Nr 3/2025 Na moment

Donald Trump nie istnieje

Kacper Rydzewski
Społeczeństwo Film

On nie istnieje. Istnieje za to jego ślad węglowy. Trump Tower. Czerwone czapeczki. Istnieją jego wyborcy, choć dobrze ukryci przed radarami amerykańskich sondażowni. Jest zasilany reakcyjnym mitem popkulturowy fenomen. I – jak to w showbizie – jest pewna medialna fikcja.

Dyskretny urok niepowagi

Powaga przede wszystkim jest fałszywa, nie jest realistyczna, nie odpowiada obiektywnej rzeczywistości świata […]. Realna rzeczywistość jest materialno-cielesna […]. Tutaj we wszystkim jest harmonia, tutaj wszystko się odnawia, wszystko rośnie, wszystko staje się większe, wszystko staje się lepsze, tutaj wszystko jest wesołe, tutaj nie ma miejsca dla ponurej powagi. To, co wesołe, jest prawdziwe, a prawdziwe – wesołe.

Michaił Bachtin, „Uwagi o śmiechu (z notatek do książki o F. Rabelais)” (tłum. Bogusław Żyłko)

Kino i telewizja w zasadzie stworzyły Donalda Trumpa. Oczywiście na samym początku był odziedziczony kapitał finansowy, ale nie wystarczyłby do wygrania walki o reelekcję. Od raczkowania w biznesie do roli ojca narodu nie prowadzi przecież żadna prosta droga. O tym w końcu opowiada cały „Wybraniec” Alego Abbasiego. W wyścigu o prestiż najważniejsze jest to, żeby nie przyznać się do porażki. W końcu ci się uda, choć na początku musisz się raz albo ze dwa wypierdolić. Będą się z ciebie śmiać, ale wtedy wystarczy wszystkich przekonać, że nic takiego nie miało miejsca. Jeśli nikt nie wierzy w Dzwoneczka, Dzwoneczek umiera. I w drugą stronę.

Trudno nie wierzyć w gościa, który regularnie pojawia się na ekranach kin i telewizorów. Zwłaszcza że ochrzczony jego nazwiskiem wieżowiec faktycznie góruje nad maluczkimi przechodniami Piątej Alei. Jeśli twórcy chcieli wykorzystać przestrzeń Trump Tower (albo innej jego posiadłości) w swoim filmie, zobowiązani byli uwzględnić w scenariuszu samego Trumpa. Stąd liczne cameo na przestrzeni lat 90. i 00. Biznesmen wyskakiwał tu i tam, udzielając rad („Kevin sam w Nowym Jorku”) czy mocą autorytetu konsekrując postać Bena Stillera na ikonę męskiego modelingu („Zoolander”). Pojawiał się jako mentor, specjalista od zarabiania pieniędzy. Nawet jeśli go krytykowano, traktowany był raczej z przymrużeniem oka. Pojawiał się gdzieś w połowie drogi między „na żarty” a „na serio” – w tej szarej strefie, w której wymościł się przez lata.

Dlatego jego następnym wcieleniem okazała się rola prowadzącego reality TV show – „The Apprentice” (2004–2017). W formacie, w którym granica między rzeczywistością a fikcją nie pełni tak ważnej funkcji, jak walory rozrywkowe, Trump kwitł. Siarczyste you’re fired miało moc rozbijanych przez Magdę Gessler talerzy – nie trzeba było sympatyzować z samym gestem, żeby cieszyć się dźwiękiem tłuczonej ceramiki. Zwłaszcza że to przecież nie jest real, tylko jakaś jego wykrzywiona wersja. To w końcu nieprawda.

Kiedy więc media ogłosiły, że Trump będzie się ubiegał o prezydenturę, trudno było uwierzyć, że to tak na serio („to chyba jakiś żart!”). Reakcja liberalnych mediów wyrażona została w rejestrach komicznych. Trumpem byli wtedy zarówno Alec Baldwin w „Saturday Night Live”, jak i Johnny Depp. Ten drugi na parę miesięcy przed wyborami w 2016 roku opowiadał w „Donald Trump’s The Art of The Deal: The Movie” (2016, reż. Jeremy Konner) – parodystycznym filmie obśmiewającym co bardziej ekscentryczne decyzje biznesowe Trumpa – jak ten ostatni, zachwycony w dzieciństwie monumentalnością Taj Mahal, postanowił dorównać jej rozmachowi na gruncie amerykańskim. Widzowie oczywiście wiedzą, że to marzenie znajdzie swoje zwieńczenie w jego plajtującym kasynie – Trump Taj Mahal w Atlantic City. Cały prześmiewczy trik jest prosty: opowiedzieć Trumpa jako ofermę. Typa, którego podziwiać mogą jedynie naiwni, wkraczający w nastoletniość chłopcy, okazujący się świetną publiką dla głodnego uwagi megalomana, oraz przerastający go kompetencjami (współ)pracownicy, zakłopotani jego głupotą i przytakujący mu, gdy zagrożony jest ich stołek.

Karuzela śmiechu kręciła się tak długo, aż demokratycznemu elektoratowi roześmiano się w twarz. Kiedy w 2016 roku Trump wygrał wybory, był to niemały szok. Oto się okazało, że zaraz obok Trumpa-ofermy istnieje inny Trump – ten, w którego wierzyły 63 miliony Amerykanek i Amerykanów i który miał mówić ich od dawna zagłuszanym głosem. Jeśli to błazen, to amerykański Stańczyk – ten, który mówi to, na powiedzenie czego innych zwyczajnie nie stać. Od tego momentu liberalnej stronie rzedła mina, a prześmiewczy charakter zaczął ustępować panice moralnej. Republikańskiego klowna trzeba jednak potraktować poważnie. Alec Baldwin wciąż pojawiał się w „SNL” w złocistej peruce, lecz bekę z Trumpa coraz bardziej zagłuszać będzie śmiech zebranych na jego wiecach. (Pytanie: czy można „śmiać się z góry” albo „śmiać się z dołu”?) Od 2016 roku formuje się opowieść o gościu z zewnątrz, który przyszedł wysadzić cały establishment od środka, a także pewna kontropowieść – przestroga przed tym, że siła eksplozji pochłonie całość amerykańskiej demokracji. Kontropowieść ta cztery lata później nasiąknie obrazami ataku na Kapitol.

Z pogardą i zrozumieniem

Zasada trzecia: choćby nie wiem co, nigdy nie przyznawaj się do porażki.
Roy Cohn w filmie „Wybraniec”

Od tego czasu o Trumpie powiedziano i napisano niemało. Wzbogacano jego postać o kolejne niuanse i przetrząsano jego biografię w celu lepszego jego zrozumienia. Zaczęto tworzyć język do samoobrony przed nim, kuto terminy mające pomóc nazwać cały fenomen. „Postprawda” została przez Oxford Dictionary okrzyknięta słowem roku 2016, a politolodzy i socjologowie prześcigali się w tworzeniu siatek pojęciowych tak szerokich, żeby tym razem nie przeoczyć znaczącego odsetka elektoratu.

To zainteresowanie Trumpem i jego wyborcami szczególnie wykazywały telewizja i internet – znacznie mniej kino. Na tle tej luki w kinematografii oraz zbliżających się wyborów prezydenckich w 2024 roku „Wybraniec” wyłaniał się niczym środkowy palec albo splunięcie na buty – niby gest prowokacyjny, ale ostatecznie nic niezmieniający. Kampania promocyjna próbowała sprzedać go jako dzieło mogące namieszać w wynikach wyborów, podczas gdy sam film ingerencją w polityczne „tu i teraz” był w ogóle niezainteresowany. Oczywiście kontrowersyjny jest już sam temat – rzecz dotyczy przecież człowieka, który w momencie premiery żarliwie ubiegał się o reelekcję, a więc naturalnie stała się narzędziem opozycyjnej kampanii – ale na poziomie treści jest to raczej niewinne zagranie na nosie czy pokazanie języka aniżeli forma sprzeciwu. Ostatecznie reżyserskie ambicje opowiedzenia uniwersalnej historii o uczniu przerastającym mistrza znalazły swoje odbicie w niskim zainteresowaniu ze strony silnie spolaryzowanej amerykańskiej publiczności. Film Abbasiego okazał się w Stanach Zjednoczonych box-office’ową porażką, a jego bohater wygrał walkę o reelekcję.

Ale nie w skuteczności siła „Wybrańca” ani nie o nią tu chodzi. Nie od dziś przecież wiadomo, że w Trumpa nie da się uderzyć obyczajowym skandalem. Film Abbasiego swoją moc zawdzięcza raczej umiejętnej grze z konwencją „od pucybuta do milionera” – konwencją, która w naturalny sposób zostaje obśmiana, skoro żadnego pucybuta nigdy tu przecież nie było. To trochę opowieść o Trumpie z użyciem estetyki, w której sam chciałby siebie ujrzeć: sex, drugs and rock’n’rolllivin’ la vida loca w stylu „Wilka z Wall Street” (2013, reż. Martin Scorsese). To w końcu także zupełnie inny Donald od tych, których dały nam dotąd kino i telewizja – zagubiony, momentami uroczo nieporadny; traktowany nie z góry, jako przedmiot lożowej szydery, lecz ze zrozumieniem, ale i nie bez sceptycyzmu. To gość z wielkim rodzinnym majątkiem, niepozbawiony rodzinnych problemów. Trump-człowiek, jak żywy.

Zbłądzona przepowiednia

Proud Boys, stand back and stand by!
Donald Trump do grupy supremacyjnych bojówek podczas debaty prezydenckiej w 2020 roku

Nowy Jork to w „Wybrańcu” niejako miasto-matka Donalda. Kiedy o większym wsparciu ze strony rodziców Trump mógł co najwyżej pomarzyć, Nowy Jork otwierał przed nim możliwości w postaci nocnych lokali pełnych szemranych typów pokroju Roya Cohna (Jeremy Strong), od których stopniowo wkuwał zasady gry. Podstawowym jej założeniem byłoby to, że biznes to walka, a polem bitwy jest ciągle zmieniająca się tkanka miejska. Kluczem do zwycięstwa zaś nie byłoby ostateczne odnalezienie się w niej, lecz brutalna ingerencja – nie dostosowywanie się do rytmu miasta, lecz wybijanie jego rytmu na własnym kolanie.

Zdaje się, że obraz Nowego Jorku, jaki proponuje Abbasi, znalazł swoją kontynuację w o parę lat starszym „Jokerze” Todda Phillipsa. Jednak tym razem miasto, które nie śpi, oglądamy raczej spod podeszwy wielkich biznesowych graczy. Reżyser „Kac Vegas” stworzył niejako rewers swojej flagowej serii o pijackich eskapadach uprzywilejowanych białych chłopów, którzy – jak mówił niegdyś Julek Płoski, argumentując za tym, żeby „Jokera” czytać jako kolejną część cyklu – „na szczycie wieżowca zbijają się kielichem, a potem srają pod siebie”. Z tym że niestety „to całe gówno musi gdzieś w końcu upaść”.

„Joker” zaczynał swój ekranowy żywot jako dzieło zainteresowane problemami tych podporządkowanych, używające postaci z mitologii komiksów DC wyłącznie jako punktu odniesienia. Superbohaterowie to niestety figurki silnie konserwatywne. Ich celem jest za wszelką cenę utrzymać obecny porządek, przez co niewidzialna ręka rynku i batarangi od lat dzielnie bronią interesów kapitału przed tymi, którzy zagrażają status quo. „Joker” – z bohaterem jako arcywrogiem człowieka o bezdennym portfelu, który samozwańczo wymierza sprawiedliwość na ulicach Gotham – był więc idealną okazją do tego, by wykorzystać potencjał superbohaterskiego imaginarium do opowiedzenia o kryzysach tego indywidualistycznego, neoliberalnego układu, w którym funkcję opiekunów ludu pełnią ludzie o wrogich mu interesach.

Przyświecająca filmowi Phillipsa ambicja stworzenia społecznego komentarza – zaadresowania fatalnych warunków życia i jeszcze gorszych warunków zatrudnienia, problemu obumierającego sektora usług publicznych, zalewających ulicę śmieci, powiększających się dysproporcji majątkowych oraz wzrastającej wprost proporcjonalnie przestępczości – spełniła się raczej średnio. Dało się odczuć, że „Joker” staje się więźniem własnych metafor: zaburzenia Arthura Flecka (Joaquin Phoenix), mające desygnować opłakany stan ochrony zdrowia, prędko zaczęły po prostu żerować na lęku przed osobami psychicznie chorymi, a rzekoma rewolucyjna zmiana okazała się tylko pętlą bezproduktywnej przemocy, prężeniem muskułów i pustym gestem obywatelskiej niesubordynacji. „Joker” nie miał agitować do rewolucji – już prędzej ostrzegać przed tym, gdzie może ujść ta cała społeczna frustracja, która nie może się nigdzie produktywnie skanalizować. A może ujść tam, gdzie tafla ekranu styka się z realem.

Rzeczywistość zweryfikowała przestrogę Phillipsa. Kiedy 6 stycznia 2021 roku media informowały o wtargnięciu protestujących do budynku amerykańskiego Kongresu, „Joker” okazał się dziełem profetycznym, choć jak gdyby na przekór samemu sobie.

To przecież nie wybuch społeczno-politycznego wkurwu wepchnął ludzi do Kapitolu – raczej samonapędzająca się radykalizacja wąskiej grupy zorganizowanych ekstremistów. Kiedy Joker w kulminacyjnej scenie wygłaszał przed milionami widzów swój rozpaczliwy monolog, Donald Trump podżegał neofaszystowskie bojówki. Kiedy reprezentanci Proud Boys i Oath Keepers rozpoczęli demonstracje na ulicach Waszyngtonu, zainspirowani tajemniczym gościem w makijażu klauna mieszkańcy Nowego Jorku rozpoczęli demolowanie miasta. I to pomimo tego, że Joker, bądź co bądź, nigdy nie istniał. W zasadzie o tym jest kontynuacja filmu Phillipsa. „Joker: Folie à deux” opowiada o tym, że Jokera wymyślono.

Najprawdziwsza mistyfikacja

Obsceniczność zaczyna się, kiedy nie ma już spektaklu, sceny, teatru, iluzji, kiedy wszystko staje się natychmiastowo przezroczyste.
Jean Baudrillard, „The Ecstasy of Communication” (tłum. własne)

„Wybraniec” nie był przecież jedynym filmem, który w okresie przedwyborczym przemknął przez amerykańskie kina, własną porażką przepowiadając zwycięstwo swojego bohatera. Bo „Joker: Folie à deux” także można czytać jako film o Trumpie. Wspólny krwiobieg makabrycznego klauna i prezydenta elekta jest zasilany tym samym mitem faceta, który przychodzi z zewnątrz tych wszystkich zbutwiałych układzików i mówiąc w imieniu ludzi takich samych jak ty, pierdoli ich wszystkich na mordę. Tych innych możesz dowolnie sobie porozstawiać – najważniejszy pozostaje sam obrazoburczy gest. Wybraniec nie tyle łamie wszelkie decorum, ile ma na nie zwyczajnie wyjebane. Operuje na poziomie ekscesu. Jego obsceniczność jest jak glitch w matriksie – tworzy jakąś wyrwę między syntetycznym, uładzonym światem na ekranie a brutalnością dnia codziennego. Życie pokazało, że nawet zamach na Trumpa dodaje mu wiarygodności: tutaj jestem! tutaj krew moja! zobaczcie na własne oczy! Donald krwawi, przeklina, uprawia seks. Donald istnieje naprawdę i może zranić tych, których jak widzisz w telewizorku, to ci się nóż w kieszeni otwiera. Po prostu wstaje i robi to, na co innych nie stać. Podobnie Joker, w programie na żywo, kiedy zabija Murraya Franklina, a następnie tańczy, profanując całą „kulturalną” formułę. Albo to, jak się śmieje. Zarówno jeden, jak i drugi są zwyczajnymi jajcarzami, a ich humorek jest czarny jak smoła. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – albo ten, który najmocniej poruszy opinią publiczną. Przez to ścieżki ich obu prowadzą nieubłaganie do sal sądowych. W „Joker: Folie à deux” to centralna oś fabuły: czy jest oprawcą, czy może raczej ofiarą? Są także ci, którzy krzyczą, że jest idealny, pomimo tego, że jest, jaki jest. Że oto ich mesjasz – trochę jeden z nich, trochę święty. He’ll make America great again!

Linie życia Jokera i Donalda Trumpa zbiegły się przy okazji ataku na Kapitol. Do filmu Phillipsa przylepiły się znaczenia, które naniosły wydarzenia z 6 stycznia. Stąd „Joker: Folie à deux” jako rodzaj swoistej erraty. Sala sądowa staje się laboratorium, w którym na drobne części rozkładana jest struktura naszej pobanieczkowanej rzeczywistości – tej, w której granica między rzeczywistością a fikcją nie ma znaczenia, skoro możesz tak długo snuć fikcję, aż stanie się ona prawdą. W ten sposób ja mam swoją prawdę – i pani ma swoją prawdę. I o te prawdy teraz musimy się bić. Nie ma znaczenia, czy wybory 2020 roku zostały sfałszowane lub czy wyrok skazujący Flecka jest prawomocny (podobnie jak nie ma znaczenia, czy Trump jest antyestablishmentowcem, czy też w zasadzie posiada Partię Republikańską). Kiedy jedna bańka wchodzi w kurs kolizyjny z drugą bańką, trzeba brać sprawy w swoje ręce: wjechać opancerzoną ciężarówką w budynek sądu albo szturmować budynek Kongresu.

Istny cyrk – a pośrodku klaun, chociaż może tylko zwrócone w stronę publiczności lustro. Jesteś tym, co widzisz, a na twarzy masz przecież narzuconą maskę wyrażającą poparcie dla – no właśnie: kogo? Skoro pośrodku sali sądowej siedzi totalnie pogubiony schizofrenik, kim jest ten gość, którego twarz przywdziewam? I czy zauważając, że scena jest pusta, sam nie staję się jeszcze bardziej pogubionym schizofrenikiem?

To w zasadzie myśl przewodnia „Joker: Folie à deux”. Różnica między filmami Abbasiego i Phillipsa jest taka, że podczas gdy ten pierwszy próbuje swojej siły w przepisywaniu – braniu życia Trumpa i klejeniu z niego historii na własną modłę – ten drugi daje nam wgląd w działanie samej machiny, która nam tego Trumpa produkuje. W „Wybrańcu” Trump istnieje naprawdę – jest psychologicznie wiarygodny, jego historia jest jak najbardziej spójna, a w dodatku uprawomocniona przez znaną z telewizji postać prezydenta elekta (i vice versa). W filmie Phillipsa zaś Joker nie istnieje: jest wytworem fantazji i naturalną wypadkową poschizowanej rzeczywistości, w której utknęliśmy. Nie ma go – jest tylko jego rozciągnięty w stop-klatce uśmiech, przedrukowany na maski niczym na czapeczki MAGA. Jest w końcu fikcja, w którą najwidoczniej uwierzył sam Arthur Fleck.

Trwa wielki karnawał, podczas którego w rolę trybuna ludu wciela się dobrze urodzony miliarder, mogący takiego Smitha co najwyżej podeptać. I nie można przestać się śmiać, bo inaczej iluzja pryśnie. Dzwoneczek zniknie. Arthur Fleck się wścieknie. Trzeba będzie się rozejść. A moc rubasznego śmiechu polega właśnie na tym, że wzmacnia więzi między śmiejącymi się; daje poczucie wspólnoty, a pewnie także sprawczości, nawet mimo tego, że jest ona ułudą.

„Joker: Folie à deux”, pomimo bycia pewnie najciekawszym do tej pory filmem o trumpizmie, pozostaje jednak w swojej retoryce bardzo symptomatyczny – szczególnie na tle aktualnie domyślnej strategii deprecjonowania nowego prezydenta USA, opartej na wprowadzaniu moralnej paniki. Z tym że o ile demokraci straszą, iż Trump jest zagrożeniem dla amerykańskiej demokracji, o tyle Phillips stwierdza, że demokracja już płonie, skoro stworzyła warunki do wymyślenia Donalda Trumpa. Albo że zostały z niej same zgliszcza. A nam pozostało co najwyżej wypatrywać dymu na horyzoncie. Choć możemy się oszukiwać, że to tylko miraż.