Sekcją dostarczającą widzom najwięcej wrażeń podczas festiwalu w Berlinie jest jak zwykle konkurs główny, w którym tym razem możemy obejrzeć osiemnaście całkowicie różnych filmów. Dodatkowe emocje w tym roku budzi również jury pod przewodnictwem Meryl Streep, gdyż w jego składzie znalazły się między innymi polska reżyserka Małgorzata Szumowska (Srebrny Niedźwiedź w 2015 roku za „Ciało”), aktorka Alba Rohrwacher („Jestem miłością”, „Samotność liczb pierwszych”, „Cuda”) oraz Clive Owen, czyli niezwykle charyzmatyczny, a przy tym beznadziejnie uzależniony od kokainy chirurg z serialu „The Knick”. Warto zwrócić uwagę na to, że przy doborze członków jury zachowano zasadę parytetu, dlatego też zasiadają w nim trzy kobiety oraz trzech mężczyzn. O Złotego Niedźwiedzia walczy również polski obraz „Zjednoczone stany miłości” w reżyserii Tomasza Wasilewskiego (znanego z filmu „Płynące wieżowce”), który będzie miał swoją międzynarodową premierę w najbliższy piątek.
Jak zawsze w berlińskim konkursie najwięcej uwagi skupiają na sobie filmy społecznie zaangażowane i to właśnie one mają niezwykle duże szanse na nagrody. Ich niezwykła aktualność sprawia, że z łatwością zostawiają daleko w tyle klasycznie zrealizowane obrazy dotyczące problemów ludzkiej egzystencji, takich jak „L’Avenir” z doskonałą kreacją Isabel Huppert, która wciela się w rolę borykającej się z przeciwnościami losu profesorki filozofii oraz „Quand on a 17 ans” – wnikliwa analiza bycia pomiędzy, rozdarć i rozterek dojrzewania w reżyserii André Téchiné czy też różnorodne eksperymenty formalne (jak „Cartas da guerra” – portugalski film w formie listów wysyłanych z wojennego frontu).
Nie sposób przejść obojętnie obok bardzo dobrze zrealizowanego dokumentu „Morze w ogniu” („Fuocoammare”, reż. Gianfranco Rosi). Twórca „Rzymskiej aureoli” (2013) portretuje tym razem codzienne życie Lampedusy – niewielkiej, włoskiej wyspy o powierzchni zaledwie 20 kilometrów kwadratowych leżącej na szlaku, którym do Europy docierają imigranci z Afryki oraz Bliskiego Wschodu. Włoski reżyser nie tylko podejmuje aktualny i kontrowersyjny temat, lecz również posługuje się niezwykle sprawną narracją. Jednym z bohaterów tej wzruszającej opowieści jest dwunastoletni Samuele uczący się życia – obserwujemy jego zabawy, wizyty u lekarzy, naukę pływania na łodzi i języka angielskiego. Młodzieńcze oczekiwania, intensywne pragnienie życia oraz chęć pokonywania wyzwań zostają skonfrontowane z nadludzkimi wysiłkami imigrantów, wiążących swoje nadzieje z nowym, lepszym życiem w Europie. Lampedusę zamieszkują głównie rybacy, a ich codziennością jest wyławianie tego, co przynosi im morze, dlatego ratują również ludzi, których znajdują u swoich brzegów. Warto dodać, że data premiery „Fuocoamare” zbiegła się z instalacją chińskiego artysty Ai Weiweia, który pokrył kolumny berlińskiego Konzerthaus czternastoma tysiącami kamizelek ratunkowych, pochodzących z wyspy Lesbos. Niepotrzebne już imigrantom kamizelki zostały zebrane i umieszczone w centrum Berlina, co pokazuje ogromną skalę udzielonego ratunku, a jednocześnie liczbę nowych mieszkańców Europy.
Kolejnym poruszającym i zarazem kontrowersyjnym obrazem są „24 tygodnie” („24 Wochen”, reż. Anne Zohra Berrached), który opowiada historię małżeństwa, spodziewającego się drugiego dziecka. Gdy Astrid (w tej roli znakomita Julia Jentsch) dowiaduje się, że oczekiwane przez nią dziecko urodzi się z poważnymi wadami serca i zespołem Downa, początkowo stara się zaakceptować tę trudną diagnozę. W miarę upływu czasu jednak kobieta zaczyna mieć wątpliwości dotyczące wspólnej przyszłości, życia chorego dziecka oraz rozwoju własnej kariery. Sama staje przed ciężkim moralnym dylematem, wreszcie podejmuje decyzję, którą komplikuje fakt, że jest osobą publiczną (prowadzi program telewizyjny), a jej życie jest nieustannie obserwowane. Astrid uznaje, że jej dziecko będzie wiodło nieszczęśliwe i pozbawione jakości życie, dlatego decyduje się na aborcję w szóstym miesiącu ciąży, co jest legalne w Niemczech, jeśli dziecko posiada wady genetyczne.
Niemiecka reżyserka, która na konferencji prasowej przyznała, że sama przeprowadziła zabieg usunięcia ciąży, bardzo wnikliwie przygląda się rozterkom matki oraz przedstawia aborcję jako trudny, lecz nieunikniony proces żałoby, rozstawania się z ukochanym dzieckiem. Berrached doskonale poradziła sobie z niezwykle ciężkim tematem, a jej film stanowi głos w publicznej debacie o późnej aborcji, o której zazwyczaj się milczy.
Tematyka społeczna obrazów pokazywanych w konkursie głównym nie wyczerpuje artystycznych możliwości twórców. „Borys bez Beatrycze” („Boris sans Béatrice”) Denisa Côté jest bez wątpienia najlepszym filmem w karierze tego kanadyjskiego reżysera, znanego między innymi z nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem „Vic + Flo zobaczyły niedźwiedzia”. Tym razem Côté wprowadza nas w doskonale sterylny świat Borysa Malinowskiego, wymuskanego pod każdym względem, bogatego człowieka sukcesu, który na pierwszy rzut oka posiada wszystko. Wkrótce jednak okazuje się, że jego żona (minister w rządzie Kanady) jest przykuta do łóżka, gdyż cierpi na dziwną i nieuleczalną depresję. Borys, szukając sposobu, aby uzdrowić swoją żonę, spotyka tajemniczego mężczyznę (doskonały Denis Lavant), który twierdzi, że zna przyczynę jej choroby.
Reżyser nieustannie balansuje pomiędzy realizmem magicznym a niesamowitością i zagadkowością znaną choćby z kina Davida Lyncha. Natomiast tworzony przez niego świat czerpie z estetyki martwej natury, która doskonale nadaje się do przedstawienia życia pozbawionego treści, lecz jednocześnie niepozbawionego wysublimowanego smaku. Côté, mnożąc zabiegi formalne, niemalże żonglując nimi, naigrawa się z kina czystej formy. Jego znakomity i przeestetyzowany obraz nie jest wcale, jak mogłoby się wydawać, filmową wydmuszką, lecz głęboko przemyślaną krytyką społeczną. Być może udanym przepisem na zdobycie Złotego Niedźwiedzia jest połączenie kina formalnego i społecznie zaangażowanego? Bez wątpienia kanadyjski reżyser osiągnął mistrzostwo w łączeniu tych dwóch odrębnych konwencji. Udało mu się stworzyć filmową, estetyczną ekstazę formalną, okraszoną niebanalnym morałem, a przy tym każdy kadr w humorystyczny sposób zdaje sobie sprawę z własnego dydaktyzmu.
Obraz Côté może jednak nie spodobać się każdemu, gdyż niesie dużą dawkę pewności siebie, która może być odebrana jako pretensjonalność czy nawet arogancka bezczelność, cechujące też głównego bohatera. Miejmy jednak nadzieję, że jury doceni filmową wirtuozerię Kanadyjczyka, który stara się przekazać – co prawda w dość dziwny i zagadkowy sposób – uniwersalną prawdę. Tytułowy i jednocześnie metaforyczny „Borys bez Beatrycze” jest dokładnie tym samym, co egzystencja pozbawiona radości życia. Dlatego zamiast pytać, czy można o szczęściu w kinie opowiadać w inny sposób inny niż baśniowy, bądźmy po prostu częścią tej baśni, a w drodze wyjątku po prostu oglądajmy dobre filmy – to jedna z dróg do życia szczęśliwego.