pobiciami czy osadzeniem Leona Pasternaka (komunisty pochodzenia żydowskiego) w obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej za wiersz „Pieśń o hańbieniu rasy”. Intryguje mnie też, objawiające się nie tylko w świetle tej kwestii, ale także w całej książce, skrajnie liberalne, ekonomiczne pojmowanie własności. Zabór własności staje się złem podstawowym, które usuwa z horyzontu inne wartości (takie jak sprawiedliwość historyczna). Ciekawe, że przejmując się utraconym majątkiem ziemian, autorka nie zastanawia się nad kwestią wypłat odszkodowań za cały okres pańszczyzny lub zwrotu utraconych (czytaj: nieuzyskanych) wówczas przez chłopów zarobków. Postulat ten był wszak podnoszony w dyskusjach toczących się wokół dziedzictwa pańszczyzny – w tym kontekście wyraźnie wybrzmiały stanowisko Piotra Kozaka czy głos partii Razem w sprawie zwrotu pieniędzy Czartoryskim za obraz „Dama z gronostajem”[10]. W takim ujęciu reforma rolna nie jest „utratą własności przez ziemian”, lecz spóźnioną, zapewne niedoskonałą, często niezbyt sprawiedliwą wypłatą zaległych poborów.
Zatytułowałem tę recenzję „A czego nie ma, tego nie ma”, gdyż to sformułowanie wydaje się oddawać najmocniej nakreślony przez autorkę rys omawianej książki. Zostaje ona bowiem przytłoczona czymś, co nazwę „materialnym dowodem słuszności”. Pojęcie to konstruuję na wzór „społecznego dowodu słuszności”, czyli uznania, że coś jest prawidłowe na podstawie tego, iż istnieje jako powszechnie podzielany pogląd. W przypadku materialnego dowodu słuszności uznajemy rację tych, za którymi stoi materialna infrastruktura wspierająca ich swoją ukrytą hegemoniczną mocą. W swych badaniach używam często określenia „obiekty ontohegemoniczne”, czyli takie, w których kondensują się relacje władzy, relacje hegemoniczne. Mogą one zatem działać jako swoisty akumulator, kondensator – promieniują, oddają energię, oddziałują, tworząc aurę władzy i hegemonii. Dwory, ich wystrój, kultura materialna ziemiaństwa dobrze spełniają warunki, aby być zdefiniowane jako tego typu obiekty. W książce Wylegały ich oddziaływanie widać już na poziomie tytułu. Reforma rolna zostaje ramowana w większości książki jako historia upadku, ubytku, podziału, rozpadu. Nawet jeśli, co zrozumiałe, dyskutowana jest kwestia nabywania przez chłopów podzielonej uprzednio ziemi – ma ona wydźwięk przede wszystkim negatywny: że dostali tej ziemi zbyt mało albo nie mogą się z niej utrzymać. Po całej książce rozsiane są obficie opisy utraconych dóbr, dworków, kolekcji mebli, książek. Nostalgia za przedmiotami ziemiańskiej klasy próżniaczej wydaje się niewolić autorkę. Jest to w pełni zrozumiałe – aby tak się nie stało, musiałaby poważnie zrewidować swoją metodologię, to znaczy przestać ufać terenowi. Powracamy więc do niebezpieczeństwa pierwszego. Teren bowiem mówi o tym, co jest, a trudno z niego wydobyć to, czego nie ma. Wyparte krzywdy, ukryte traumy nie wyjdą na jaw w wywiadzie (o ile nie ma on charakteru psychoanalitycznego). Podobnie przechadzka po okolicy dawnego dworu nie pozwoli zobaczyć przedwojennych bosych nawet zimą stóp, niedożywionych dzieci, dzielonej na czworo zapałki czy jajka, które często było jedyną chłopską walutą. Książka Wylegały w dużej mierze rekonstruuje to, co jest, co widać. Czego nie ma – tego nie ma. Nie ma więc przedwojennych trzech milionów bezrolnych chłopów, nie ma strajku chłopskiego z 1937 roku, nie ma chłopskiego antyklerykalizmu. Żal nad rozpadniętym dworem jest łatwy – sam czuję się zaszantażowany takim materialnym dowodem słuszności. Jak wydobyć równocześnie powidoki i widma tych, co mieszkając kątem, stłoczeni w jednej izbie, często bez toalety i komina, nie zostawili śladu po tym, że nie zostawili śladu? Brak ten doskwiera tym bardziej, że autorka cytuje świetny artykuł Jana Wasiewicza zatytułowany „Gdzie jest miejsce chłopów w pamięci zbiorowej Polaków? Przypatrując się pewnej fotografii”. Wasiewicz wprost podejmuje w nim kwestię nieobecności nieobecnego, analizuje fotografię z polowania, w której opisie z imienia i nazwiska wymienieni są tylko szlachcice i ziemianie, a stojący w tle chłop (?) pozostaje bezimienny. Podobnie dziś komunizmu nie ma w horyzoncie tego, co wypowiadalne – zarówno w dyskursie naukowym, jak i zapewne w wywiadach prowadzonych w latach 2018–2019.
Powyższe uwagi krytyczne wynikają z faktu, że bardzo chciałem tej książki. Temat jest ważny, a praca wykonana przez Annę Wylegałę i Małgorzatę Łukaniow była – raz jeszcze podkreślam – ogromna i imponująca. Co więcej, zgadzam się z konkluzją książki:
Tak więc pamięć o reformie rolnej ma na wsi wymiar zbiorowy, ale tylko pamięć o ziemiaństwie zyskuje wymiar publiczny, co być może w ciągu najbliższych dekad doprowadzi do tego, że ta pierwsza zaniknie. Zarówno reforma rolna, jak i poparcelacyjne dziedzictwo polskiej wsi pozostają domeną pamięci prywatnej. Nie należy, oczywiście, przesądzać, że się to nie zmieni – pamięć, i biograficzna, i zbiorowa, ma charakter procesualny, rezerwuar pamięci biograficznej o reformie jest zaś wciąż bogaty. Podobnie jak w przypadku wielu innych elementów doświadczenia historycznego polskiego społeczeństwa, ten konkretny wycinek pamięci może awansować i zostać włączony do pamięci zbiorowej; jak pisze Aleida Assmann, może z magazynu pamięci trafić na zupełnie nową wystawę. By jednak pamięć o reformie rolnej i dzieleniu pańskiej ziemi stała się pamięcią publiczną, musi być komuś potrzebna. Muszą pojawić się aktorzy pamięci, miejscowi lub zewnętrzni, musi zostać wykonana praca nad wyselekcjonowaniem użytecznych jej wątków. Tymczasem moje badania pokazują, że z wielu względów obecnie reforma rolna nie ma potencjału publicznego i nie nadaje się na bazę do budowania lokalnej tożsamości na wsi (s. 330).
Autorka nie problematyzuje jednak tego, dlaczego tak się stało. Dlaczego reforma rolna nie ma potencjału publicznego? Cóż, pewnie z tego samego powodu, dla którego żadna rozmówczyni ani rozmówca nie mówili z dumą, że byli w PPR/PZPR. Pewnie także dlatego, że autorka już na wstępnym etapie zbierania materiału uznała, iż pewnych źródeł, ze względu na ich ideologiczność i propagandowość, nie należy uwzględnić. Oczywiście, Wylegała zrekonstruowała stan pamięci i dyskusji wokół reformy rolnej za okres, w którym prowadziła badania. Zrekonstruowała świadomość potoczną i odpowiadające jej rezerwuary pamięci. I zrobiła to dobrze. Nie zauważyła jednak, że jednocześnie dokonała rekonstrukcji dominujących dziś ram hegemonii kulturowej[11]. Gdy bezkrytycznie przywoływała Wojciecha Roszkowskiego, nie zauważyła, że autor popularnych podręczników historii był jednym z twórców jej kształtu. Gdy pisała o szabrze i złodziejstwie, nie poddała pod dyskusję tego, jak zakładane przez nią pojęcie własności jest uwikłane w aktualny, kapitalistyczny i neoliberalny układ hegemoniczny. Po lekturze tego właśnie można żałować – że nie udało się zrównoważyć tego, co w książce jest tym, czego w niej nie ma.
Książka „Był dwór, nie ma dworu” to bardzo dobry opis pogrzebu reformy rolnej w polskiej świadomości i pamięci kulturowej. Szkoda tylko, że tak mało dowiadujemy się o tej, która umarła. I jaka była „za życia”.